
„Nagle Bartek ujawnił się zza drogi zieloną chmurą swojej korony. Kolos. Udaję więc, że nie widzę. Wstydzę się na to drzewo patrzeć” – poetka i biolożka Urszula Zajączkowska opisuje swoje spotkanie z drzewnym gigantem.
Niby jestem w stanie przebijać się w naukowych, lepkich wnętrznościach praw wytrwałymi godzinami. Tygodniami kreślić zawiłe wykresy zależnych dziwnych zdarzeń z przebiegu życia roślin i mierzyć, i liczyć to jeszcze, by całość skończyć wnioskiem w postaci obłego, grubego zdania, bez przecinków – to i tak: ja wiem swoje. I teraz to powiem. Że przez ten cały czas nie potrafię utrzymać siebie zbyt długo w stanie bezruchu. Bo mnie nosi od zawsze i na zawsze. Więc przeżywam pracę tylko w postaci przerywanej spontaniczną eksplozją ciała wyginania, ciała przeginania (nikt tego na uczelni nie wie, więc nie mówcie dalej). Dlatego czasem, późnymi wieczorami biegam tam po pustych korytarzach, krzycząc raczej brzydko, albo po schodach pędzę, modląc się, bym kolan nie poskręcała i by mnie ochroniarze uczelni nie zauważyli. Za dnia tańcuję w laboratorium, skaczę sobie prawie normalnie, nierzadko robię też pompki obok mikrotomu, na którym kroję preparaty z roślinnych ciał. (W przerwach między tym wykładam z poważną miną). W stanach zaś naprawdę wyjątkowego skupienia, w bliskości przypadków najtrudniejszych – podciągam się na ściankach działowych w tamtejszej toalecie.
Bo ja, po małpiemu całkiem chyba, m