Król Lew
i
"Smutny lew", Nina Torr, 2014 r.
Marzenia o lepszym świecie

Król Lew

Iza Klementowska
Czyta się 16 minut

W tej opowieści są potężni przodkowie, zły brat ojca, spiski i zdrady, powstanie i upadek imperium. Nie dzieje się ona jednak w bajkowej krainie zwierząt, lecz na ziemiach wzdłuż Limpopo, które dziś nazywamy Mozambikiem. I jak to bywa z prawdziwymi historiami z czasów europejskich podbojów kolonialnych – kończy się tragicznie.

Afryka” przybija do brzegu Cacilhas 13 marca 1896 roku. Po drugiej stronie Tagu leży Lizbona. Zainteresowanie jest tak duże, że kapitan decyduje się pozostać na razie tutaj. Podpływają inne frachtowce, łódki, żaglówki, a nawet małe szalupy. Każdy chce zobaczyć tę „bes­tię”. Każdy chce zobaczyć ten „koszmar kolejnych rządów”. Tak nazywają go liz­bońskie gazety już od kilku miesięcy. Po paru następnych fabryka Pampulha będzie sprzedawać ciasteczka „Gungun­hana”, bar w Areeiro przekąski „Gungunha­na”, a sklepiki i lizbońskie kioski pocztówki „Gungunhana”. Powstaną wiersze i poematy.

Dziennikarze, którzy wchodzą na pokład „Afryki”, w półmroku pod pokładem widzą mężczyznę w otoczeniu siedmiu kobiet. Piętro niżej osiem innych osób. Wszyscy są półnadzy, z imitującym koszulę materiałem zamotanym wokół bioder i w okolicach klatki piersiowej. Są boso. Gungunhana ma twarz przykrytą maleńką chustą. Kiedy słyszy kroki na drewnianych schodach, odchyla ją i dziennikarz „Diário de Notícias” patrzy w oczy przerażonego człowieka. Poza tym czuje ogromny zaduch i smród. Przez dwa miesiące ani Gungunhanie, ani jego współ­towarzyszom podróży nie wolno było wychodzić na pokład.

Nazywano go Lwem Gazy. Ale zanim zostaje Lwem, jest małym synkiem Muzili lub Mzili, króla terytorium Gazy, oraz Yosio. Jego imię wymawia się na przeróżne sposoby: Ngungunhane, Mudungazi, Mundagaz, Mdungazwe Ngungun­yane Nxumalo. Mały Lew lubi piesze węd­rówki, wspinaczkę po górach i tropienie ukrytych przedmiotów oraz chowających się przed nim ludzi i zwierząt. Dorosły Lew wykorzysta wszystkie te umiejętności, żeby utrzymać królestwo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Imperium Gaza, terytorium w objęciach dwóch rzek Komati i Zambezi na terenie dzisiejszego Mozambiku, wywalczył jeszcze dziadek Lwa, zwany naprzemiennie Manicusse lub Soshangane, władca plemienia mówiącego w języku nguni. Obszar imperium był ogromny, w początkowej jego fazie, na początku XIX wieku, rozciągał się na pięćdziesięciu sześciu tysiącach kilometrów kwadratowych – od obecnego Maputo na południu kraju po Tete na północy – to więcej niż połowa terytorium dzisiejszej Portugalii. Dziadek Lwa opuścił tereny dzisiejszej Republiki Południowej Afryki, wyruszył na północ, gdzie wykroił kawał ziemi dla swojego królestwa, zakrapiając ją krwią. Wraz z grupą popierających go wojowników zakotwiczył na jednym z zakoli Komati. Pomniejsze plemiona zmusił do poddaństwa, portugalskim handlowcom osiadłym wzdłuż nadmorskiego wybrzeża narzucił zaś nowe formy wymiany towarów. Stolicą swojego królestwa uczynił wioskę Chaimite.

