Do katalogu lęków doszedł niedawno nowy: ecoanxiety, lęk ekologiczny. Nazwa pojawiła się w 2011 r., a ostatnio American Psychological Association ogłosiło raport na temat tego zjawiska. Można w nim przeczytać, że zmiany klimatyczne wywołują u ludzi depresję, lęk i stres. Chodzi o reakcje na kataklizmy i katastrofy naturalne (powodzie, huragany), ale także bezradność, którą czuje się, „obserwując powolne skutki zmian klimatu, martwiąc się o przyszłości swoją, swoich dzieci i późniejszych pokoleń”.
„Lęk nas paraliżuje. Łatwo dostrzec to przepełnione napięciem, krępujące uczucie w greckich korzeniach tego słowa: Kierkegaardowski angest i angielskie anxiety pochodzą od angh (mocno ściskać, dusić, być przytłoczonym żalem)” – pisze Tiffany Watt-Smith w „Księdze ludzkich uczuć”.
Pod wpływem lęku stajemy się rozdrażnieni, zmęczeni nieustannym oczekiwaniem najgorszego i rozglądaniem się, skąd przyjdzie atak. Ciągłe analizowanie katastroficznych scenariuszy pozbawia energii. Dziś powszechnie uważamy lęk za przekleństwo, przyczynę zbędnych cierpień i coś, co powinno się leczyć. Ale za dolegliwość uznano go dopiero około stu lat temu. Wcześniej wielu filozofów twierdziło nawet, że lęk i towarzysząca mu udręka to „wzbogacająca reakcja na uświadomienie sobie własnej wolności”.
A gdyby tak serio potraktować tę ich definicję? Dusi mnie i ściska w środku, bo jest decyzja, którą mogę podjąć. Bo stoję przed jakimś wyborem. W wypadku lęku ekologicznego to bywają bardzo małe rzeczy. Brać plastikową słomkę do napoju? (Tylko w USA codziennie zużywa się ich ponad 500 mln, dałoby się nimi owinąć Ziemię 2,5 razy). Do którego kosza wrzucić butelkę? Jak długo brać prysznic? Jak pisał Søren Kierkegaard, tylko „prozaiczna głupota” sprowadzałaby tak ważne odczucie jak lęk do zwykłej choroby.