„Nagle Bartek ujawnił się zza drogi zieloną chmurą swojej korony. Kolos. Udaję więc, że nie widzę. Wstydzę się na to drzewo patrzeć” – poetka i biolożka Urszula Zajączkowska opisuje swoje spotkanie z drzewnym gigantem.
Niby jestem w stanie przebijać się w naukowych, lepkich wnętrznościach praw, wytrwałymi godzinami. Tygodniami kreślić zawiłe wykresy zależnych dziwnych zdarzeń z przebiegu życia roślin i mierzyć, i liczyć to jeszcze, by całość skończyć wnioskiem w postaci obłego, grubego zdania, bez przecinków – to i tak: ja wiem swoje. I teraz to powiem. Że przez ten cały czas nie potrafię utrzymać siebie zbyt długo w stanie bezruchu. Bo mnie nosi od zawsze i na zawsze. Więc przeżywam pracę tylko w postaci przerywanej spontaniczną eksplozją ciała wyginania, ciała przeginania (nikt tego na uczelni nie wie, więc nie mówcie dalej). Dlatego czasem, późnymi wieczorami biegam tam po pustych korytarzach, krzycząc raczej brzydko, albo po schodach pędzę, modląc się, bym kolan nie poskręcała i by mnie ochroniarze uczelni nie zauważyli. Za dnia tańcuję w laboratorium, skaczę sobie prawie normalnie, nierzadko robię też pompki obok mikrotomu, na którym kroję preparaty z roślinnych ciał. (W przerwach między tym wykładam z poważną miną). W stanach zaś naprawdę wyjątkowego skupienia, w bliskości przypadków najtrudniejszych – podciągam się na ściankach działowych w tamtejszej toalecie.
Bo ja, po małpiemu całkiem chyba, muszę czasem uciec na chwilę, zasapać się, po to, by zaraz wrócić, wyprostowana i poważna, by mieć siłę dalej brnąć w ten mrok, studiować życie roślin i w głowie układać złożone jego składowe, w jakiś ludzki porządek powciskać je, o którym przecież sama za bardzo pojęcia jednak nie mam.
***
Ale to nie jest sposób życia roślin. Nigdy chyba nawet tego nie chciały, nie potrzebowały. Umierają przyszpilone dokładnie w tym samym miejscu, gdzie powstały. Nie przemieszczają się kilometrami, aby znaleźć spokojniejsze i łagodniejsze zaułki przestrzeni – zrobią to dopiero ich nasiona. Nie poszukują ciepłych kątów krajobrazu, gdy marzną, nie zasadzają się przy strumieniu na odpoczynek od skwaru, nie uwalniają też nadmiaru energii dzikim pędem byle gdzie, jak ja. Rosną, gdzie zaczęło się ich życie dziać, więc poddają swoje ciała w przemiany otoczenia, bez dyskusji, dostosowując się do jego nieprzewidywalnych często kaprysów. Niech się dzieje, co ma się dziać! Burze, przymrozki, zimy stulecia, człowiek, upały, wichury, zęby łosia. Całość ta się wydarza, a one stoją wciąż, gdzie stały od samego początku. Nie uciekają. Nie szaleją. Żadnych nerwów. Żadnych pompek. Jednak co najważniejsze – one to bez ustanku, naprawdę wszystko, co się dzieje, zapamiętują i zapisują, w swoim ciele. Wszystko. Językiem anatomii rysują więc w sobie przebiegi zdarzeń istnienia i zachowują to do końca. Jak dzienniki zapisane tatuażem w żywej skórze, na zawsze. Chociażby taki słój drewna, jego geometria, kształt, a nawet zestaw komórek – inaczej liter z prywatnego ich języka – to zawsze jest jeden rozdział sagi drzewa, pisany przez rok. A każdy słój jest anatomicznie inny u każdego drzewa, mimo że powstał w tym samym czasie. Bo przecież wszystkie drzewa są inne, więc niezależnie od tego, czy rosną w lesie, na polanie, czy przy bloku, będą one miały tylko swoją opowieść, swoją anatomię – tak jak miały one, absolutnie tylko swój świat. Stamtąd nie ma ucieczki. Nie ma eksplozji naddatku przeżyć w postaci dziwnych zachowań. Jest tu, teraz, na wieki. Ale wszystko to się spisuje, cierpliwie, w swoim tylko ciele.