* * *

Plan jest prosty: wysłać delegację portugalskiego rządu na dwór Manicusse. Portugalczycy chcą, żeby tereny należące do afrykańskiego wodza przeszły w ich ręce. Już wtedy kolonizowali obszary przyległe do jego terytorium i pragną jeszcze więcej. Na użycie siły się nie decydują, znają krwawą historię zdobywania imperium Gaza i możliwości wodza. Jest rok 1840. Caetano dos Santos Pinto przynosi wodzowi miecz i słowa o dozgonnej przyjaźni. W zamian otrzymuje włócznię i tarczę należącą do plemienia oraz ani słowa o przyjaźni. Dziadek Lwa nie mówi nic, ale Caetano dos Santos Pinto uznaje, że skoro wódz przyjął i wymienił podarunek, przyjaźń rozumie się sama przez się. Względny spokój trwa przez następne osiemnaście lat, do śmierci Manicusse. Po niej szekspirowska rozgrywka: dwóch braci i jeden tron. Muzila (ojciec Gungunhany) i Mawewe (wuj Gungunhany) stają naprzeciw siebie, gotowi przelać krew pochodzącą z jednego ojca. Za pierwszym razem wygrywa Mawewe. Muzila ucieka na terytorium dzisiejszego RPA, organizuje na nowo armię i wraca. Z Mawewe w tym czasie wychodzi zło. Jest jeszcze brutalniejszy niż ojciec, pali i plądruje osady tych, którzy nie chcą mu się podporządkować. Portugalczycy znajdują nad ranem przed domami głowy nabite na pale. „To ostrzeżenie – mówią im mieszkający tu również Burowie. – Zróbmy coś, zanim będzie za późno”. Prezydent republiki burskiej Oranii wysyła do wicekonsula Portugalii pismo nawołujące do walki przeciwko Mawewe. Portugalczycy niechętnie przystają na pomysł. „Wszystko się ułoży – tłumaczą. – Wyszumi się i będzie spokój”.

Mawewe tymczasem żąda butów dla wszystkich mu poddanych, hołdu ze strony gubernatora Lourenço Marques oraz podwójnego haraczu od ciężarnych kobiet. Odmowa będzie oznaczała jedno: wojnę.

Gubernator wysyła w odpowiedzi nabój.

Wiadomość o wojnie dociera do Muzili akurat w momencie, gdy przybywa ze swoją armią do Lourenço Marques. Mały Gungunhana kroczy przy jego boku, jest 2 listopada 1861 roku. Muzila staje po stronie Portugalczyków. Miesiąc później, po wygranej bitwie na plażach dzisiejszego Maputo, Muzila staje się poddanym Portugalii, z jednoczesnym prawem do sprawowania władzy w imperium Gaza. W zamian otrzymuje dwa tysiące karabinów, pięćdziesiąt tysięcy nabojów i tysiąc dwieście krzemieni oraz wsparcie Burów i lokalnych pomniejszych wodzów okaleczonych wcześniej przez Mawewe. Bratobójcza wojna trwa do 1864 roku. Mawewe jest bez szans. Muzila przenosi stolicę swojego królestwa z Chaimite do Mossurize. Chaimite od tej pory staje się świętym miejscem, w którym królują duchy przodków z dziadkiem Lwa na czele. To do Chaimite Muzila, a potem jego syn Gungunhana udadzą się zawsze wtedy, gdy nie będą wiedzieli, co robić. Zawsze odnajdują tam odpowiedź.

Razem z Gungunhaną Portugalczycy uprowadzili także całą jego rodzinę: ilustracje przedstawiają niektóre z żon i dzieci władcy; zdjęcie: domena publiczna
Razem z Gungunhaną Portugalczycy uprowadzili także całą jego rodzinę: ilustracje przedstawiają niektóre z żon i dzieci władcy; zdjęcie: domena publiczna

* * *

Mapa Afryki po konferencji w Berlinie na przełomie 1884 i 1885 roku nie była jak przedtem. Granice narzucone przez Europejczyków zatarły te ruchome i ustalane od wieków przez miejscowe plemiona. Muzila nowego podziału własnego terytorium nie doczekał. Zmarł w sierpniu 1884 roku. Wcześniej widział jednak coraz więcej białych twarzy, mówiących nie tylko po portugalsku, lecz także w językach, których nie znał. Bełkoczący angielski, charczący niemiecki, chrapliwy holenderski. Jedni nosili nakrycia głowy przypominające miski na kukurydzę i strzelby na ramionach i pytali, gdzie można spotkać lwa lub słonia. Inni zmuszali poddanych Muzili do dłubania we własnej ziemi w poszukiwaniu złota i diamentów. Coraz więcej było też mężczyzn w sutannach, którzy namawiali jego lud do wyrzekania się duchów włas­nych przodków. Niepokoiło go to.

