Kraj wielu Chrystusów Kraj wielu Chrystusów
i
Jędrzej Morawiecki, zdjęcie: Maciej Kurowicki
Wiedza i niewiedza

Kraj wielu Chrystusów

Rozmowa z Jędrzejem Morawieckim
Jan Pelczar
Czyta się 18 minut

Rosja bywa niebezpieczna i szalona, owszem, jednak często postrzegamy ją przez pryzmat naszych wyobrażeń – niektóre z nich okazują się zupełnie odległe od rzeczywistości. O tym, jak ten kraj odczarować, ale też zaczarować, opowiada pisarz Jędrzej Morawiecki.

W jednej z wrocławskich kawiarni, wytapetowanej w wielu miejscach stronami archiwalnych numerów „Przekroju”, umówiłem się z wykładowcą pobliskiego uniwersytetu, doktorem habilitowanym, pisarzem non-fiction, ale przede wszystkim znawcą Rosji. Jędrzej Morawiecki na początku 2022 r. wyda w Czytelniku nową książkę pt. Szuga, której akcja przenosi się z topniejącej Syberii do płonącego Donbasu i która ma być m.in. „rozrachunkiem z własnym urzeczeniem Rosją i nieuchronnym nią rozczarowaniem”.

Jan Pelczar: Fascynacja Rosją zrodziła się u Ciebie naturalnie czy może z przekory?

Jędrzej Morawiecki: Trochę z potrzeby zmierzenia się z demonami. W końcu przez prawie pół wieku pozostawaliśmy w orbicie Związku Radzieckiego. Dopiero kiedy zacząłem do Rosji jeździć, zrozumiałem, jak odmienne mamy doświadczenia tych czasów. Wyszedłem z rodziny o silnych tradycjach opozycyjnych, nawet radykalnych, z nurtu Solidarności Walczącej. Zetknąłem się wcześnie z narracją antyrosyjską. Jako dziecko miałem wyobrażenie Związku Radzieckiego jako mrocznej krainy. Wtedy czytałem już Tolkiena; nie wierzyłem wprawdzie, że Rosja to Mordor, ale miałem pewne myśli, które po latach powtórzyłem w tekście do „Tygodnika Powszechnego”, że Rosją się straszy jak wieżą Saurona, która gdzieś błyska z Kremla. O podobnych doznaniach pisał Ziemowit Szczerek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mroczna kraina może zafascynować, lecz w tamtych czasach zainteresowanie Rosją chyba przestawało być modne?

Wcześniej też nie było. W podstawówce, chyba w czwartej klasie, poszedłem do biblioteki i wypożyczyłem Opowieści niesamowite z prozy rosyjskiej. Zbiór historii grozy opartych na źródłach ludowych – od Mikołaja Gogola po Antoniego Czechowa. Zapamiętałem np. historię o wiju. Przypominam sobie teraz, jak panie bibliotekarki narzekały: „Że też wam każą czytać te okropieństwa”. Byłem zdziwiony tą rusofobią, tak jak do dziś zdziwieni są nią Rosjanie. Oni do końca nie pojęli, skąd się ona u nas wzięła. Zawsze mnie pytali: „Dlaczego wchodzicie do NATO, przecież my was zawsze chroniliśmy? Nawet nasze wojska u was były”. Ich perspektywa jest zupełnie inna niż nasza; duża część ludzi naprawdę wierzy, że te wojska były po to, aby nas chronić. Moim zdaniem nasza niechęć wiązała się też z oporem wobec narzucanej kultury. Mnie ona zafascynowała w formie XIX-wiecznej literatury, po którą sam sięgnąłem. Ale jednocześnie należałem do ostatniego rocznika, który miał w szkole obowiązkowy rosyjski, i byłem inicjatorem protestu w mojej podstawówce. Zbuntowaliśmy się i powiedzieliśmy, że nie chcemy mieć rosyjskiego. Przyszły do nas dyrektorka szkoły oraz pani rusycystka i zaczęły nam tłumaczyć, że te lekcje nie będą opowieścią propagandową, tylko dadzą nam narzędzia – język i klucz do wejścia w kulturę. To do mnie przemówiło. Dzięki temu dzisiaj się spotykamy. Być może gdyby protest zadziałał, miałbym w szkole niemiecki i teraz rozmawialibyśmy o czymś zupełnie innym.