Jaką więc opowieść mogą mieć drzewa prawdziwie sędziwe, tak daleko rozpięte w czasie, że spoza najbardziej odległych ludzkich wyobrażeń? Drzewa bez narośniętych wokół nich wspomnień naszych najdalszych przodków, którzy kiedyś, pod tymi drzewami budowali, rozpadnięte już od dawna, swoje domy, kochali się przy nich i umierali? Co mają do powiedzenia historie drzew wciąż żyjących, których młodość zapisana jest tylko mglistymi opowieściami z pogranicza legend, które żółkną na najstarszych fotografiach sprzed wieku – piętrząc się na nich jako drzewa już przeogromne, stare, jakby nie z tamtego nawet świata?
Co więc jest wryte w drzewie żyjącym na ziemi ponad 700 lat, w dębie, który wykiełkował z żołędzia za czasów zrywów Łokietka, wydłużał niezdarne, młodociane pędy za Jagiełły, osiągnął pewność życiową gdzieś za Zygmunta Starego? Co zapisał więc w sobie dąb Bartek, bo to o nim piszę tu właśnie? To ogromne, rozłożyste niemożliwie drzewo, nieprawdopodobne dzieło roślinnej twórczości i jej trwałości stało się nagle dla mnie – tej roztrzepotanej i włochatej, niecierpliwie skaczącej w laboratorium – przedmiotem badań. Badań, czyli przede wszystkim skupienia i czułości w patrzeniu. A stało się – od pierwszego wejrzenia – zmaterializowanym zachwytem, w całej swej grubokorowej i mszystej istocie.
***
Ostatni raz byłam przy nim w trzeciej klasie szkoły podstawowej i był dla mnie drzewem wtedy po prostu grubym i wielkim. Ale przecież dla dziecka każde drzewo jest wielkie. Nic jednak więcej. To chyba nawet normalne. Po tym czasie przyjechałam znowu, teraz, i zauważyłam, że z tej naszej dwójki zmieniłam się tylko ja.
Przyprowadził mnie dobry leśnik, szłam za nim z napięciem. Jak na spotkanie z kimś strasznie ważnym. Nagle Bartek ujawnił się zza drogi zieloną chmurą swojej korony. Kolos. Udaję więc, że nie widzę. Wstydzę się na to drzewo patrzeć. Słucham tylko uważnie leśnika, który tłumaczy, jak mam otwierać bramkę, bo drzewo jest przecież ogrodzone, jest przed ludźmi chronione. Przyniósł drabiny, więc oczywiście patrzę też, jak je rozkłada. Tak, tak, odpowiadałam, że wszystko jasne, wiem, co i jak, przytakuję, kryjąc się pod kołnierz. Bo to było nadmierne jednak dla mnie oniemienie. Zostałam uziemiona ze skrzynką narzędzi i komputerem. Zostaliśmy tak we dwoje. Ten dąb i ja. Stanęłam nagle boleśnie chwilowa, sama, przy jego poważnym pniu, pod tęgimi konarami obejmującymi całą łąkę, na której stoi. Z nim. Od razu zaczęłam kondensować każdą sekundę tego spotkania w potoki przejęcia nieziemskiego. Ale na szczęście przecież jest nauka i jej jasne, przyszłe wyniki. Ja tu mam z Bartka wywlec nitkę krzywej zmiany prędkości przepływu wody w jego ciele, mam wydłubać skrawki pnia, by w laboratorium poszatkować to na bibułki preparatów i zobaczyć, jak on sam żyje i czy będzie jeszcze mógł żyć długo, tzn. przynajmniej kilkaset lat.