Jeszcze 27 stycznia 1882 roku Muzila w towarzystwie kilku wojowników udał się do gubernatora Lourenço Marques, żeby podtrzymać pokój i upewnić się, że terytorium Gazy wciąż należy do niego. Gubernator podarował mu woły, rum i ryż, pół roku później podesłał portugalską flagę. „To wiesza się nad obozem lub główną siedzibą” – napisał. A po następnych dwunastu miesiącach wyznaczył ambasadora na dworze Muzili. Zanim António Maria Cardoso doczekał się audiencji i odpowiedzi wodza, minęły dwa dni. Muzila przyjął go, ale uważnie patrzył na każdy gest i słuchał każdego słowa, które padało z ust wysłannika. Młody Gungunhana również.

Lizbonie w tym czasie marzyło się, żeby terytorium portugalskie rozszerzyć od jednego krańca oceanu po przeciwny – od Angoli po Mozambik. W tym celu wysłano dwóch podróżników. Jednym z nich był Roberto Ivens, drugim Hermenegildo Capelo. Ich zadaniem było zbadanie terytoriów leżących między wschodnim i zachodnim brzegiem południa Afryki, jego bogactw naturalnych, ukształtowania terenu, układu rzek. Podróż rozpoczęli 6 stycznia 1884 roku, do portu w Lizbonie wrócili 20 września rok później. Opisali ją w książce De Angola á Contra-Costa (Z Angoli na przeciwległe wybrzeże).

Muzila starał się nie mieszać. Ale jego podwładnym nie podobało się to, że biali zaczynają zaglądać do ich chat i wyciągać z nich co piękniejsze kobiety. A później je porzucać, gdy ich brzuchy zaczynały ros­nąć. Na zmycie hańby był jeden sposób – napadów na domostwa i sklepiki Portugalczyków w prowincjach Sofala i Inhambane zdarzało się coraz więcej. Nikt jednak nie ginął.

Były król Gazy stanie się w Lizbonie pośmiewiskiem: czarnoskóry, który nie umie chodzić w spodniach; zdjęcie: domena publiczna
Były król Gazy stanie się w Lizbonie pośmiewiskiem: czarnoskóry, który nie umie chodzić w spodniach; zdjęcie: domena publiczna

* * *

Gungunhana urodził się nie z tej matki, co trzeba. Najważniejsza była pierwsza. To jej syn, Mafemane, miał pierwszeństwo do tronu. Drugi w kolejce był jego brat Anhana. Ale to Gungunhana stał przy boku ojca zawsze, gdy ten tego potrzebował. To jego od dziecka wychowywano na wojownika. I to on towarzyszył Muzili w wyprawach do Portugalczyków. Obraz dwóch braci walczących przeciwko sobie pamiętał jednak zbyt dobrze, tak jak cierpienie ojca i krew własnego wuja. Dlatego żeby uniknąć bratobójczych walk, zmusił przyrodnich braci do wyjazdu z imperium Gaza. Koniec dawnych, ustalonych granic afrykańskiej ziemi zbiegł się ze wstąpieniem Gungunhany na tron ludu Nguni. Miał wtedy trzydzieści cztery lata. Terytorium królestwa powiększyło się z pięćdziesięciu sześciu do dziewięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.

Gungunhana i jego siedem żon przed podróżą do ostatecznego miejsca zesłania na jedną z azorskich wysp; zdjęcie: domena publiczna
Gungunhana i jego siedem żon przed podróżą do ostatecznego miejsca zesłania na jedną z azorskich wysp; zdjęcie: domena publiczna

