Drony i androny
Ostatni raport przedstawiony przez Departament Obrony USA na temat niezidentyfikowanych obiektów latających można podsumować jednym słowem – rozczarowanie. Większość domniemanych pojazdów przysłanych przez obcą cywilizację amerykańscy specjaliści uznali za chińskie drony, balony meteorologiczne albo wręcz optyczne złudzenia.
Dotyczy to również incydentu znanego jako GOFAST, który opisaliśmy w „Przekroju” wiosną 2020 r. Dwaj piloci w myśliwcach F-18 napotkali wówczas nad Pacyfikiem tajemniczy obiekt, który prędkością i zwinnością znacznie przewyższał najnowsze maszyny amerykańskie. Jeden z pilotów wyznał nawet: „Chciałbym latać czymś takim”. Teraz bliższe oględziny zapisów pozwoliły wyliczyć, że ta cudowna maszyna poruszała się z prędkością 48 km/h, a jej chyżość i zwrotność były jedynie złudzeniem. Pilot, który spontanicznie wyraził chęć „latania czymś takim”, będzie musiał przemyśleć swoją pochopną deklarację.
Nowy raport Departamentu Obrony USA nie został w całości podany do publicznej wiadomości – znamy go tylko z wywiadów, których dziennikowi „The New York Times” udzielili anonimowi przedstawiciele resortu. Miejscami wypowiedzi te sprawiają wrażenie rozbrajająco szczerych. Urzędnicy przyznają np., że Chinom udało się wykraść plany nowoczesnego amerykańskiego samolotu bojowego i teraz chińskie drony próbują inwigilować szkolenie pilotów – stąd biorą się niektóre rzekome spotkania lotników z UFO.
Autorzy raportu twierdzą też, że choć nie wszystkie incydenty udało się wyjaśnić, to na pewno żaden nie był rzeczywistym spotkaniem z pozaziemską cywilizacją. Skąd ta pewność? Otóż rząd amerykański i jego tajne agencje czują się w prawie wykluczyć spotkania z obcymi, ponieważ obcy to właśnie rząd amerykański i jego tajne agencje. Brzmi to pewnie dziwacznie, więc aby to uzasadnić, trzeba się cofnąć do roku 1947. Wtedy właśnie w stanie Nowy Meksyk w okolicach Roswell wojsko testowało prototypowe balony szpiegowskie mające w wyższych partiach atmosfery wychwytywać drgania pochodzące z dalekich eksplozji. Dzięki tej technologii Amerykanie mogliby się zorientować, czy i kiedy Związkowi Radzieckiemu udało się zbudować bombę jądrową. Wkrótce okazało się, że łatwiej jest prowadzić taki nasłuch, analizując drgania ziemi, nie powietrza, i program zakończono, ale srebrzyste balony zdążyły już rozbudzić wyobraźnię niewtajemniczonej publiczności, kiedy latały po okolicy i rozbijały się to tu, to tam. Wojskowi zdawkowo informowali prasę, że tajemnicze obiekty to balony meteorologiczne, jednak nikt w to nie wierzył. Armia uważała zresztą, że pogłoski o pozaziemskim pochodzeniu obiektów są jej na rękę, bo pomagają utrzymać w sekrecie cel programu badawczego. Sprawę na dobre odtajniono dopiero w latach 90., lecz do tego czasu teoria o UFO w okolicach Roswell zdążyła już zyskać olbrzymią rzeszę wyznawców: ortodoksyjnych, ironicznych oraz mieszanych.
Dziś amerykańscy wojskowi woleliby, aby społeczeństwo Stanów Zjednoczonych było trochę mniej podatne na dezinformację. Jednak z ziarna, które sami zasiali, w zbiorowej wyobraźni zdążyło wyrosnąć drzewo tak potężne i wspaniałe, że zapewne już nie dadzą rady go wykorzenić.
Może i dobrze, bo owocami tego drzewa są również kosmici Marka Raczkowskiego, bez których byłoby w Polsce znacznie smutniej.
Szybko i solidnie
Aby powstał Księżyc, wystarczyło 36 godzin – ogłosili astrofizycy z Durham University zajmujący się komputerowym modelowaniem kosmicznych wypadków. Niezłe tempo! W takim czasie może przecież powstać bigos albo średniej długości artykuł prasowy, ale Księżyc?
Nasz naturalny satelita najprawdopodobniej narodził się w wyniku zderzenia Ziemi z ciałem kosmicznym wielkości Marsa, znanym jako Thea. Kolizja rozbiła Theę w drzazgi, zdmuchnęła też ziemski płaszcz i z części tego materiału uformował się najpierw pierścień złożony z odłamków, a potem Księżyc. Nowe ustalenia radykalnie skróciły jego powstawanie – zgodnie z aktualną jeszcze do niedawna wiedzą proces tworzenia się Srebrnego Globu z odłamków Thei i Ziemi trwał 100 lat. Ale choć według najnowszych ustaleń nasz niezawodny satelita rodził się dużo szybciej, działa bezawaryjnie już 4,5 mld lat. Imponujące!
Marzenia o Wenus
Balon w balonie – tak można opisać konstrukcję statku powietrznego, który jesienią 2022 r. NASA testowała na pustyni Nevada. Jego wewnętrzną powłokę wypełniono sprężonym helem, który wypuszczano do sfery zewnętrznej, żeby wehikuł uniósł się w górę. W celu skierowania go ku dołowi gaz przepompowywano z powrotem.