Ja rosyjskiego w szkole już się nie uczyłem, a Rosji się po prostu boję.

U mnie zdecydowała przekora, żeby pójść w stronę czegoś, co wzbudzało strach. Jeśli Petersburg, to miasto szatana z Ustępu do Dziadów Mickiewicza, ale też miasto Puszkina. Chciałem je odczarować i jednocześ­nie zaczarować. A zaklęcia były w ofercie, leżały na półce w „Magazynie Gazety Wyborczej” i wielu innych czasopismach. Urzekła mnie ta męska narracja kowbojsko-rozbójnicza, która zaczęła po przemianach dominować w Polsce. Wojciech Jagielski, Jacek Hugo-Bader i wielu innych. Mówiło się wówczas, że do Rosji kobieta nie powinna jechać.

Dlaczego?

Pokutowało wyobrażenie bardzo niebezpiecznego miejsca. Świata, w którym zabijają i gwałcą, świata mafii, ogromnych kontrastów, pewnej niezwykłości – takiej też troszkę fantastycznej, w której właś­ciwie wszystko mogło się zdarzyć. Do znajomego z Ukrainy zadzwonili z BBC z pytaniem, czy nie zweryfikowałby informacji, że w Rosji żyje człowiek, który ma skrzela. Wydawało się, że wszystko jest tam możliwe.

A nie było?

Pierwszy raz pojechałem do Rosji autostopem. Na przełomie liceum i studiów. Do Moskwy, z polskimi tirowcami. Jestem im bardzo wdzięczny, że mnie zabrali. Oni też opowiadali niezwykłe historie, tyle że zawsze przydarzały się komuś innemu. Tam faktycznie nie było bezpiecznie, ale w Polsce – z perspektywy niemieckich tirowców – również nie było. Nasi kierowcy opisywali Rosję słowami: „kraj kur… i szatana”. Kiedy wzięli dziewczynę autostopem, automatycznie założyli, że jest sexworkerką, a nie była; od razu chciała wysiąść z samochodu, bardzo żenująca sytuacja. Na końcu trasy był parking pod Moskwą, ogrodzony betonowym płotem. Wysiadamy, kierowca pokazuje majaczące na horyzoncie bloki i mówi: „No, to idź tam, tam jest Moskwa”. Zrozumiałem, że oni w mieście nigdy nie byli. Siedzieli na parkingu, pili lokalną wódkę i bali się niebezpiecznej Rosji. Dotarłem do Moskwy, zatrzymałem się u rodziny znajomego Rosjanina i zafascynowałem się tym krajem, choć był inny od tego, który sobie wyobrażałem. Jechałem tam z przekonaniem, że będę wracał z kolejnych wyjazdów, siadał na wrocławskim rynku w knajpie, z twarzą pooraną troską, w skórzanej kurtce – że będą na mnie patrzeć i mówić po cichu: „To jest ten, który tyle przeżył”. I że będę mówił mało, a przecież wciąż gadam mnóstwo.

O czym więc warto mówić w kontekście współczesnej Rosji?

Tam była wtedy ogromna różnorodność. Czas liberalizmu obyczajowego. Poczułem przypływ świeżego powietrza, którego w Polsce nie było. Wracałem do kraju i się dusiłem. W Rosji można było o wiele więcej, np. mówić rzeczy, które tu jedynie szeptano, bo nie zgadzały się z doktryną katolicką i wąsko oraz przestarzale rozumianym oświeceniowym dyskursem naukowym. Sam jestem naukowcem, wiem, że rzeczy paranormalnych nie sposób zweryfikować, ale tam ludzie w nie wierzą i już. Oglądałem w telewizji talk-show, w którym spotykało się wielu Chrystusów jednocześnie i przekonywali się nawzajem, kto jest kim. Albo w innej wersji: walczyli i rozmawiali, bo każdy chciał przekonać widzów, że to właśnie on jest Zbawicielem. Kiedy indziej dowodzili, że fakt istnienia jednego z nich nie musi oznaczać nieistnienia drugiego. W o wiele późniejszym serialu Amerykańscy bogowie jest odcinek, w którym spotyka się iluś Chrystusów, niektórzy z nich nie byli nawet ukrzyżowani. Ja takie rzeczy mogłem zobaczyć już wcześniej, nie potrzebowałem do tego serialu. To była końcówka lat 90. – i to było w Rosji.