* * *

W 1886 roku minister spraw zagranicznych Portugalii Henrique de Barros Gomes podpisuje z kanclerzem Niemiec traktat, na mocy którego ustalają granice swoich kolonii na południu Afryki. W ten sposób Portugalczycy chcą się zabezpieczyć. Zakusy na tereny bogate w złoża mineralne mają nie tylko Niemcy, ale i Brytyjczycy, którym bardzo na rękę jest port w Beirze, zaledwie trzysta kilometrów od granicy ich kolonii Rodezji. Rodezja dostępu do oceanu nie ma, więc przewożenie i wywożenie dóbr afrykańskich do prostych nie należy. Kiedy Charles Warren przemaszeruje przez terytorium brytyjskie z pięcioma tysiącami uzbrojonych ludzi, rząd w Lizbonie decyduje się wysłać na dwór Gungunhany swojego przedstawiciela, żeby w razie czego mieć w nim sojusznika. To już trzeci portugalski ambasador, którego Lew zobaczy na własne oczy. José Casalei­ro de Alegria Rodrigues przypada mu do gustu. Do uszu Gungunhany dochodzą opowieści o rozbojach i awanturach, których prowodyrem w Lourenço Marques był niegdyś Rodrigues, ale uznaje to za przejaw wojowniczego charakteru. Tak podobnego do własnego. Wpada również na pomysł ustanowienia ambasady swojego królestwa w Portugalii. Wysyła do Lizbony Rodriguesa i dwóch najbardziej zaufanych doradców – sześćdziesięcioletniego Matandę-Encocego i czterdziestoletniego Mapindę. Przed obliczem króla Luísa I stają 18 września 1885 roku. Traktat o przyjaźni i wzajemnej lojalności obaj władcy podpisują niecały miesiąc później, co zostaje odnotowane w „Boletim Oficial da Provincia de Moçambique” (Oficjalnym Biuletynie Prowincji Mozambik) 9 stycznia 1886 roku. Na dworze Gungunhany mówi się, że to zdrada. Szczególne obawy budzi punkt o swobodnym przemieszczaniu się Portugalczyków po imperium Gaza.

„To sprawka Casaleiro Alegrii – mówią jedni. – Szuja oszukiwał już wcześniej, handlując z nami materiałami”.

„To podstęp Casaleiro Alegrii – potakują inni. – Wszystko po to, żeby zagarnąć naszą ziemię”.

Gungunhana słucha wszystkich. Im dłużej słucha, tym bardziej przekonuje się, że mają rację. Wojowniczy charakter to jedno, ale podstęp i intryga to drugie. Apeluje o powrót swoich ambasadorów i wysyła nowych – N’Tongę i Udacę. Zostają przyjęci na dworze króla i królowej Portugalii z należnymi honorami, a potem zabrani do cyrku. Widzą tam białego, który na arenie ujarzmia lwa.

* * *

Gungunhana przenosi stolicę jeszcze bardziej na południe, do Manjacaze. Do Lourenço Marques jest stąd niecałe trzysta kilometrów. Przebywać bliżej Portugalczyków znaczy być świadkiem tego, co robią i jakimi ścieżkami podążają ich żołnierze. Gungunhana widzi więc wzmożony ruch, coraz więcej i cywilów, i mundurowych, coraz więcej europejskich domków wzdłuż wybrzeża oraz to, że wywożą z kopalni w prowincji Manica więcej wagoników ze złotem, niż było to uzgodnione. Nie tak miało być. To atak na trwałość traktatu. Gungunhana decyduje się zwrócić o pomoc do najbliżej osiadłych Brytyjczyków. Cecil Rhodes, polityk i główny prowodyr kolonizacji ku chwale królowej Anglii, ma wizję zawładnięcia Afryką od Kairu do Kapsztadu. Korzysta z okazji. Stawia ultimatum: albo Portugalczycy wycofają się z regionu rzeki Chire i ziem należących do plemion zamieszkujących wschodnie obrzeża dzisiejszych terenów Zimbabwe, albo armia Jej Królewskiej Mości zablokuje Portugalczykom dostęp do morza. Król Carlos I chce powiedzieć na ultimatum „tak”. Ale administracja w zamorskiej prowincji podejmuje inną decyzję: pacyfikacja miejscowej ludności. Ma jej przewodzić Joaquim Mouzinho de Albu­querque. Nazwisko zobowiązuje. Choć nie byli spokrewnieni, to Joaquim postanowił bronić interesów Portugalii w Afryce, tak jak robił to na przełomie XVI i XVII wieku w Goa odkrywca, podróżnik i gubernator Indii Afonso de Albuquerque.

