OumuamuaOumuamua
Naukowcy ogłosili nowe wyniki badań dotyczące ciała niebieskiego znanego jako Oumuamua – pierwszego obiektu międzygwiezdnego, który odwiedził Układ Słoneczny i został przez nas, w roku 2017, dostrzeżony. Z dociekań tych wynika, że zaobserwowany przybysz to kawałek planety w rodzaju Plutona, krążącej wokół jakiejś odległej gwiazdy. Jej głównym składnikiem jest azot w stanie stałym. Kiedy Oumuamua przelatywała przez nasz układ, substancja ta pod wpływem słonecznego ciepła zamieniała się w gaz i wystrzeliwała w przestrzeń, nadając odłamkowi dodatkowe przyśpieszenie, niemożliwe do wytłumaczenia samą grawitacją.
Nie mniej ciekawy jest nowy wizerunek Oumuamuy, który pojawił się w szerokim obiegu. Jak pewnie niejeden z czytelników pamięta, skałę przedstawiano dotychczas jako cienką i długą, o wrzecionowatym kształcie. Była to jedna z form, którą naukowcy uznali za prawdopodobną. Dopuszczali również inne kształty, ale ten miał widocznie największą moc zapładniania zbiorowej wyobraźni. Pewnie dlatego, że jest dość oryginalny – obiekty kosmiczne, które znamy, mają zazwyczaj postać zbliżoną do kuli i kolejna tego typu bryła nie byłaby pewnie aż tak interesująca. Co więcej, coś podobnie podługowatego – tyle że nieco bardziej kanciastego – występowało w filmie 2001: Odyseja kosmiczna. Najwyraźniej więc ten smukły kształt pasuje do naszych oczekiwań.
ilustracja: William K. Hartmann, Planetary Science Institute, Tucson, Arizona
Zaraz po odkryciu portret Oumuamuy sporządził Martin Kornmesser, artysta pracujący dla Europejskiej Agencji Kosmicznej, wirtuoz grafiki komputerowej. Jego hiperrealistyczna praca przedstawia obiekt zimny i groźny – tajemniczą, sunącą poprzez półmrok wąską skałę, przypominającą taran lub żądło.
Według specjalistów Oumuamua mogła mieć też jednak inną formę: kuli, naleśnika albo dysku. I właśnie ten ostatni kształt zyskał teraz na popularności. Na ilustracji rozpowszechnianej obecnie przez czołowe agencje prasowe i portale informacyjne widzimy obiekt przypominający grudkę rudej gliny, którą ktoś zgniótł na placek i ozdobił pośrodku sympatycznym zagłębieniem. Wizerunek ten wydaje się przyjazny nie tylko ze względu na kształt oraz ciepłe barwy, lecz także dzięki użytej technice artystycznej: tym razem mamy do czynienia nie z zaawansowaną grafiką komputerową, ale z tradycyjnym malarstwem. Autorem obrazu jest William K. Hartmann, 81-letni naukowiec oraz artysta, znacząca postać w świecie astronomii. Warto przyjrzeć się owocom jego pracy, bo są one zupełnie inne niż dzisiejsza monumentalna grafika komputerowa – mniej nieskazitelne, jednak barwniejsze emocjonalnie.
Mamy więc teraz w obiegu dwa zupełnie różne wizerunki tego samego obiektu. Ktoś może powiedzieć, że to sprawa bez znaczenia, ale mówimy przecież o obiekcie nie byle jakim, tylko o pierwszym wykrytym przez naukę przybyszu spoza Układu Słonecznego. O wysłanniku, czy też wysłanniczce, z odległych rejonów kosmosu. O czymś, co przyleciało i odleciało, zostawiając po sobie miejsce na nasze wyobrażenia o… no właśnie – o czym?
Nasączony Mars
Cztery miliardy lat temu Czerwona Planeta była niebieska: pokrywał ją ocean – wedle różnych szacunków o głębokości od 100 do 1500 m. Jednak trzy miliardy lat temu nic już z tego wodnego bogactwa Marsa nie zostało, oprócz lodowych czap na biegunach planety. Co się wydarzyło? Czy Marsjanie nie płacili rachunków tak długo, że odłączono im wodę? Otóż nie. A może woda wsiąkła w powierzchnię planety i tyle ją widziano? Otóż tak. Właśnie w ten sposób przedstawiają to badacze – przynajmniej ci, którzy opublikowali niedawno artykuł w czasopiśmie „Science”.
Tak mógł wyglądać Mars 4 mld lat temu; zdjęcie: ESO/M. Kornmesser/N. Risinger (CC BY 4.0)
Dotychczas planetolodzy twierdzili, iż było inaczej – że woda z planety uciekła w przestrzeń kosmiczną, razem z większością atmosfery. Mars ma bowiem blisko dziesięć razy mniejszą masę i znacznie słabsze pole magnetyczne niż Ziemia, dlatego taka ucieczka jest bardzo prawdopodobna. Jednak ostatnio naukowcy z amerykańskiej uczelni Caltech uznali, że coś się w tej hipotezie nie zgadza. Zbadali stosunek ilościowy obecnych na Marsie izotopów wodoru (deuteru oraz protu) i orzekli, że w kosmos mogła uciec tylko część marsjańskiej wody. Reszta została wchłonięta przez grunt. Takie wchłanianie powoduje, że woda zostaje uwięziona w strukturze mineralnej skał – proces ten nazywa się uwadnianiem. Na naszej planecie również tak się dzieje, tyle że – jak tłumaczą specjaliści z Caltech – Ziemia jest aktywna tektonicznie i woda wraca na powierzchnię dzięki aktywności wulkanicznej. Na znacznie cichszym pod tym względem Marsie takie procesy nie zachodzą, a woda raz pochłonięta przez grunt może tylko zapadać się głębiej i głębiej.
