Jeszcze cztery lata temu nie sądzili, że będą podróżować po całym świecie, z dumą prezentując tysiącom ludzi latawce własnej roboty. Do sztuki latawcowej próbują przekonać także Polaków. Na razie Alicja Szalska i Szymon Krawczyk z Gdańska są jednymi z niewielu osób w kraju, dla których latawce stanowią ważną, jeżeli nie najważniejszą, część życia.
Marcin Kozłowski: Dorośli ludzie kochający latawce – przyznajcie sami, że w Polsce to nieczęste.
Alicja Szalska: Niektórym wydaje się, że to wręcz niestosowne, zabawa dla dzieci. Tymczasem puszczanie latawców to właściwie jak medytacja, łączenie się z energią wiatru, a także po prostu forma spędzania wolnego czasu na powietrzu.
Poznaliście się w 2015 r. na szkoleniu do licencji spadochronowej w Sewilli. Nie było wtedy mowy o tym, że będziecie zajmować się latawcami?
Alicja: Wychowałam się w rodzinie, która od trzydziestu lat tworzy latawce. Rodzice zaciągali mnie na latawcowe festiwale. Kiedy byłam mała, jeździłam chętnie, w okresie nastoletnim była to już katorga. Jako dorosła osoba rzuciłam się w spadochroniarstwo, latawce odeszły w kąt.
Szymon Krawczyk: Z latawcami nic mnie nie łączyło. W Hiszpanii przechodziłem kurs coacha spadochronowego. Przeniosłem się tam po dziesięciu latach spędzonych w Irlandii. Pracowałem w sieciowej restauracji typu fast food, ale nie chciałem tego kontynuować.
Alicja: Szymon był już po stu skokach, ja byłam początkująca. To był moment, w którym chciałam zrobić w życiu coś nowego. Wcześniej pracowałam m.in. jako trenerka w firmie rozprowadzającej suplementy diety, stewardesa, byłam w call center linii lotniczych, dwa i pół roku przepracowałam w gdańskim Jeppesenie, który zajmuje się kartografią i nawigacją lotniczą.
Dlaczego porzuciliście spadochrony?
Alicja: Po wizycie w Hiszpanii wzięłam udział w Międzynarodowym Festiwalu Latawców w Łebie. Złapałam bakcyla, uznałam, że chciałabym się tym zajmować na poważnie.
Szymon: Alicja zaprosiła mnie na festiwal do Poczdamu, gdzie pierwszy raz miałem kontakt z latawcami. Urzekła mnie jedna z sytuacji: siedemdziesięcioletnia Yen Williams puszczała dwulinkowy latawiec w taki sposób, że wyglądała tak, jakby ćwiczyła Tai Chi. Przyszedł czas decyzji. Stwierdziłem, że nie mogę żyć bez Alicji.
Zanim założyliście firmę Szalsky Kites, wzięłaś udział w tygodniowych warsztatach ze swoim tatą – Wenancjuszem – który uczył cię tworzenia latawców. Tydzień wystarczy, by opanować tę sztukę?
Alicja: Tydzień wystarczy, by nauczyć się tworzenia konkretnego modelu. Nigdy wcześniej nie siedziałam przy maszynie do szycia, ale wychowałam się w fabryce latawców, obserwowałam szyjących ludzi. Kiedy wymyślam nowy model, najpierw go rysuję. Jeśli nie wiem, jak go wykonać, dzwonię do taty.
Szymon: Często też różnimy się opinią na temat szczegółów wykonania. Alicja chce próbować, a ja mówię, że to jest za cienkie, nie poleci lub się złamie. Rozumiem, że chce eksperymentować, ale po co marnować czas?
Alicja: Trzeba mieć odwagę, żeby testować niestandardowe rozwiązania. Gdy zakładałam firmę, zależało mi na tym, by produkować latawce mojego projektu. Szymon pełni funkcję mojego PR-managera. Na razie robi to pro bono.