W tym czasie terytorium Mozambiku, wówczas nazywanego jeszcze Portugalską Afryką Wschodnią, podzielone zostało między trzy przedsiębiorstwa wydobywające złoża i bogactwa naturalne: Companhia do Niassa działała na północnych terenach prowincji Niasa i Cabo Delgado; Companhia da Zambézia objęła regiony leżące nieopodal granicy późniejszej Rodezji Północnej; Companhia de Moçambique była odpowiedzialna za dzisiejsze prowincje Sofala i Manica.

Gungunhana nie czeka. W zamian za dostęp do morza i koncesję na wydobycie minerałów Cecil Rhodes daje mu tysiąc karabinów, amunicję do nich, pieniądze oraz srebrną tacę należącą do brytyjskiej królowej Wiktorii.

* * *

Pokoju z Portugalczykami chciały plemiona: Maota, Machaquene, Matola i Maputo. Za Gungunhaną były plemiona: Manhiça, Magaia, Zixaxa i Moamba. W wiosce Magaia nie ma jednak pokoju, konflikty między dotychczasowym wodzem Mahazulem a Maveją, który chce zająć jego miejsce, nasilają się. Portugalczycy wykorzystują tę słabość i namawiają Maveję na przyłączenie się do nich w zamian za pomoc w odzyskaniu tronu. Maveja się zgadza.

Mahazul czuje, co się święci, i wysyła posłańców do wodza plemienia Zixaxa. Ten stawia się od razu z tysiącem swoich wojowników pod Lourenço Marques i zaczyna się dwumiesięczne oblężenie miasta. Chociaż gubernator Fernando de Magalhães e Menezes nakazuje przygotować trzy linie okopów, 15 października 1894 roku Portugalczycy zostają zmuszeni do schowania się w twierdzy nieopodal nabrzeża. Na pomoc przychodzą im zakotwiczone w porcie żaglowce, które strzelając z armat, przeganiają oblegających do położonej blisko wioski Marracuene. Na ziemi pozostaje wówczas ponad setka zabitych wojowników.

Atak na Lourenço Marques budzi Liz­bonę ze snu. Takiej niesubordynacji i zerwania traktatu o przyjaźni po Gungunhanie się nie spodziewali. António José Enes, były minister marynarki i spraw zagranicznych, na audiencji u królowej Amélii de Orleães mówi: „Państwo nie powinno mieć skrupułów, żeby zmusić tych niegrzecznych czarnych Afryki, tych ignorantów pariasów, tych dzikich pół­idiotów […] do pracy”.

I wyrusza do Lourenço Marques.

Tymczasem w bitwie o Marracuene 2 lutego 1895 roku ginie sześćdziesięciu sześciu rdzennych mieszkańców i dwudziestu czterech Portugalczyków.

20 kwietnia odbywa się ostatnie pokojowe spotkanie portugalskiej delegacji z Gungunhaną. Delegacja przerywa rozmowy, kiedy wódz na propozycję poddania się mówi „nie”. Gungunhana jeszcze próbuje uprosić pokój i własną suwerenność. Wysyła do Lourenço Marques pieniądze i kość słoniową. António José Enes odsyła prezenty ze słowami: „Król Portugalii jest wściekły”. Żąda wydania wodzów, którzy odważyli się podnieść rękę na własność i życie Portugalczyków. Gungunhana odmawia: będzie szukał ochrony u kogoś innego. Oznacza to jedno: wojnę.

W bitwie pod Magul ginie czterystu wojowników oraz pięciu białych. Gungunhana czeka na brytyjską pomoc. W czasie, gdy czeka, jego czterdziestotysięczna armia się kurczy. Nie ma co jeść, zbliża się pora zbiorów na polach, ludzie chcą wracać do domów. Portugalczycy palą okoliczne wioski i dojrzewające uprawy, a wojownicy Gungunhany dopatrują się w tym klątwy przodków. On sam wysyła emisariuszy do Durbanu i Kapsztadu z kolejną prośbą o interwencję Brytyjczyków. Cisza. Armia kurczy się do trzynastu tysięcy. Gungunhana prosi trzech wujów o wsparcie i tego wsparcia się spodziewa, kiedy staje do bitwy w Coolela 7 listopada 1895 roku. Nie stawia się jednak ani jeden wojownik, ani jeden wuj, giną setki jego żołnierzy i jedynie pięciu portugalskich. Gungunhana widzi jedno wyjście – schronić się w Manjacaze, stolicy imperium Gaza. To tylko kilka kilometrów marszu.