Wybrałeś także „swojego” Chrystusa.

Pojechałem na Syberię. Usłyszałem o Chrys­tusie, który mieszka w tajdze i który był milicjantem z drogówki. Zacząłem do niego jeździć i okazało się, że to jest dla mnie przygoda na pięć lat. Jeździłem tam i nadal wiele o Rosji czytałem. Fascynowało mnie też podejście Rosjan do dziennikarstwa, ogromna swoboda w pisaniu. Oczerk – rodzaj szkicu, coś pomiędzy reportażem a subiektywną opowieścią. Przywoziłem całe tony różnych gazet. Było tam wiele rzeczy zaskakujących i wielki głód spotkania z drugim człowiekiem. To był także czas ogromnego chaosu, bardzo okrutnego, co widać na przykład w filmach Aleksieja Bałabanowa. Z tego powodu był to również czas inspirujący, właściwie wszystko było narracją, a tematy leżały na ulicy. Każdy dzień to była inna historia.

A dla samych Rosjan?

Ludzie z jednej strony byli pod wrażeniem nagłej otwartości, przestrzeni, powietrza. W Związku Radzieckim tego brakowało o wiele bardziej niż u nas. Dla nich to było niesamowite. Z drugiej – był to dla nich czas upokarzający, straszny ekonomicznie. Wypłaty wstrzymywano na pół roku, na rok. Albo wypłacano w konserwach, śrubkach czy trumnach – w zależności od tego, co się w danym zakładzie produkowało. Stabilnie było tylko na kolei. W innych miejscach regularne otrzymywanie zarobionych pieniędzy nie było oczywiste. Pojawili się też obcokrajowcy, których wcześniej nie widziano. Ludzie zagadywali mnie na ulicach, zapraszali do siebie, żebym się napił herbaty albo wódki, ale to drugie rzadziej. To był kolejny mit, który dla mnie runął.

Alkohol?

Powtarzano, że tam się pije strasznie dużo wódki. Oczywiście, że się piło, ale głównie pili Polacy, którzy tam przyjeżdżali. Pili, bo się ich częstowało albo przyjeżdżali z założeniem, że będą pić. Kiedy dostałem pierwsze kolegium za picie wódki w pociągu, to zacząłem patrzeć, kto zwykle pije. A najczęściej byli to obcokrajowcy. Potem odkryłem, że nie różnimy się bardzo od siebie. W sensie mentalności, nieprawidłowości związanych z transformacją, pewnych niebezpieczeństw. Wtedy bardzo chcieliśmy być inni, a żyliśmy w biednym kraju, któremu się po prostu bardziej poszczęściło. U nich transformacja była okrutniejsza. Do dziś to nie jest kraj dla starych ludzi – tam najlepiej być młodym chłopakiem. Rosyjska rzeczywistość bywa bezduszna. Są wysokie krawężniki, bo ma się gdzieś osoby niepełnosprawne. Chodniki są oblodzone, bo ma się gdzieś osoby starsze. Kiedyś myślałem, że prędzej czy później zamieszkam w Rosji na stałe. Punktem zwrotnym w moim podejściu był moment, w którym zrozumiałem, że nie chciałbym, aby moja córka się tam wychowywała.

Bo Rosja pozostała imperium przekroczeń?