Szymon: Jeden z twórców latawców, Rick Simmons, mówi, że wszystko jest w stanie latać, tylko trzeba znaleźć odpowiedni punkt wyważenia. Nauka latawców odbywa się przez całe życie.
Z czego są wykonane?
Alicja: Włókna węglowe, włókna szklane, ripstop nylon, icarex, dacron do wzmocnień, linki poliestrowe, dacronowe, dyneemy.
Szymon: Podobnych materiałów używa się w żeglarstwie i spadochroniarstwie. Decyduje nie tylko ich lekkość, ale też wytrzymałość. Wiąże się to z kosztami. Metr włókna węglowego kosztuje 25 euro. Trzeba mieć też maszynę do szycia, lutownicę.
Alicja: Budowanie jednego latawca zajmuje nawet kilkadziesiąt godzin. Zależy mi, żeby nie był to przedmiot masowy, ale aby miał swoją duszę.
Szymon: Niedawno Alicja dostała zamówienie na latawiec o konkretnym rozmiarze – trzy na cztery metry. Na samą konstrukcję z włókna węglowego wyda 300 euro. Gotowy latawiec będzie kosztował 1000 euro, co może wydać się komuś szokującą kwotą.
Wasze latawce można oglądać na festiwalach na całym świecie.
Alicja: Festiwale są organizowane najczęściej przez gminy i miasta, mają przyciągać turystów. Organizatorzy zapraszają nas, bo robimy coś, co jest unikalne. Oferują wyżywienie i zakwaterowanie, czasem płacą za przeloty. Trzeba zrobić show, mamy do dyspozycji określoną przestrzeń, np. plażę, jest stu uczestników i każdy ma pokazać swoje latawce.
Szymon: Na festiwal w Dieppe we Francji przyjeżdża reprezentacja z ponad czterdziestu krajów. Kilkaset tysięcy odwiedzających. Francuzi, widząc nasze latawce, byli mocno zdziwieni, że ktoś z Polski je zrobił.
Alicja: Polska kojarzyła im się z czymś ciężkim i siermiężnym. Popularny jest też festiwal we włoskiej Cervii. Tam przez kilkanaście dni mieszkańcy zarabiają więcej na turystach niż przez cały sezon. Każdy festiwal ma swoją specyfikę. Jeśli lecimy do Malezji, to wiemy, że wiatr będzie tam chaotyczny. W Indiach bardzo często w ogóle nie ma wiatru lub jest on lekki. Wtedy trzeba biegać. Na festiwalach spotykają się twórcy z całego świata i najważniejsze są właśnie te relacje.
Nie ma konkurencji, strzeżenia własnych tajemnic?
Alicja: Przeciwnie. Podchodzimy z Szymonem już pod czterdziestkę, a mało jest osób, które byłyby od nas młodsze i same tworzyłyby latawce. Ci ludzie cieszą się, że mogą się podzielić z kimś wiedzą. Każdy dochodzi do własnych rozwiązań, które są na tyle unikalne, że nie znajdzie się ich w książkach lub Internecie.
Szymon: Jest taki twórca latawców, John Browning…
Alicja: Jego latawce są w stu procentach naturalne, tworzy je z liści, płatków kwiatów, sam hoduje bawełnę, żeby zrobić linkę.
Szymon: Gotuje liście w taki sposób, że zostaje sam „szkielet”. Opowiadał o tym Alicji ze dwie godziny. Nie pozwolił mi ich dotknąć.
Alicja: A mnie było wolno. W latawcowym świecie mało jest ludzi, którzy traktują to jako zawód. Lekarze, adwokaci, nauczyciele. Mamy też znajomego z Anglii, który jest kierowcą tira i tworzy filigranowe latawce.
Co może być inspiracją do stworzenia latawca?