* * *

11 listopada 1895 roku siedmiuset żołnierzy portugalskich i ich dowódca, pułkownik Eduardo Augusto Rodrigues Galhardo, wkracza do Manjacaze i pali chatę po chacie, nie zaglądając do środka. Nie słychać ani jednego krzyku, nie roznosi się płacz, nie czuć smrodu palonej skóry. Konsternacja. Galhardo wpada w szał. Osadę zrównuje z ziemią. Gungunhana tymczasem szuka w Chaimite pomocy wśród duchów przodków. Nie wychodzi z szałasu dzień, dwa, tydzień. Szaman pyta, duch nie odpowiada. Gungunhana rozumie, że ktoś rzucił na niego chissila, klątwę, która niebawem się spełni.

António José Enes również rozumie – że niedługo przejdzie do historii. Nie sam, z pomocą Joaquima Mouzinho de Albu­querque, którego miejscowi znają już z twardej ręki. Na ostatni akt rozprawy ze zbuntowanym Gungunhaną Portugalczycy decydują się w grudniu. W swojej relacji A prisão do Gungunhana (Uwięzienie Gungunhany) Albuquerque napisze później: „myśl zakorzeniła mi się w głowie: złapać lub zabić Gungunhanę”. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia wyrusza na polowanie w towarzystwie dwóch adiutantów, dwustu afrykańskich tragarzy i lekarza. Na rzece Limpopo zakotwicza się statek „Capelo”.

* * *

Gungunhana próbuje się ocalić. Wysyła Joaquimowi Mouzinho de Albu­querque podarki: kość słoniową i pięćset sześćdziesiąt funtów złota. Jego syn Godide prowadzi sześćdziesiąt trzy woły. Na próżno. Mouzinho de Albuquerque podchodzi do ogrodzenia okalającego wioskę Chaimite 28 grudnia 1895 roku. Jest świt, światło jeszcze niewystarczająco rozprasza opadającą mgłę. Słychać tylko cykady i chrzęst pod stopami trzystu portugalskich żołnierzy. Pomiędzy gałązkami ogrodzenia widać niewyraźne pojedyncze ruchy. Nie wiadomo, czy to zwierzę, czy człowiek. Gałązki przylegają do siebie ściśle, trudno znaleźć te składające się na furtę. Mouzinho de Albuquerque dwukrotnie obchodzi całą wieś i za drugim razem znajduje w ogrodzeniu dziurę wielkości dobrze wyrośniętej bulwy manioku. Jeśli jeszcze ją rozciągnąć, człowiek się przeciśnie. Trzystu przechodzi po kolei. Kiedy ostatni rozbija stopą pył rdzawej ziemi, mgła opada kompletnie. Opadają również ręce wojowników Gungunhany. Na chwilę. On sam nie stawia już oporu.

Mouzinho de Albuquerque rozkazuje rozstrzelać Queto, wuja Gungunhany, i jego doradcę Mahune – to ich wini za narodziny rebelii. Niezadowolony ze strzałów podoficera, poleca dodatkowo przekłuć ich serca szpadą. Do godziny dziesiątej wieś Chaimite przestaje istnieć. Na statek „Capelo” Mouzinho de Albuquerque wchodzi z najcenniejszą w życiu zdobyczą: Gungunhaną z dwoma wujami, jego synem Godide, siedmioma żonami i kucharzem. W drodze na jednostkę więzi jeszcze wodza plemienia Zixaxa z trzema żonami. W Lourenço Marques wszystkich przeprowadza na statek „Afryka”. „Afryka” powiezie cenny ładunek do Europy. Na pokładzie niejeden raz da się odczuć strach. Lud Gungunhany wierzy, że Nguni nie powinni się przeprawiać przez wielką wodę, bo to przyniesie nieszczęście.