Wspomniałem o powiedzeniu, że kobiety do Rosji nie jeżdżą, ale przecież jeździły. Wśród nich Krystyna Kurczab-Redlich, która szybko skręciła w stronę opowieści politycznej. Opowiadała o czystkach i wojnach czeczeńskich; zaczęła widzieć bardzo mroczną stronę rosyjskiej mocarstwowości, od której zawsze próbowałem uciec. W mojej codzienności więcej było wyolbrzymień. O tym, co mogło się wydarzyć, opowiadaliśmy, jakby się wydarzyło. Przez koloryzowanie zaczynaliśmy się bać jeszcze bardziej. Mówiłem o BBC i człowieku ze skrzelami, a w naszych Wiadomościach pojawił się materiał o tym, że w Rosji jest tak zimno, że w jakimś zoo dają zwierzętom do picia spirytus. Zbierałem do segregatorów wszystkie te materiały, aż powiedziałem sobie: „Ja tego świata tam nie znajduję” i napisałem tekst Turpizm magiczny, którym debiutowałem w „Tygodniku Powszechnym”. Pisałem o tym, że jeśli chcesz zobaczyć brud na ulicach, to go zobaczysz, jeśli chcesz spotkać się z grupami przestępczymi, to się z nimi spotkasz, jednak mafia ma inne rzeczy do roboty niż spotkania z turystą, który wsiadł do pociągu. Strzelaniny zdarzały się często, ale u nas też. Rzeczy złe, które mi się przydarzyły, wyniknęły wyłącznie z mojej głupoty. W Łuskaniu światła opisałem, jak zostałem okradziony w Kolei Transsyberyjskiej. Wsiadłem, wyciągnąłem rum. Naprzeciwko, w wagonie sypialnym, siedzieli mężczyźni. Przedstawili się jako złodzieje. Zapytali, czy na pewno chcę z nimi rozmawiać i pić. Uznałem, że to świetny pomysł. Upiłem się, a oni mnie okradli. Po czym jechaliśmy dalej trzy dni razem. Przez ten czas odzyskałem część pieniędzy. Powiedzieli mi, że to jest najtańsza lekcja w życiu: żebym zastanowił się, z kim piję. Raz też zostałem w Rosji pobity. Miałem rozciętą wargę i straciłem jedynkę. Również ze swojej głupoty, bo piłem nie z tymi ludźmi, z którymi trzeba, chodziłem nie tam, gdzie powinienem, robiłem rzeczy tak idiotyczne, że wstydzę się nawet o nich opowiadać. Wyrządzałem krzywdę sam sobie, ale mog­ło to się wydarzyć choćby w Barcelonie. To były grzechy młodości. Później walczyłem z takim egzotyzowaniem Rosji.

Bo była bezpieczna?

Jeśli ktoś jedzie jako turysta, to do dziś nie ma się czego bać. Jest pyszne jedzenie, inna architektura, zupełnie inna kolorystyka, także budynków. Inne samochody. Teraz nie ma już zapachu, który lubiłem – ołowianej benzyny, bardzo szkodliwej; u nas zniknęła bardzo szybko, ale tam została dłużej. Jest zupełnie inne niebo, szerokie. Są pociągi, którymi jedziesz kilka dni i widzisz przez okno tylko ścianę lasu. Podczas pieszych wędrówek masz świadomość, że trzeba uważać, jeśli się zboczy ze ścieżki w lesie, bo on się może ciągnąć setki kilometrów. Jest poczucie ogromu i melodia języka, którą kocham. To wszystko wciąż się tam znajdzie.

A czego już znaleźć nie można?

Jest mniej powietrza. Pamiętam moment, kiedy przyjechałem na uczelnię na Syberii i znajoma osoba wysoko postawiona w uczelnianej hierarchii powiedziała mi: „Rozumie pan, że przyjechał już do innego kraju niż dwa lata temu”. To było po 2014, 2015 r. Nagle przyjechałem do Rosji, a tak naprawdę wróciłem do Związku Radzieckiego – takiego, jaki znałem jedynie z książek. Specsłużby urosły w siłę, można było dostać wysoką grzywnę, 20 tys. złotych na polskie, za postawienie lajka pod jakimś komentarzem, a za udostępnienie nie tego posta, co trzeba, nawet dwa lata więzienia. I trafiałem na takich ludzi, wcale ich nie szukając; to nie były tylko doniesienia medialne, pracowałem nad zupełnie innym tematem, a wpadałem na takie przypadki. Znajoma, która pisała na Syberii doktorat, miała „cień” w bibliotece. Sprawdzał, jakie czyta książki. Kiedy wynająłem mieszkanie, po dwóch–trzech dniach wykryłem na komputerze sto kilkadziesiąt bugów. Zacząłem się zastanawiać, czy jeździć na spotkania yandex taxi, czyli tamtejszym uberem, i czy wrzucać teksty oraz nagrania do chmury.

