Amazonia poi całą Amerykę Łacińską. Chiny mokną dzięki lasom Skandynawii. Naukowcy wytyczają bieg „latających rzek”, których źródła biją w koronach drzew. Ale powietrznym nurtom zagraża ten sam wróg, który sprowadził na ziemię suszę – człowiek. Ich wyschnięcie może powodować konsekwencje groźniejsze niż globalne ocieplenie.
Gerard Moss jest pilotem hołdującym awanturniczej tradycji tzw. lotników buszowych. Urodził się w Wielkiej Brytanii, dorastał w Szwajcarii. Zanim rzucił się w wir najnowszej przygody, jaką jest śledzenie chmur deszczowych nad brazylijską Amazonią, która stała się jego nowym domem, dwukrotnie okrążył świat swoim małym jednosilnikowym samolotem.
Brazylijscy naukowcy opracowali teorię, zgodnie z którą amazońskie lasy są najistotniejszym czynnikiem wpływającym na powstawanie deszczu na kontynencie. Większość wilgoci obecnej w chmurach została pięcio- albo sześciokrotnie wchłonięta i oddana z powrotem do atmosfery przez mniej więcej 400 mld drzew. Jeśli ich zabraknie – argumentowali biolodzy tacy jak Antonio Nobre, zatrudniony wówczas w Narodowym Instytucie Badań nad Amazonią w Manaus – zabraknie też deszczu; nizina Amazonki zamieni się w pustynię. Jednak ze względu na fakt, że las deszczowy stanowi czarną dziurę dla pozyskiwania danych meteorologicznych, teoria istniała jedynie na papierze. Do czasu, gdy naukowcy połączyli siły z Gerardem Mossem i wyposażyli jego samolot w aparaturę do zbierania pary wodnej.
Lasy rodzą rzeki
Przeloty Mossa nad Amazonką sprzed dekady pozwoliły na wytyczenie trasy wilgotnego południowoamerykańskiego niskiego prądu atmosferycznego – skoncentrowanego strumienia powietrza, nazwanego przez Antonia Nobrego „latającą rzeką”. W czasie jednej z takich wypraw Moss śledził ów prąd atmosferyczny przez osiem dni