Alicja: To samo, co inspiruje twórców książek, filmów, muzyki. Dwa lata temu byłam w RPA i widziałam pingwiny w naturalnym środowisku. Po powrocie zrobiłam latawiec z naszytymi pingwinami. Szymon robi piękne zdjęcia ptaków, mamy więc całą kolekcję latawców z ptakami. Są artyści, którzy na latawcach malują. Latawce są kojarzone z pokojem oraz wolnością. Holenderska artystka maluje na nich „szczęśliwe krowy”. Sprzeciwia się masowej hodowli zwierząt. Wypuszcza swoje latawce w geście protestu na łąkach, to rodzaj performance’u. Mój tata wykonał pod koniec lat 90. latawce z flagą niemiecką i polską. Został z nich stworzony łańcuch, symbolicznie łączący dwa brzegi rzeki Łaby.
Kim są wasi klienci?
Szymon: Większość zamówień pochodzi z Niemiec oraz USA.
Alicja: Jeśli jakiś Polak jest już zainteresowany latawcem, to najczęściej chce, by był to spersonalizowany projekt na specjalne zamówienie.
Puszczanie latawców może się kojarzyć z dużym wysiłkiem i umiejętnościami.
Alicja: To zależy od warunków. Jeśli jest dobry wiatr, a latawiec jest prawidłowo wykonany, to możemy go zakotwiczyć np. na samochodzie i pójść sobie na kawę. Jeśli wiatru nie ma lub jest niestabilny, to uratuje nas odpowiednio dostosowany latawiec, umiejętności lub po prostu bieganie. Często ktoś kupuje latawiec, ale nie umie go zmontować, podczepia linkę nie z tej strony, a to powoduje, że ludziom wydaje się, że trzeba się nabiegać.
Szymon: Gościliśmy w Łebie projektanta latawców Kevina Sandersa z Australii. Spotkaliśmy na plaży smutnego chłopca, który miał latawiec w kształcie statku. Powiedział, że ma ten latawiec od dawna i nigdy nie wzniósł go w powietrze. Poprosiliśmy Kevina o pomoc. Popatrzył, coś poprzestawiał, a następnego dnia latawiec był już na niebie. Chłopiec był szczęśliwy.
Napisaliście na waszej stronie internetowej, że chcecie zbudować w Polsce kulturę latawcową. Jest na to szansa?
Szymon: Na duńskiej wyspie Fanø co roku odbywa się międzynarodowe spotkanie kilku tysięcy miłośników latawców. Ludzie biorą ze sobą kampery, kupują lub robią własne latawce, poświęcają na to mnóstwo wysiłku i pieniędzy.
Alicja: Dla Polaków byłoby niewyobrażalne, żeby pojechać gdzieś daleko za własne pieniądze tylko po to, żeby popuszczać sobie latawce. Nawet nie ma odpowiedniego słowa w języku polskim dla osoby, która to robi. W języku angielskim to kite flier.
Szymon: Albo kite pilot.
Alicja: A w Polsce? Puszczacz latawców? Mówimy więc „pilot latawcowy”.
Szymon: No i jak nazwać Alicję? „Artystka latawcowa”? Na zachodzie to „kite maker”.
Alicja: W Polsce hobbistycznie latawce z nowoczesnych materiałów szyje od dziesięciu do maksymalnie dwudziestu osób. Zadzwonił do mnie ostatnio pan, który zajmuje się rekonstrukcją rzeźbionych przedmiotów. Stwierdził, że chce coś zmienić w swoim życiu i pomyślał o latawcach. Spotkaliśmy się na plaży, przyniósł ze sobą latawiec z Bali w kształcie statku.
Szymon: Na jednej plaży spotkało się troje dziwaków: Alicja z japońską konstrukcją, ja z australijskim latawcem i pan ze statkiem z Bali. Ludzie zupełnie nie rozumieli, co się dzieje.
Alicja: Mimo to widzę, że Polacy powoli zaczynają rozumieć, że istnieje coś takiego jak latawcowy świat. Zarabiają coraz lepiej i dostrzegają coś więcej poza sprawami czysto przyziemnymi. Nie z każdej naszej czynności muszą płynąć materialne korzyści. Warto czasem pozwolić sobie na obcowanie z abstrakcją. A to dają nam właśnie latawce. To jest sztuka. W końcu ozdabiamy nimi niebo.