Też zacząłeś się bać?

Pisałem w swoim doktoracie o dziennikarzu i pisarzu Dmitriju Bykowie. Bardzo go polubiłem za swobodę, awanturniczy styl bycia, poczucie humoru. On przekraczał granice w czasach, w których nasze dziennikarstwo było grzeczne formalnie. W ogóle nie kojarzyłem go z polityką, bo i w dziennikarstwie, i w zwykłym podróżowaniu po Rosji omijałem zawsze Kreml, starałem się o tej części rzeczywistości nie opowiadać. Próbowałem ją odciąć od siebie, ale przychodzi taki moment, gdy polityka wchodzi z butami we wszystko. U mnie to był dzień, w którym Belling­cat podał informację, że Dmitrij Bykow został otruty podczas spotkania z dziećmi, którym miał opowiadać o Karlssonie z dachu. Przed spotkaniem zmieniono mu hotel. Bellingcat odnotował, że osoby, które truły Aleksieja Nawalnego, kręciły się wokół tego nowego hotelu. Prawdopodobnie użyto nowiczoku. Pomyślałem: co się w ogóle dzieje? Człowiekowi, który ma prowadzić spotkanie z dziećmi o bohaterze Astrid Lindgren, podkładają truciznę na bieliznę? Jakbyśmy żyli w political fiction. Do tej pory skupiałem się na jasnej stronie kraju, bo go lubiłem. Przeskakiwałem Kreml i jechałem gdzieś dalej, na otwartą Syberię. Teraz w Rosji jest inaczej. I z Syberii docierają mroczne sygnały. Kiedyś jawiła się trochę jak Ameryka Jacka Kerouaca – podróż tam wydawała się jak wyjazdy ludzi Zachodu do Indii. Ówczes­na rosyjska rzeczywistość była zanurzona w odmienności, różnorodności kulturowej, mozaice religijnej. Szamani, buddyści, Chrystus, za którym wyznawcy poszli w tajgę. Przedziwny talk-show o jasnowidzach, którzy toczą pojedynki, rozmowy w Kolei Transsyberyjskiej na kompletnie odjechane tematy, np. o UFO. Ktoś widział Matkę Boską na jeziorze, ktoś rozmawiał z duchami przodków. Teraz za takie rozmowy można dostać kolegium, bo to podpada pod nieakredytowaną agitację religijną. Myślę, że przeżyłem tam odwilż podobną do tej z lat 1905–1917. Teraz znów ten świat jest, ale tak jak kiedyś opisywał go Andrzej Drawicz – „pod spodem”.

Czyli jednak niewiele się zmieniło?