Są to świeże i śmiałe dociekania, więc pewnie potrzebują jeszcze niejednych rzetelnych oględzin. Fascynuje w nich zarówno to, że piszą na nowo dzieje wysychania Marsa, jak i sugestia, że tektonika oraz wulkanizm mogą być bardzo istotne dla wodnej gospodarki Ziemi. Nie tylko zniszczenie niosą wulkany.
Niebo ziemia jezioro
W wodach jeziora Bajkał naukowcy rosyjscy (oraz ich współpracownicy z Czech, Słowacji, Niemiec i Polski) zanurzyli olbrzymi detektor neutrin – niezwykłych cząstek znanych ze zdolności przenikania przez wszelakie przeszkody. Obecnie największy tego rodzaju wykrywacz znajduje się na Antarktydzie i ma kilometr sześcienny kubatury. Ten w Bajkale na razie jest trzy razy mniejszy, ale docelowo ma być równie olbrzymi.
Co ciekawe, bajkalski detektor jest wyjątkowo wyczulony na neutrina przybywające od strony dna jeziora, czyli takie, które przeleciały przez kulę ziemską. Mimo że teleskop ten znajduje się na półkuli północnej, wycelowany jest w południową stronę nieba.
rysunek: Marek Raczkowski
Arka Jekana Thangi
Rzadko się o tym mówi – nie wiedzieć czemu – ale na Księżycu są wspaniałe jaskinie lawowe. Ani człowiek, ani robot żadnej z nich jeszcze nie zwiedził, jednak wiemy o ich istnieniu dzięki obserwacjom z orbity. Niektórzy uważają, że taka jaskinia byłaby świetnym miejscem do założenia bazy księżycowej: dach z grubej na kilkadziesiąt metrów litej skały chroni te miejsca przed promieniowaniem kosmicznym i meteorytami.
Ostatnio pojawił się jeszcze ciekawszy pomysł na wykorzystanie tych lunarnych grot. Prof. Jekan Thanga z University of Arizona w USA oznajmił, że w takowej jamie należy zorganizować magazyn ziemskiej różnorodności genetycznej. Miałaby to być przechowalnia wszelakich komórek jajowych, plemników, zarodków, nasion itp. Celowość swojego pomysłu profesor uzasadnia metaforą z zakresu informatyki: kiedy na Ziemi coś pójdzie nie tak, będzie można zrestartować życie na planecie, używając do tego zgromadzonych na Księżycu danych.
Jekan Thanga przygotował swój projekt szczegółowo, z rysunkami i rachunkami. Plan jest szeroko zakrojony. Zachowane ma zostać DNA 6,7 mln gatunków istot żywych zamieszkujących Ziemię. Arizoński profesor wyliczył, że aby tego dokonać, potrzebnych byłoby 250 lotów na Księżyc – przy 50 próbkach DNA każdego gatunku. Przyznaje też jednak, że odtworzenie jednego gatunku wymaga raczej 500 próbek niż 50, więc i misji transportowych potrzeba dziesięć razy więcej. Cel to ambitny, zważywszy, że jak dotąd udało się wylądować miękko na Księżycu nieco ponad 20 razy (licząc misje załogowe i bezzałogowe).
Zdjęcia wykonane za pomocą NASA Lunar Reconnaissance Orbiter (LRO); zdjęcia: NASA/GSFC/Arizona State University
W projekcie prof. Thangi wyjątkowo imponujące są detale techniczne. Naukowiec nie tylko przedstawił szkice podziemnej i naziemnej infrastruktury księżycowej arki, ale także wyjaśnił, jak będzie ona obsługiwana. Otóż z racji tego, że próbki mają być przechowywane w temperaturze od –180 do –196°C, bez sensu byłoby zatrudniać do takiej pracy ludzi. Muszą się tym zająć roboty. Zwykłe maszyny mogłyby jednak przymarzać do podłoża, dlatego powinny to być roboty lewitujące. I mówimy tu o lewitacji kwantowej – zjawisku, które można wywołać w bardzo niskiej temperaturze za pomocą pola magnetycznego.
Trzeba przyznać, że jest to wizja niesamowita: w razie globalnej katastrofy po ziemskim życiu pozostałby ślad w postaci muzeum DNA w mroźnej księżycowej grocie, gdzie kustoszami byłyby lewitujące automaty.
Ale czy ludzkość jest w stanie zrealizować tak trudny, wymagający wspólnego wysiłku projekt? A jeśli tak, to czy nie lepiej tę energię wykorzystać do zapobiegania globalnym katastrofom?