Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 2/2018 Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 2/2018
i
rys. Marek Raczkowski
Kosmos

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 2/2018

Łukasz Kaniewski
Czyta się 11 minut

Nodozaur w NASA

Z takimi ludźmi jak Ray Stanford zawsze są kłopoty.

Żona tego niemłodego już paleontologa amatora zaprosiła go na lunch do swojej zakładowej stołówki – a pracuje ona w Goddard Space Flight Center (Centrum Lotów Kosmicznych Goddarda) w amerykańskim stanie Maryland. Jedli jak na kulturalnych ludzi przystało, gdy naraz Ray znieruchomiał tknięty niespodziewaną intuicją. Odłożył sztućce. Wstał i ruszył przed siebie, pozostawiając przy stoliku małżonkę – nie bardzo zdziwioną, bo przez lata pożycia przyzwyczaiła się do tego rodzaju niespodzianek.

Stanford opuścił bufet i skierował się do miejsca na terenie kampusu, w którym kiedyś wygrzebał jakąś skamieniałość. Głos wewnętrzny mówił mu, że tym razem znajdzie tam coś wyjątkowego. I rzeczywiście. Po dotarciu do celu rozejrzał się i spostrzegł wystający spod trawy kawałek piaskowca. Pochylił się nad nim i już wiedział, że to właśnie to. W skale widniało duże zagłębienie – ślad łapy nodozaura.

Nodozaury to ulubione zwierzęta Raya Stanforda. Dinozaury te mierzyły od 4 do 6 m długości i pokrywał je gruby, guzowaty pancerz. Ślad znaleziony przez Stanforda miał 30 cm średnicy, więc odcisnął go osobnik dorosły. Obok był też ślad mniejszy pozostawiony przez nodozaurowe dziecko.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ale to nie wyczerpuje znaleziska. W kolejnych dniach Stanford odsłaniał coraz większe połacie kilkumetrowego, jak się okazało, kamienia, wydobywając ślady innych stworzeń, które zamieszkiwały Ziemię około 110 mln lat temu: sauropoda, pterozaura, teropoda, krokodyla oraz ssaków – w sumie 70 śladów. Wyglądało to tak, jakby w okresie kredy w rzeczonym miejscu znajdował się przystanek autobusowy [to absurdalna hipoteza, dorosły teropod nie zmieściłby się do autobusu; no chyba że tylko odprowadzał na przystanek dziecko – przyp. red.].

rys. Tomek Kozłowski

rys. Tomek Kozłowski

Jak to opisuje dziennik „Washington Post”, pracownicy Centrum Lotów Kosmicznych zareagowali na odkrycie w rozmaity sposób. Ten i ów był niezadowolony, że znalezisko zaburzyło funkcjonowanie ich instytucji. Inni byli podekscytowani i zaczęli sami szukać śladów dinozaurów na terenie kampusu – niektórzy nawet znaleźli, choć nie takie imponujące jak piaskowiec Raya Stanforda.

Co się stanie z niezwykłym kamieniem, jeszcze nie wiemy. Pewnie wyląduje w jakimś muzeum. Ale czy to dobre rozwiązanie? Kamień znaleziono przecież w Centrum Lotów Kosmicznych, co jest niechybną wskazówką, że należy go wysłać w kosmos. Załadować do rakiety i wystrzelić w daleki lot. Gdyby trafił w ręce kosmitów, wprawiłby ich w osłupienie!


Szanghajskie petawaty

Jak chiński fizyk Ruxin Li sam to w zwięzłych słowach opisuje, cel jego eksperymentu jest prosty: stworzyć coś z niczego. Potrzebne mu będą dwie rzeczy. Po pierwsze – nic, czyli próżnia. Po drugie – światło lasera, które rozpruje pustą przestrzeń jak jesionkę i wydobędzie na wierzch materialną podpinkę.