Służby działały zawsze, inwigilacja również zawsze istniała. Byłem też nieraz spisywany, szczególnie jako obcokrajowiec na tych obszarach, gdzie mało jeździło cudzoziemców – to był standard, tak jak spotykanie ludzi, którzy pracowali w KGB, bo tam bardzo dużo ludzi pracowało w KGB. Do pewnego momentu zakładasz, że tzw. wielka gra toczy się gdzieś daleko i w ogóle nie musi cię dotyczyć, chyba że wejdziesz w pole rażenia, jak Michaił Chodorkowski. Wtedy coś może się stać. Od jakiegoś czasu nie musisz robić nic. W akademikach powstają oddziały, które strzegą moralności. Za jednokrotne przyłapanie na paleniu albo za spóźnianie się na czyn społeczny mogą wywalić ze studiów. Doświadczyłem kraju, który był wolny, miał powietrze, ale baza intelektualna była za słaba, żeby mogła to wytrzymać. Władimir Putin na początku rzeczywiście modernizował, Rosja się bogaciła, później zwrócił się jednak w stronę „swoich ludzi” ze specsłużb i kraj bardzo się zamknął, lecz to się może zdarzyć gdziekolwiek indziej. W Polsce mamy te same frazy, np. „wstawanie z kolan” – gdy to usłyszałem, włos zjeżył mi się na głowie, bo dwa lata wcześniej słyszałem to w Rosji. Kultura w takiej nacjonalistycznej narracji błyskawicznie karleje. Mekka kulturowa zmienia się w sferę zniewolenia. Miejsca dla pisarzy czy artystów jest mniej, robi się zgrzebne agitki, bo przy sztuce majstrują ludzie, którzy mówią, że trzeba bronić narracji narodowej.

To może rusofobia części Polaków nie powinna dziwić?

Rosjan u Polaków irytuje poczucie wyższości. My ich traktujemy jak egzotykę, jak anarchiczną opowieść o rosyjskiej duszy, o Rasputinie; o tym, że Rosjanie są zniewoleni, że „to się może stać tylko tam”. To wszystko nieprawda, doświadczamy również tego dzisiaj w Polsce. Zobaczmy, gdzie byliśmy pięć lat temu. Klementyna Suchanow czy Tomasz Piątek pokazują te związki z pewnym przesunięciem czasowym. Rosjanie wcale nie są aż tak inni od nas, jak to sobie wyobrażamy lub jak niektórzy by chcieli.

Co rozumiesz pod sformułowaniem „rosyjska dusza”?

Nie jest mi po drodze z „rosyjską duszą”, nigdy nie lubiłem tego sformułowania, wydawało mi się egzaltowane. Jestem podejrzliwy, gdy słyszę o duchu narodu.

Z jakich powodów?

A czym jest polska dusza? A rosyjska? Jest komunistyczna czy prawosławna? A co z szamanami? Jak słyszysz o jakimś duchu narodu, to uciekaj jak najdalej. Poe­mat futurystyczny Wielimira Chlebnikowa z 1910 r. Żuraw opowiada o tym, że wszystkie maszyny zaczynają konstruo­wać jeden twór, który potem zniewala i pożera ludzi, żeby zbudować sobie z ich trupów mięśnie. Na tej zasadzie zawsze wyobrażałem sobie, że duch narodu jest takim pożerającym ludzi żurawiem. Wtedy gubi się gdzieś jednostka. Chociaż ciąg­le jest gdzie uciec. Podobno w Związku Radzieckim nawet do 3 mln ludzi nigdy nie miało żadnych dokumentów. Tam się zawsze mogła dziać wielka alternatywa. Ale ceną alternatywy były twarde represje. Świadomość, że za byle co można trafić do łagru. Z jednej strony liczne ruchy starowiercze, islamskie, buddyjskie, szamańskie, a z drugiej ludzie dociśnięci, przerażeni, z ogromnym głodem duchowości. Odcięci od źródeł religijnych – od zakazanej Biblii, Koranu, Bhagawadgity – szukali śladów duchowości w publikacjach atei­stycznych oraz w XIX-wiecznej literaturze. Różnorodnej, wielkiej, porywającej. Ale charakterystyczne sposoby pisania znajdowałem także w literaturze francuskiej, więc przez ten pryzmat rosyjskiej duszy też bym nie definiował. Silna była zawsze kontrkultura. Z działaczką polonijną można było zrobić fotoreportaż o ciałach astralnych, a potem omówić go z duchownym. W latach 80. Rosjanie zamiast działalności opozycyjnej mieli hipisowską kontrkulturę, Wiktora Coja, grupę KINO, DDT, Maszynę Wriemieni. Koncerty na ulicach, alternatywna muzyka, u nich np. o wiele szybciej niż u nas stał się silny hip-hop. Dzisiaj poleciłbym Shortparis – coś nowego, z ofertą nie tylko dla Rosjan. Mają świetne teledyski, grają dla wzgardzonych przez moskwiczanów „żółtych kamizelek” z Azji Centralnej, potrafią zrobić koncert naprzeciwko budowy, na której nielegalnie pracują imigranci, tylko dla nich. Rosjanie, którzy przechodzą obok, nie mają pojęcia, o co chodzi. To są rzeczy bardzo ciekawe i nowe. Tak jak kiedyś ich odjechane filmy, np. Igła z Cojem. We współczesnych, tak od dekady, nie znajduję już tego nerwu, bardziej do mnie przemawia Siergiej Łoźnica z Donbasem. Po wyjeździe do tamtejszej strefy frontowej zmieniła się bardzo i moja własna perspektywa.