Byłam więc tam na chwilę śledzić jego zapisy z przeszłości, badać przepływy wody w teraźniejszości, by wywnioskować, co będzie jutro. Najpierw wolałam tylko patrzeć.
***
Weszłam po tej drabinie na siódmy metr wysokości pnia. Wspinałam się powolutku, z nosem tuż przy jego kilkusetletniej korze. Przeciwko czemu ona była ochroną? Przed czym go broniła? Przed kamieniem, strzałą czy toporem? Wchodziłam coraz wyżej. Tam czuć mocno rozkład próchniejącego drewna. Nie ma go w zapisach, bajkach ani na fotografiach. Nie wiecie o tym nic, że jest. A jest tylko blisko. Jakie to drewno właśnie w nim ginie? Z jakiej ery węgle unoszą się wyziewami z jego wnętrza?
Bruzdy jego kory są tak głębokie, że zapada się tam moja dłoń. Wkładam ją za każdym razem. Dotykam jej słonecznego ciepła i głaszczę mchy, dmucham w pajęczyny, zawieszone jak firanki. Faktura jego formy, w bliskości kilku centymetrów od oka, wydaje się czymś niemożliwym dla kogoś, kto przyzwyczajony jest do drzewek i roślin w doniczkach, które może zmieścić w laboratorium. Tu zapaść się można w rysunkach każdego skrawka ciała tego drzewa. Zatem po chwili już wiem, że nie dam rady niczego z niego odczytać, niczego nie usłyszę przez te tylko trzy dni badań! Ja chcę kilku lat, ale może być i całe życie. Nauka jednak takim mówi zwyczajne: nie. Zachwycam się więc tylko najprościej.
***
I oczywiście zaraz dzieje się to, co zawsze – nosi mnie. Strasznie nosi, a nawet bardziej niż zwykle. Rozglądam się więc, co by tu. On stoi całkiem i nic. A ja nie mogę. Błogosławione drabiny! Wchodzę i schodzę przez cały dzień i patrzę. Wchodzę nawet tylko, by wchodzić, a potem schodzić i tylko patrzeć, jeszcze nie wiercę, jeszcze nie dłubię w nim. Ruszam się. A on nie.
Korona takich drzew, po setkach lat, staje się czymś innym niż cokolwiek, do czego przyzwyczaja nas oko i myślenie o wzroście drzew. Bo zwykle widzimy je tak, że jest pień i poduchy liści sterczące na masztach coraz to zwężających się gałęzi. O korzeniach nikt nie pamięta. Do pewnego wieku rzeczywiście dęby, ale też wierzby, topole czy wiązy mogą wyglądać wprost liniowo jak biegnie czas, o geometrii rozpryskującej się w czasie fontanny, gdzie jest główny strumień, z którego rozrywane są potoki, pędzące w puste miejsca przestrzeni. Dotyczy to zarówno korony, jak i korzeni. Rosną, rozpryskując się.