Z punktu widzenia zdrowego rozsądku eksperyment wydaje się dziwaczny, ale z perspektywy fizyki jest sensowny. Energia i materia są przecież zamienne, co ujęte jest w równaniu Einsteina: E = mc². Podczas wybuchu bomby atomowej materia zmienia się w energię pod postacią ciepła i światła. Odwrotna przemiana, światła w materię, też jest teoretycznie możliwa.

Kwantowa elektrodynamika poucza, że to, co uznajemy za próżnię, zupełną pustką w istocie nie jest. Pojawiają się w niej nieustannie pary złożone z cząstek materii (elektronów) i antymaterii (pozytronów), które zderzają się ze sobą i anihilują – pary znikają błyskawicznie zaraz po pojawieniu się. Jednak promień światła może oddzielić pozytron i elektron, zanim pożrą się nawzajem, o ile będzie wystarczająco mocny. Naukowcy twierdzą, że powinno wystarczyć 100 petawatów mocy, czyli jakieś 10 tys. razy więcej niż łączna wydolność sieci elektrycznej całej Ziemi.

Brzmi to coraz bardziej fantastycznie, ale Chińczycy mają już na tym polu duże sukcesy. W 2016 r. uruchomili laser o mocy 5,3 petawata. I choć przekracza to moc światowej sieci elektrycznej prawie 20 razy, podczas wystrzelenia promienia w Instytucie Optyki i Mechaniki Precyzyjnej w Szanghaju nie przygasło nawet światło w łazience. Było to możliwe, ponieważ moc to energia podzielona przez czas. Jeżeli czas będzie krótki, nawet niewielka porcja energii wystarczy, by osiągnąć wielką moc. Laser emitował promień przez niecałą biliardową część sekundy, dlatego uzyskanie 5,3 petawata było możliwe.

Jeszcze w tym roku Chińczycy chcą uruchomić laser 10-petawatowy. 100 pe­tawatów to plan na 2023 r. Można tu jeszcze dodać, że metodę produkcji wielkich kryształów, które stanowią najważniejszy element potężnych laserów, opracował w 1916 r. polski chemik Jan Czochralski. Gdyby wtedy zaświtała mu myśl, że dzięki jego wynalazkowi Chińczycy stworzą kiedyś coś z niczego, zapewne złapałby się za swoją gładko uczesaną głowę.


Gdy Ziemia odpoczywała

Czasy mamy burzliwe, ale czy kiedykolwiek na naszej planecie panował spokój?

Geolog Christopher Spenser z australijskiego Curtin University of Technology twierdzi, że owszem, był taki okres, jakieś 2,3 mld lat temu – czyli w połowie dotychczasowego żywota Ziemi. Aktywność tektoniczna globu zamarła wówczas, wulkany ucichły. Płyty tektoniczne niemal się nie poruszały – geologiczna flauta, można powiedzieć.

rys. Marek Raczkowski

rys. Marek Raczkowski

Życie było znacznie prostsze – przede wszystkim jednokomórkowe (choć pojawiły się już pierwsze organizmy bardziej złożone, największe dochodziły do 17 cm). Panował niezmącony spokój. Ten czas bezruchu, trwający około 100 mln lat, oddzielał gwałtowne, gorące czasy wczesnej Ziemi od okresu planety już dojrzałej – także aktywnego, obfitującego w klimatyczne wahania i kontynentalne przetasowania. Jak gdyby Ziemia po 2 mld szalonych lat młodości postanowiła uspokoić się, zastanowić, pozwolić, by dokonały się podskórne, powolne procesy, które ją odmienią i wprowadzą na nową ścieżkę.


Symbole i śmieci

W amerykańskiej agencji kosmicznej funkcjonuje piękna tradycja: astronauci sami projektują emblemat misji, w której biorą udział. Pod koniec lat 60. załoga Apollo 11 również stanęła przed tym zadaniem i podeszła do niego bardzo poważnie. Neil Armstrong, Buzz Aldrin i Michael Collins zdecydowali się przede wszystkim nie umieszczać na godle swoich nazwisk – był to wyraz skromności oraz szacunku dla innych osób, które pracowały nad przygotowaniem lotu. W centrum emblematu narysowali bielika amerykańskiego, symbol USA – przekalkowali go z atlasu. Ptak zniża się do lądowania nad pokrytą kraterami powierzchnią Księżyca, z lewej zaś strony, na górze, widzimy planetę Ziemię z zarysem dużej części Ameryki Północnej, kawałka Ameryki Południowej, a nawet odrobinką zachodniej Afryki.

