Kraina ciszy i samotności
i
Jesienne Qaanaaq, fot. Ilona Wiśniewska
Marzenia o lepszym świecie

Kraina ciszy i samotności

Rozmowa z Iloną Wiśniewską
Łukasz Saturczak
Czyta się 10 minut

O sztuce słuchania, przekraczaniu granic oraz o tym, jak z przyjaźni zrodził się reportaż „Migot. Z krańca Grenlandii”, z pisarką Iloną Wiśniewską rozmawia Łukasz Saturczak.

Łukasz Saturczak: W 2018 r. wydałaś reportaż Lud. Z grenlandzkiej wyspy. Teraz, cztery lata później, ukazała się kolejna Twoja książka Migot. Z krańca Grenlandii. Kiedy dotarło do Ciebie, że nie powiedziałaś wszystkiego i musisz wrócić na Grenlandię?

Ilona Wiśniewska: 26 lutego 2018 r., gdy nad ranem zadzwonili do mnie z domu dziecka w Uummannaq, gdzie rok wcześniej pracowałam jako wolontariuszka, i powiedzieli, że Gert nie żyje. Był jednym z wychowanków tej instytucji. Naszą relację opisałam w książce Lud, był też na jej okładce. Nie mogłam dotrzeć na pogrzeb, ale wiedziałam, że pochowają go w Qaanaaq – miejscu, za którym zawsze bardzo tęsknił. Zrozumiałam, że będę musiała tam polecieć, na północ Grenlandii, żeby się przekonać, za czym tęsknił i kto tęskni za nim. O tej części Arktyki opowiadał mi także Kadduna, mój przyjaciel, który jeździ tam od lat. Zaproponował, żebym wybrała się z nim. I wyruszyliśmy, w środku pandemii, w 2020 r.

To był klasyczny przypadek literackiego, a zarazem ludzkiego odruchu, że wszystko musi zejść na dalszy plan, bo pojawiła się sprawa ważniejsza?

W 2020 r. rzeczywiście wszystko zeszło na dalszy plan, ale nasza wyprawa – z powodu pandemii – stała pod znakiem zapytania. W końcu polecieliśmy, jednak kilka miesięcy później

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Białe lato na biegunach
i
Antarktyka, zdjęcie: M S/Unsplash
Ziemia

Białe lato na biegunach

Mikołaj Golachowski

Naturalnie Słońce kojarzy nam się z tropikami. Kolumb uważał nawet, że stamtąd jest po prostu do niego bliżej i wyobrażał sobie Ziemię jako wielką pierś kobiecą, której sterczący sutek jest gdzieś w równikowych okolicach Ameryki Południowej i to dlatego tam tak ciepło. Jednak nigdzie wpływ Słońca nie jest aż tak dramatyczny jak w rejonach najzimniejszych, czyli na biegunach oraz w krainach je otaczających.

Mówiąc oględnie, nie jestem fanem Kolumba. Owszem, spektakularnie zgubił się kiedyś na Atlantyku i rdzenni mieszkańcy Ameryki musieli mu pomóc. Pewnie w retrospekcji tego żałują, biorąc pod uwagę, jak krwawo im się odwdzięczył. W każdym razie myślał, że dotarł do Indii, bo kompletnie nie doszacował wielkości naszej planety, mimo że w jego czasach wszelkie dane na ten temat już istniały. Dziś wiemy, że z pewnością nie był pierwszym Europejczykiem, który do Ameryki dotarł, bo prawie 500 lat wcześniej dopłynęli do niej Normanowie. Jednak oni też Ameryki nie odkryli, bo nie da się odkryć kontynentu od kilkunastu tysięcy lat zamieszkanego przez mnóstwo ludzi. Tak samo jak nie odkryli Francji, kiedy odwiedzali ją jako wikingowie. Warto tu przypomnieć, że wiking jest po prostu Normanem w pracy – to słowo nie określa jego narodowości, tylko zawód polegający na dość energicznej eksploracji. Wiking to taki bardzo aktywny turysta sprzed tysiąca lat, wykazujący ogromne zainteresowanie zabytkami kultury materialnej, zwłaszcza tymi mniejszymi, czyli trochę jak przedstawiciele Muzeum Brytyjskiego kilkaset lat później.

Czytaj dalej