* * *

W południe w okolicach lizbońskiego Arsenalu zbiera się tłum. Oczy gapiów patrzą na przeciwległy brzeg Tagu, skąd z pokładu „Afryki” schodzi na mały statek szesnaścioro więźniów i kilku członków załogi. Im bliżej nabrzeża, tym głoś­niej daje się słyszeć: „Pokażcie go, pokażcie w końcu!”. Policjanci muszą stworzyć kordon i przepchnąć tłoczących się ludzi, żeby zrobić miejsce. W końcu dobijają do brzegu. Śmichy-chichy, pomruki: „Prawie nadzy. Bosi. Ale czarni. Jakie kręcone włosy!”.

Wejść pomiędzy tłum nie jest łatwo. Gungunhana nie patrzy przed siebie, patrzy pod nogi. Bo gdy spogląda na wprost, widzi tylko morze oczu wpatrujących się w niego i palce dźgające powietrze w jego kierunku jak włócznie. Jest ciepło, ponad dwadzieścia pięć stopni, ale drży. Lepiej radzi sobie jego syn. Godide jest wysoki, postawny, patrzy przed siebie bez cienia strachu ani wstydu. „Ale olbrzym!” – słyszy. „Jestem synem króla!” – odpowiada i zapada cisza. „On mówi po portugalsku?” – padają pytania. Szmer zdumienia. „Potrafię się też podpisać”. Kobiety podsuwają karteczki, gazety, chusteczki, pióra i kałamarze. Dotykają muskularnych ramion. Godide podpisuje i idzie dalej. Gungunhana patrzy na syna z dumą i podziwem. Tak jak jego ojciec kiedyś na niego.

* * *

Wiozą ich w sześciu otwartych wagonach. Droga z Lizbony do fortu Monsanto jest długa i wypełniona rzeką ludzi. Każdy ma co najmniej kilka minut, żeby przyjrzeć się innemu, który niecodziennie przemierza ścieżki obok ich domu. W pierwszych trzech wagonach zamknięto same kobiety, żony Gungunhany i Zixaxe, w czwartym nadwornego kucharza Go wraz z zapasem żywności, w piątym bagaże, czyli maty, na których sypiają, oraz zawiniątka z materiałami zabrane w pośpiechu z Afryki, w szóstym Gungunhanę, Godide, wujów Matibejane i Molungo. Dla wielu widok jest szokujący. Żegnają się, niektórzy spluwają, nazywają ich „dziećmi diabła”. Ale są i tacy, co pytają: „Dlaczego policja na to pozwala? Tak nie powinno być”.

W Monsanto zajmują najciemniejsze kazamaty fortu. Jest tak zimno i wilgotno, że materiał, którym są okryci, szybko nasiąka wodą i nie może wyschnąć. Nie przywykli do zimna, z drżenia nie mogą spać. Nie mogą też spać ze strachu – nie wiedzą, kiedy dzień, a kiedy noc. Pod fortem miejscowa ludność organizuje sobie piknik. Rozstawia stoły z jedzeniem i piciem i czeka, aż być może uda się zobaczyć choć cień więźniów. Czeka dzień, dwa, tydzień.

W kwietniu 1896 roku drżenie nie opuszcza najbardziej Gungunhany. Pojawia się kaszel.

„To zapalenie opłucnej – mówi wezwany lekarz. – Jeżeli nie chcecie, żeby więzień zmarł, należy go przewieźć do szpitala”.

Gungunhana ląduje w szpitalu Boa Hora (Dobrej Godziny) w Belém na dziesięć dni. Nie leży z innymi pacjentami. Leży w izolatce przewidzianej dla oficerów. I traktowany jest na tyle dobrze, że strach powoli go opuszcza. Kiedy wraca do Monsanto, syn widzi w Gungunhanie dawnego Lwa. Już nie kuli ramion do środka, nie wgapia się we własne stopy. Głowę trzyma wysoko i błyszczą mu oczy.

* * *

Tłum pod fortem nie znika. Ale pojawiają się głosy: „Siedzą w zimnicy już prawie trzeci miesiąc. To nieludzkie!”. Dziennikarze piszą coraz częściej, że sytuacji więźniów winny jest rząd. Władze fortu przenoszą Gungunhanę i jego towarzyszy do jednego z pomieszczeń, w którym na co dzień przebywają strażnicy. Są okna, jest sucho, widno. Kiedy Godide otwiera okienko po raz pierwszy, bierze tak głęboki oddech, że prawie upada. Kręci mu się w głowie, przymruża oczy, wszystko na zewnątrz ma tak wyraźne kontury, że aż go to dziwi. Zauważa wówczas pojedyncze gesty gapiów: dłoń pociągnięta wzdłuż gardła.