Astronauci nie byli jednak usatysfakcjonowani tym projektem – uważali, że nie wyraża tego, co swoim wyczynem chcieliby pokazać światu. Wówczas Tom Wilson, informatyk opiekujący się symulatorami lotu, zaproponował, by drapieżny ptak trzymał w dziobie gałązkę oliwną, symbol pokoju. Pomysł wzbudził entuzjazm ekipy. Wciąż jednak orzeł ze swoimi rozczapierzonymi pazurami wydawał się astronautom zbyt agresywny w wyrazie, dlatego zdecydowali się wyjąć gałązkę z dzioba ptaka i umieścić ją w jego szponach, aby dla wszystkich było jasne, że bielik nie ma żadnych złych zamiarów. Logo było gotowe.

Ktoś, kto lubi się wszystkiego czepiać, mógłby pewnie szydzić: jak to? Ptak drapieżny z gałązką oliwną? I to jeszcze na Księżycu, gdzie nie ma atmosfery? Ale my tu kpić nie zamierzamy, bo odróżniamy symbole od rzeczywistości.
Żeby wszystko prezentowało się jeszcze ładniej, lądownik, który zawiózł astronautów na powierzchnię Srebrnego Globu, nosił nazwę Eagle, czyli Orzeł. Neil Armstrong zaś, wódz pionierskiej wyprawy, pozostawił na powierzchni Księżyca uroczy bibelot – wykonaną ze złota gałązkę oliwną.

Ha! Gdyby to była jedyna rzecz pozostawiona przez załogę Orła na Księżycu, pewnie można by się teraz rozpisywać na temat wspaniałości tego symbolicznego gestu. Ale astronauci misji Apollo 11 porzucili na Srebrnym Globie jeszcze około setki innych przedmiotów. Wśród nich niektóre miały znaczenie symboliczne: flaga USA, emblemat misji Apollo 1, której członkowie zginęli podczas testów pojazdu jeszcze na Ziemi, oraz medale ku czci radzieckich kosmonautów, Gagarina i Komarowa. A także silikonowy krążek z przemówieniami polityków i niezwykle istotnymi informacjami, np. listą członków amerykańskiego Kongresu.

rys. Marek Raczkowski

rys. Marek Raczkowski

Te czcigodne przedmioty astronauci pozostawili tuż obok niepotrzebnej już dolnej części swojego lądownika. Kawałek dalej wynieśli z kolei rzeczy, które ich zdaniem nie pasowały do uświęconego symbolami miejsca, a których musieli się pozbyć, żeby zapakować na pokład Orła zebrane na Księżycu próbki. Było tych obiektów około setki: niepotrzebna już aparatura, narzędzia, dwie pary butów, cztery poręcze foteli, kilkudniowe racje żywnościowe i puste torebki po jedzeniu, kamera telewizyjna, koc, pojemniki na mocz i fekalia (nie wiadomo, czy pełne, czy puste), a nawet plastikowy pokrowiec, w którym przywieźli flagę. Kompletny spis wraz z mapą księżycowego śmietniska można znaleźć na stronie New Mexico State University.

Oczywiście astronauci nie mogli uwzględnić tych wszystkich przedmiotów na emblemacie. Orzeł niosący poręcze foteli, buty i jakieś pojemniki wyglądałby karykaturalnie. Słusznie więc artyści amatorzy ograniczyli się do umieszczenia w szponach ptaka gałązki oliwnej – po to w końcu mamy symbole, żeby nie zaśmiecać sobie emblematów.