Ten pojazd szybował już nad Ziemią, ale jego twórcy marzyli o Wenus. Jej powierzchnia jest tak gorąca (średnio 464°C), że wysłanie tam łazika w stylu marsjańskim byłoby niemożliwe. Oprócz tego gęste chmury blokują dostęp światła. Warunki robią się znośniejsze dopiero na wysokości około 50 km. Balon jest zatem na wenusjański klimat lepszym środkiem lokomocji.
Podobne, choć mniej wyrafinowane konstrukcje latały już zresztą w atmosferze tej planety – wysłali je tam inżynierowie radzieccy w ramach misji Wega. Radzieckie balony były dwa, oba prowadziły różne pomiary i słały ich wyniki z nadajników zasilanych z akumulatora. Prądu wystarczyło im na 46 godzin – po takim czasie kontakt z nimi się urwał. Balon amerykański byłby zasilany z ogniwa fotowoltaicznego (odpornego na działanie kwasów), więc pewnie wykonywałby swoje zadania dłużej, gdyby dotarł kiedyś na Wenus.
No właśnie – gdyby. Na razie najbliższe wyprawy na tę planetę, misje VERITAS i DAVINCI, których start planowany jest na schyłek tej dekady, nie zamierzają zabierać balonu. Szkoda. Ale tak to już bywa w kosmicznej branży. Twórcy szybującej nad pustynią Nevada sfery nie będą pierwszymi, którzy marzyli o Wenus i na tym poprzestali. Najbardziej dobitny przykład to Wielka Wyprawa w Baku Paliwowym Trójki Śmiałków i Dziewięciu Kilogramów Książek (czyli WWBPTŚDKK – nie jest to oficjalna nazwa, lecz oficjalnej nie ma, więc tak ją możemy ochrzcić), której pomysł narodził się w NASA w połowie lat 60. Kierownictwo agencji zdało sobie wówczas sprawę, że już wkrótce astronauci amerykańscy wylądują na Księżycu, a to będzie oznaczało osiągnięcie strategicznego celu i drastyczne ograniczenie finansowania programu Apollo. Postanowili więc zaprojektować spektakularną misję, która poruszyłaby senatorskie serca i podtrzymała dopływ funduszy. Wymyślili, że za pomocą sprzętu zaprojektowanego do lotów załogowych na Księżyc polecą ku Wenus – nie będą lądować, bo byłoby to samobójstwo, jednak przelecą obok planety i zrzucą na nią 14 sond badawczych (w tym cztery balony) oraz umieszczą na jej orbicie sztucznego satelitę.
Ekspedycja miała się posłużyć rakietą Saturn V – tą samą, która zapewniała napęd statkom Apollo. Różnica polegałaby na tym, że trzeci, ostatni człon rakiety nie zostałby odrzucony po zużyciu paliwa, tylko wykorzystany jako komora, w której astronauci urządziliby sobie mieszkanko i laboratorium. Szczegóły misji określały nawet, jakie rozrywki mieliby do dyspozycji: mogli zabrać z Ziemi 1,5 kg muzyki (zapewne na taśmach), 2 kg filmów, 1 kg gier towarzyskich i 9 kg lektur. Niedużo – zważywszy, że w najdłuższej proponowanej wersji misja miała trwać ponad 800 dni, daje to tylko 11 g czytelniczych rozkoszy dziennie.
Z tych 800 dni na rzeczywistą pracę badawczą trójka astronautów poświęciłaby zaledwie kilka. Inne czynności, które mieli wykonać, takie jak wystrzelenie sondy czy balonu, nie wymagały już w latach 60. ludzkiej ręki – doskonale radziły sobie z tym automaty i nie potrzebowały nawet uncji książek. W sumie więc trudno się dziwić, że misja nie otrzymała finansowania. Wydawanie milionów na marnie zaopatrzoną kosmiczną czytelnię dla trójki obiboków było jednak zbyt wielką ekstrawagancją.
Ale pewnie i dobrze się stało, bo kiedy misję planowano, nikt jeszcze nie wiedział o tym, jak śmiercionośna dla kosmicznych podróżnych może być wzmożona aktywność słoneczna. Niewykluczone więc, że gdyby misja doszła do skutku, członkowie załogi zginęliby w wyniku zabójczych dawek promieniowania. Może więc czasem lepiej poprzestać na marzeniach.
Fałszerz Galileusza
Amerykański University of Michigan poinformował, że stanowiący perłę jego bibliotecznych zbiorów rękopis Galileusza z własnoręcznymi rysunkami uczonego to falsyfikat. Jego rzeczywistym autorem jest działający przed 100 laty włoski fałszerz Tobia Nicotra.
Nicotra był bardzo płodnym falsyfikatorem. Ma na swoim koncie podrobienie m.in. wiersza Torquata Tassa, partytury Pergolesiego, rękopisów Leonarda da Vinci i Michała Anioła. Po aresztowaniu przestępcy zaczęła krążyć informacja, że jego główną motywacją były namiętności: miał utrzymywać w Mediolanie siedem mieszkań dla swoich siedmiu kochanek. Ale ponieważ źródłem tej pogłoski był brukowy tygodnik „American Weekly”, znany z tego, że lubi fantazjować, nie warto w nią wierzyć. W istocie Nicotra kochał nie tyle kobiety, ile ojczyznę: tęsknił za czasami, gdy Italia była wielka, dlatego fałszował dzieła jej wybitnych synów.
4%
O tyle zmniejszyła się prędkość Dimorphosa, asteroidy wielkości piramidy Cheopsa, po tym, jak uderzyła w niego sonda DART – wielkości lodówki. Kolizja była zamierzona i miała na celu sprawdzenie, czy można takim sposobem wpłynąć na lot kosmicznej skały, która zagrażałaby Ziemi. Naukowcy twierdzą, że wynik eksperymentu jest pozytywny i wskazuje na taką możliwość.