O tym będzie Twoja nowa książka Szuga.

To książka eksperymentalna, także formalnie. Wraz z bohaterami przenosimy się do Donbasu. Akcja zaczyna się w 2010 r., ale wszystko zostało skondensowane do jednej zimy, co zapowiadam we wstępie. Robię przesunięcia, których normalnie się w non-fiction nie czyni. Tytułowa szuga to śryż, breja, lód zmieszany z wodą i pośniegowym błotem – coś, co zwiastuje moment odwilży. Przychodzą roztopy, jednak nie musi to oznaczać wiosny, bo spod lodu i śniegu wyłazi brud. Takie ocieplenie może sprzyjać rozkwitowi nacjonalizmów. Zimą jest jasno i pięknie, a potem robi się szaro, breja się rozłazi. Nie wiadomo już, co jest dobrem, a co złem, co prawdą, a co fikcją, co światłem, a co ciemnością. W Szudze podaję w wątpliwość dotychczasowy sposób opowiadania o Rosji. Ci, którzy twierdzą, że są żołnierzami, nie są żołnierzami. Ci, którzy twierdzą, że nie są żołnierzami, są żołnierzami i zajmują Krym. Opowieść o duchowości staje się historią o opresji i ciemnej stronie instytucji religijnych. W pewnym momencie bohaterowie, którzy wydawali się przyzwoici, muszą uciekać z Rosji, pojawiają się po ukraiń­skiej stronie, w Donbasie. Wszystko się rozpada w chaosie wojny i nie ma już dobrych stron. A najbardziej cierpią najsłabsi. Najtrudniejszy był początek, bo musiałem sobie przypomnieć to, o co sam mnie pytałeś na wstępie tej rozmowy. Odnaleźć w sobie to uczucie zakochania i fascynacji tym krajem po to, żeby Rosję rozjaśnić, żeby czytelnik dał się uwieść, zanim wejdzie w mrok i doświadczy rozpadu.

Jestem jednak sceptyczny wobec wielkich narracji. Bajki mogą być bardzo złe, bardzo, bardzo mroczne. Mogą być też sposobem na to, żeby nie przyjąć zła do wiadomości. Wojny są tego przykładem, to nie szatan robi, tylko ludzie. Choć i tak mam szczęście, że związałem się akurat z tą częścią świata, bardzo pojemną. Mógłbym się fascynować Węgrami, też byłoby ciekawie, ale Rosja choćby ilościowo wygrywa. Zajmuje ogromny kawał globu, jest dzięki swej wielokulturowości i wielo­religijności uniwersalna. Tymczasem im bardziej jesteśmy homogeniczni, tym bardziej hermetyczni, skupieni na sobie, niezrozumiali i nieciekawi dla świata zewnętrznego. Mimo doświadczenia nacjonalizmu do niedawna Rosja miała mniej kompleksów niż Polska, to również sprzyja kulturze, na pewno. Nie musiała tak bardzo udowadniać, że jest coś warta, szukać swoich śladów. Ma inny, mocarstwowy grzech – najciekawsze propozycje kulturowe często są uznawane za „nie nasze”, tak było np. z Andriejem Tarkowskim. Gdy jeździłem do Rosji, słyszałem: „No tak, ale on nie jest taki rosyjski”. Czyli to, co tak naprawdę jest najciekawsze, obraża wartości. A w sztuce trzeba szukać, przekraczać granice, żeby było żywo. Robi to w ostatnich latach chociażby Andriej Zwiagincew. O jego Lewiatanie też słyszałem: „Nie nasze”. A przecież to film, który opowiada o strukturach ­putinowskich. O sytuacji, w której może cię spotkać coś złego, bo mimowolnie zostałeś w to uwikłany. Bo np. ktoś był zainteresowany działką, na której stoi twój dom.