A piszemy tu o tym wszystkim nie bez powodu. Wyliczono ostatnio, że ludzkość zostawiła na Księżycu już 187 tys. kilogramów śmieci. Połowa z nich to szczątki maszyn bezzałogowych (radzieckich, amerykańskich, japońskich, chińskich i jednej indyjskiej), drugą zaś połowę porzucili astronauci sześciu misji Apollo. Są wśród tych pozostałości śmieci, symbole oraz symbole-śmieci.


Demiurg z Monachium

Kornmesser. Tego nazwiska na próżno będziemy szukać na listach najbardziej wpływowych ludzi świata. A to on pociąga za sznurki naszej wyobraźni. Martin Kornmesser, urodzony w Monachium grafik komputerowy.

Zanim artysta ten zasiądzie do swojego komputera, ciała kosmiczne to tylko kolumny liczb. To on nadaje im widzialny kształt. Właśnie Kornmesser narysował obiekt znany jako Oumauma, podłużną skałę, która przyfrunęła pod koniec zeszłego roku spoza Układu Słonecznego. To on oświetlił ją tajemniczym blaskiem. Wcześniej odmalował słynny system gwiezdny TRAPPIST-1, w którym wśród siedmiu planet kilka nadaje się ponoć do zamieszkania. On również jest autorem ilustracji przedstawiających rudy glob Proxima b krążący wokół najbliższej Słońcu gwiazdy, Proximy Centauri. Nasze głowy wypełniają twory Kornmesserowej wyobraźni i nawet o tym nie wiemy, bo jest on cichy i skromny, nie jak inni artyści, którzy krzyczą w kółko: „Patrzcie, to ja zrobiłem, to ja!”. Korn­messer podpisuje się małymi literkami gdzieś w kąciku i tyle. Spokojnie sieje swoje ziarno, krok po kroku uparcie dąży do celu: chce wypełnić cały kosmos. Wszyscy będziemy żyć we wszechświecie Kornmessera. Nie, to nie reptilianie, nie wiedźmy z Łysej Góry, to Kornmesser rządzi wszystkim. Jeśli ktoś nie wierzy, niech przeczyta jego nazwisko wspak: Ressemnrok. Czy nie brzmi złowróżbnie?

Artystyczna wizja asteroidy ESO/M. Kornmesser

Artystyczna wizja asteroidy ESO/M. Kornmesser

Czytaj również:

Sesje z Księżycem Sesje z Księżycem
i
Misja Apollo 9, zdjęcie: NASA
Kosmos

Sesje z Księżycem

Joanna Kinowska

Mały krok dla człowieka, wielki skok dla ludzkości – Neil Armstrong

„Nigdy dotychczas ani w późniejszym życiu nie doznałem tak wyraźnego uczucia, że śnię, jak w tych pierwszych godzinach spędzonych na Księżycu. Nie mogłem się otrząsnąć z tego wrażenia. Świadomość, że wkraczamy w nowy świat, którego dotychczas nie zwiedził żaden człowiek, łączyła się z poczuciem niezwykłej lekkości, jakby unoszenia się w powietrzu” – tak pobyt na Księżycu wyobrażał sobie w 1928 r. Hugh Lofting pisząc powieść Doktor Dolittle na Księżycu. Satelita Ziemi miał być pełen roślin potrafiących się komunikować. Zresztą literatura jak i filmy pełne są wyobrażeń. Największy pisarz science fiction Herbert George Wells w książce Pierwsi ludzie na Księżycu wydanej w 1901 r. też wyobrażał sobie mieszkańców Srebrnego Globu. Co ciekawe, do ekranizacji tego dzieła doszło dopiero w 1964 r., kiedy już Księżyc stał się realnym celem ludzkiej eksploracji.

Nam łatwiej wyobrażać sobie, co tam jest, bo już to wszyscy wiemy i widzieliśmy. Jakbyśmy tam byli. Bo w pewnym sensie byliśmy. Dwunastu ludzi chodziło po powierzchni Księżyca. Tylko? Aż?

Czytaj dalej