Oczywiście jest wiele wzorów i typów wzrostu, ale zawsze podlegają one hierarchiczności. U wszystkich bowiem są gałęzie pierwszego, drugiego i n-tego stopnia, przy czym te młodsze rosną zawsze wyżej, dzięki czemu możemy oszacować, ile lat, od samego początku, żyje drzewo. Zupełnie inaczej to wygląda w odniesieniu do zwierząt, ludzi, ale właśnie także – jak się okazuje – u tak sędziwych drzew. Ciężko u nich odnaleźć jakikolwiek wzór na wiek. Takie drzewa porzucają bowiem feudalny system panowania jednego, szczytowego wierzchołka. Tam nie ma jednej – jak to mówią – strzały, na czubku której jest pąk, z którego wypływa specyficzny hormon (uwaga nauka: hormon auksyna), niepozwalający tym niżej rzucać się do rządów. Bo one zawsze będą jemu podlegać, bo będą pod wpływem auksyny. Może się to jednak kiedyś skończyć – jak to czasem bywa – przez dekapitację władcy. To też jest rewolucja, ale wtedy w geometrii drzewa. Po ścięciu wierzchołka zaczyna się wyścig gałęzi bocznych, które spieszą się przejąć kontrolę nad całą koroną. Wyginają się wówczas do pionu, a ta pierwsza, która zdoła to zrobić najszybciej, będzie panowała, przywróci porządek i spokój wśród pozostałych. Hierarchiczność gałęzi w koronie takich drzew jak dąb Bartek jednak gubi się albo inaczej: to ja się gubię, patrząc na nią. Jest zamazana. Czas funkcjonuje tam w zupełnie inny sposób. Dąb Bartek ma więc inny czas. Szczęśliwy już chyba. Tam nie ma jednej korony, a jest ich wiele, są niezależne, odległe od siebie, są swoje. To już więc nie drzewo, lecz drzewostan wsparty na jednym pniu. Wszystkie ludzkie liczenia tu się zgubią. Tak rozwleczony czas życia jest jak ledwo słyszalny pomruk jakiegoś zapisu.
Stałam więc bezradna.
***
Jeden konar Bartka, średnicy metra, który gdzieś za czasów rewolucji przemysłowej ludzie odcięli, dziś zabliźnił się prawie całkowicie – fałdami tak ogromnymi, że wyglądają jak ogromny guz. W centrum jeszcze jest mała dziura. Wkładam tam tę swoją niemożliwie tymczasową rękę, mieszam ją z czasem i powietrzem, które zaraz zostanie w nim zamknięte. Wzruszam się też bezgranicznie, ale i zawstydzam własną skłonnością do zbyt łatwego wymiękania. Wiertarka, igły i wybijaki przypominają mi, po co tu jestem. Wwiercam więc dziewięć mikrodziurek, wkładam tam sondy, które ogrzewać będą pulsem wodę w jego wnętrzu, i termometry, które sprawdzą, czy zdążyła się ona ochłodzić, płynąc, a to oznaczać będzie bardzo wolny jej ruch albo może dopłynie wciąż ciepła – jednoznacznie udowadniając wtedy, że ciecze wspinają się w nim żywo. Potem pobiorę mikropróbki tego drewna z pnia, waląc młotkiem w metalowe rureczki, dokładnie z tych miejsc, które przed chwilą przewodziły badane strumyki wody. Zabiorę je do laboratorium, wygotuję, by zmiękły, pokroję i zobaczę. I pewnie znowu będę płakać i tracić tak czas, bez sensu.
Aż wreszcie zaglądam w wyniki tych badań. Widzę wykresy prędkości przepływu wody w pniu. Doznaję porażenia. A mam cię, bratku! Pozory mylą, staruszku, co? Wewnątrz wartkie masz strumienie jak rozbrykane szczenię, czułe na wschody słońca, spowalniające, gdy groźna chmura nad głową zawiśnie, zapadające w bezruch nocą, jak my wszyscy. Ty z nami śpisz nocą. I potem znowu nad ranem uderzenie. My też, kawa w żyły, a u ciebie woda wartko płynie. Wtedy krzywa funkcji prędkości jest niemal pionowa. Budzisz się więc rześki. Ty młodzieniaszku, ileż w tobie ruchu! Ależ zdziwienie, ależ radość. Żyjesz więc jak zawsze i jak każdy, dopóki żyje.
Patrzę na te swoje wykresy, siedzę, ślepię w ekran. Analizuję. Potwornie bolą mnie też nogi od biegania po drabinach. Mam zakwasy. Łamie mnie w stawach. Usiądę sobie zaraz na dłużej. Odpocznę. Napiszę.