I dlatego krytyka dosięga nie tego, co wewnętrzne, tylko szuka zła na zewnątrz?

To się zaostrzyło w ostatnich latach, co było dla mnie szokujące. Po 2014 r. ludzie, których dobrze znam, którzy mieli liberalne poglądy – oczywiście jak na Rosję, bo tam trzeba robić to samo zastrzeżenie co u nas, w końcu w Polsce liberałowie też nie mają wiele wspólnego z francuskimi czy hiszpańskimi – łapali mnie za rękę i mówili: „Co wy, Polacy, robicie z Ukrai­ną, powiedzcie, że jesteście za federalizacją Ukrainy”. Okazało się, że ludzi ogarnęła mocarstwowa gorączka. Część intelektualistów, którzy się temu nie poddali, nazywała to gwałtem emocjonalnym i propagandowymi nalotami dywanowymi. Nastał moment wielkiej mobilizacji, kiedy ludzie dołączyli do chóru, jak u Bułhakowa. Pamiętam tę euforię „krymnaszyzmu”. Ten moment, gdy wszyscy na ulicach, na ciężarówkach, w tramwajach zaczynali śpiewać jednym głosem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to, co on pisał w Mistrzu i Małgorzacie, niekoniecznie było fantastyką. Oni mają swoją ponurą baśń z Nocnymi Wilkami, sakralnym atomem, cierpieniem za miliony i wszechświatową misją. My mamy swoich wyklętych, „żyjących prawem wilka”, wycierpieliśmy oczywiście najwięcej ze wszystkich narodów; sakralną misję też mamy, co prawda nieco zgrzebną w porównaniu z Rosją, no ale nic tam, to misja na miarę naszych możliwości. Uszczelniliśmy się, owinęliśmy drutem kolczastym, wiemy o sobie coraz mniej. Trochę się robi tak jak na początku, kiedy zaczynałem swoją przygodę ze Wschodem. Mam nadzieję, że pandemiczna kurtyna, która pozwala nie wpuszczać nikogo oprócz osób ze specjalnej listy sporządzonej przez FSB, szybko zniknie. Inaczej znów zaczniemy sobie nawzajem opowiadać najbardziej kuriozalne historie i nie będziemy w stanie ich weryfikować.

Czytaj również:

Przyszło jej tam żyć Przyszło jej tam żyć
i
Jelena Kostiuczenko, zdjęcie: Lene Christensen/Amnesty International
Opowieści

Przyszło jej tam żyć

Rozmowa z Jeleną Kostiuczenko
Paulina Wilk

Podobno największy ból może sprawić nam tylko to, co jest dla nas najważniejsze. Reporterkę Jelenę Kostiuczenko Rosja boli tak bardzo, że umie pisać tylko o niej. Autorka głośnej książki Przyszło nam tu żyć mówi Paulinie Wilk, dlaczego nawet ci, którzy krytykują rosyjską rzeczywistość, nie są w stanie żyć nigdzie indziej.

Gdy miała 15 lat, przeczytała artykuł śledczy Anny Politkowskiej i zapragnęła pisać jak ona. Dwa lata później wyjechała z rodzinnego Jarosławia do Moskwy i zgłosiła się na staż w niezależnym dzienniku „Nowaja Gazieta”. Była najmłodszą dziennikarką w redakcji, pracuje tam do dziś [28 marca 2022 r. „Nowaja Gazieta” zawiesiła działalność do czasu zakończenia wojny w Ukrainie – przyp. red., data aktualizacji: 28 marca 2022 r.].

Czytaj dalej