Pokój służy im za sypialnię, jadalnię i toa­letę. Młody kucharz Go może w końcu przygotować swojemu królowi jego ulubione dania – strażnicy przynoszą więźniom wołowinę, ryż, fasolę oraz – co polubi głównie Gungunhana – porto.

* * *

„Umrę?” – Gungunhana przesuwa wierzch dłoni przez środek własnej szyi i patrzy na strażników. Jest nagi. Świta, za wcześnie, żeby gdziekolwiek wyjść. Strażnicy milczą, siłą zakładają mu ubranie – koszulę, kamizelkę, spodnie i marynarkę. Gungunhana patrzy zdziwiony. Przestaje się szarpać. Widzi, że innych też ubierają. Uspokaja się. Kiedy wsiada do powozu, zauważa, że żon nie wyprowadzono. Żon nigdzie nie widać.

„Przyzwyczajaj się” – mówi jeden ze strażników.

Gungunhana nie rozumie. Zrozumie dopiero kilka dni później. Gdy robi duży krok na wysoki stopień tramwaju wiozącego go już w Lizbonie do portu, spodnie pękają mu w kroku. Śmiech towarzyszy mu aż do nabrzeża. 27 czerwca 1896 roku statek przybija do brzegu miasta Angra do Heroísmo na wyspie Terceira na Azorach. Tego samego dnia dowie się, że do końca życia nie zobaczy już żadnej ze swoich żon. Wysłane na wyspę São Tomé umierają w nędzy. Lew ma wtedy czterdzieści sześć lat.

* * *

W domu na półwyspie Monte Brasil przeżyje jeszcze dziesięć następnych lat. Jego syn Godide będzie umiał już nie tylko się podpisać, ale i płynnie czytać. Gungunhana ufa synowi, więc także się nauczy. Z czasem ściągnie też całkowicie afrykańskie ubranie na rzecz europejskich butów, spodni, marynarki i kapelusza oraz porzuci własną wiarę. Przyjmie również chrzest – 16 kwietnia 1899 roku – i od tej pory będzie się nazywać Reinaldo Frederico Gungunhana. Jego dni zaczną wypełniać polowania na króliki. W 1906 roku dostanie krwotoku do mózgu i umrze w szpitalu Boa Nova (Dobrej Nowiny) w Angra do Heroísmo. Do rodzinnej ziemi w Mozambiku wróci dopiero w dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości – w 1985 roku. Pochowany jest w Fortaleza de Maputo. Na dziedzińcu fortu stoi pomnik Joaquima Mouzinho de Albuquerque.


Fragment rozdziału Lew z książki Izy Klementowskiej Szkielet białego słonia, która zostanie niedługo wznowiona nakładem wydawnictwa Marginesy.

Czytaj również:

Między Oranje a Limpopo
i
rysunek: Magdalena Chmielewska
Marzenia o lepszym świecie

Między Oranje a Limpopo

Andrzej Polus

Piękno przyrody, bogactwo zasobów, bardzo długa i skomplikowana historia – z takich nitek utkany jest współczesny obraz południa Afryki.

Urodzony w stolicy Kenii, Nai­robi, brytyjski biolog Richard Dawkins (znany w Polsce przede wszystkim jako autor Samolubnego genu) lubi występować publicznie w koszulce z napisem „Wszyscy jesteśmy Afrykanami”, który ma podkreślać, że to z tego kontynentu homo ­sapiens rozprzestrzenił się na świat. Gdyby Dawkins chciał się wyrazić odrobinę precyzyjniej i zgodnie z najnowszymi odkryciami nauki, napis na jego T-shircie powinien brzmieć: „Wszyscy jesteśmy z Afryki Południowej”, a konkretnie z obszaru na południe od rzeki Zambezi. Jeś­li wziąć pod uwagę ustalenia archeologii, lingwistyki oraz badań genetycznych, z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że nasz gatunek pochodzi z Afryki Południowej, a nie Wschodniej, jak dotychczas sądzono.

Czytaj dalej