Domowa elektrownia z bliźniaczym napędem
Przemyślenia

Domowa elektrownia z bliźniaczym napędem

Mikołaj Łoziński
Czyta się 3 minuty

Mierzy się temperaturę i ciśnienie, ale dlaczego nikt nie sprawdza nam życiowej energii? Jak zmienia się w ciągu dnia albo szerzej – w ciągu całego życia? Widzę to codziennie po sobie, po swoich rodzicach i dzieciach.

Moich chłopców dosłownie rozpiera energia. Są jak ich bohaterowie z gier komputerowych, którym wskaźnik żywotności rzadko spada poniżej 100%. Kiedy ze mną rozmawiają, też najczęściej i najchętniej są w ruchu – biegają po domu, skaczą po kanapach, kopią piłkę. Nawet wzrokiem trudno mi za nimi nadążyć.

Często zastanawiam się, czy dałoby się jakoś wykorzystać tę ich energię. Coś nią napędzać albo zasilać. Stworzyć małą, domową, ekologiczną elektrownię z napędem na parę dziewięcioletnich bliźniaków. Jeszcze lepszym pomysłem byłoby przekazanie jakiejś części tej energii poprzednim pokoleniom – rodzicom i dziadkom. Myślę, że w grach komputerowych mielibyśmy tej energii odpowiednio 60% i 40% w porównaniu z naszym początkowym poziomem.

To życie nas tak rozładowało. I teraz bardzo by nam się przydał taki zastrzyk. Myślę, że nie tylko nam. Energetyczne zastrzyki przydałyby się dorosłym chyba w każdej rodzinie. To lepsze niż zielona herbata, nie mówiąc już o innych używkach. W zamian my, dorośli, możemy podzielić się na przykład… Czym? Zacząłem się zastanawiać, co jest warte tyle, ile energia życiowa. Czy w ogóle jest coś, co by się z nią równało? Może tylko doświadczenie życiowe. Ale czy na pewno warto dzielić się nim z dziećmi? Taki bagaż cudzych doświadczeń mógłby je przygnieść, odebrać złudzenia i siły, a w konsekwencji właśnie tę cenną energię. Może lepiej im tego oszczędzić?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Warto chyba tylko spróbować przekazać dzieciom, żeby doceniły swój żywioł i korzystały z niego najbardziej, jak się da. Bo nieużywany wcale nie starczy im na dłużej. Oczywiście ta wulkaniczna dziecięca energia na szczęście w jakiś sposób się nam udziela. Ale nie wiem, ile musiałbym wypić kaw, żeby mieć jej tyle, co moi synowie. Nawet teraz, kiedy uczą się na pamięć wiersza do szkoły (swoją drogą ostatnio zapytali, jaki to ma sens, a ja nie umiałem odpowiedzieć), najlepiej im to wychodzi, jeśli równocześnie odbijają ze mną balon. Zauważyłem, że jeśli mają jakiś problem do rozwiązania, najchętniej skaczą wtedy po kanapach, a kiedy tego zabraniam (pokazałem im nawet na piśmie, że gwarancja kanap nie obejmuje usterek spowodowanych skakaniem), biegają wokół salonu albo w ostateczności (po moich wielokrotnych prośbach, żeby już wreszcie usiedli) chodzą po mieszkaniu jak perypatetycy.

My, dorośli, kiedy się nad czymś zastanawiamy, najczęściej już nie chodzimy ani nie biegamy, tylko siedzimy i robimy mądre miny. Pewnie nie jest to wyłącznie kwestia wieku i przyzwyczajenia, ale też edukacji. Może to właśnie szkoła nas tak uziemiła, zmuszając do siedzenia w ławkach? Ciekawe, czy gdyby system szkolny wspierał myślenie połączone z ruchem (jak Arystoteles), byłoby inaczej. Bo dlaczego myślenie ma się źle kojarzyć – z nudnym siedzeniem?

À propos filozofii, czytam ostatnio moim synom przed snem Króla Maciusia Pierwszego Janusza Korczaka. Chłopcy jak zwykle kierują swoją ciekawość i skupienie w różne strony. Niezwykła podzielność uwagi. Słuchają mojego głośnego czytania, jednocześnie przeglądając w łóżkach komiksy z Kaczorem Donaldem.

Przy drugim tomie – Król Maciuś na wyspie bezludnej – zaczęli mnie wypytywać, co to jest filozofia. Podzieliłem się moją skromną wiedzą jeszcze z liceum. A na koniec zacytowałem Kartezjusza: „Myślę, więc jestem” i Sokratesa: „Wiem, że nic nie wiem”.

– To bez sensu – krzyknął znad Donalda Emil.

– Dlaczego?

– Sokrates kłamie. Bo on tak naprawdę coś wie. Wie, że nic nie wie.

Tego dnia już drugi raz zrobił na mnie wrażenie. Bo wcześniej wrócił ze szkoły pełen energii – złej energii, której akurat mu nie zazdrościłem. Siedział (!) wściekły w kuchni przy stole, nie chciał powiedzieć, o co chodzi, i pokrzykiwał na nas.

– Masz dość pytań, synku? – zapytałem w końcu.

– Tak! – powiedział. – I to też było pytanie!

Dopiero wieczorem pozbył się złego humoru, oczywiście biegając po mieszkaniu. Zauważyłem, że moi synowie kładą się tylko wtedy, kiedy coś czytają, oglądają na ekranach albo śpią. Przez noc ładują się – jak bateria w telefonie – i rano znowu są nie do zatrzymania. I znowu ma się ochotę ciągle na nich patrzeć.

zdjęcie: Annie Spratt/Unsplash
zdjęcie: Annie Spratt/Unsplash

Czytaj również:

Nauka pływania
i
„Dzieci na plaży”, Joaquín Sorolla, 1916 r. (domena publiczna)
Opowieści

Nauka pływania

Mikołaj Łoziński

1

Mało kto pamięta z dzieciństwa, jak uczył się chodzić czy mówić. Ale każdy chyba pamięta naukę pływania. Nawet jeśli nie zakończyła się sukcesem.

Pierwsza klasa podstawówki. Warszawa, koniec lat 80. Zapach chloru, który uderza od wejścia na basen i zapowiada, co zaraz nas czeka. Jeszcze tylko szatnia, prysznice i brodzik z wodą. A potem wuefista będzie wrzucał nas po kolei do zimnego basenu. Na końcu toru, tam, gdzie nie sięgamy już dna. Wynurzającym się, próbującym łapać powietrze, machającym rękoma i nogami dzieciom poda łaskawie kij. Nigdy nie widziałem, żeby sam wszedł do wody.

Czytaj dalej