Wojnę i pokój spowija niekiedy ta sama mgła. Wszyscy: dowódcy, żołnierze i cywile jesteśmy wobec niej równi.
Każdy kraj ma swój hymn, a każda rodzina swoją opowieść. Mit założycielski, anegdota o pierwszej randce rodziców, powtarzany do znudzenia moralitet o wujku utracjuszu – wszystkie one są spoiwem równie silnym, co więzy krwi. Są tym, czym przysłówki dla zdań.
Tę jedną, najważniejszą dla danej rodziny historię rozpoznać można po tym, że wystarczy przywołać ją w dowolnym momencie na dowolnej imprezie, by krewni w chóralnym unisono zaczęli cytować finał, tak jak cytuje się fragmenty narodowej epopei, dialogi z Samych swoich czy refreny piosenek Niemena.
W mojej rodzinie jest to historia wojenna, opowiadana przez dziadka ze strony mamy, o tym, jak dziadek, żołnierz AK, w czasie drugiej wojny światowej otrzymał rozkaz zastrzelenia niemieckich jeńców. Każdy członek familii zna na pamięć szczegóły wydarzeń, które z czasem wydają się scenami z klasycznego filmu wojennego: las na Lubelszczyźnie, dwóch klęczących niemieckich saperów, przed nimi dziadek i jego towarzysze broni spierający się o zasadność rozkazu. „Przecież to saperzy, nie snajperzy, puśćmy ich” – przekonuje dziadek. Nie do wszystkich trafia argument o niższej kategorii żołnierskiej hierarchii, ktoś już podnosi karabin. „Zaraz!”. Przeszukiwania pojmanych. Nagle: zdjęcie w kieszeni niemieckiego munduru. „Chuda, blada niemra z pięciorgiem dziatków…” – to słynny opis dziadka. Chuda i blada, nie wychudzona czy zmizerowana, niemra, nie Niemka, i dziatki, nie dzieci, tak to należy prawidłowo opowiadać – i tak to sobie w rodzinie opowiadamy. „Co teraz robić? – zastanawiają się polscy żołnierze. – Zabić jednego? Obydwu? Żadnego?”. Chudość i bladość biorą górę. Nie waży się strzelać do kogoś, kto zostawił w Heimacie pięcioro dzieci i głodującą żonę. Finalnie nie pada żaden strzał, saperom każe się spieprzać, co ochoczo czynią.
To kontrowersyjna decyzja. Nie dość, że jest wyrazem wojskowej niesubordynacji, która w oczach dowództwa kruszy partyzanckie morale (dodam, że nie wiem, czy dziadek został za swój czyn ukarany), to może nieść ze sobą poważne konsekwencje – Niemcy mogli trafić przecież na swoje oddziały i, na przykład, przekazać jakieś ważne zasłyszane informacje, przyczyniając się do śmierci wielu polskich mundurowych i cywilów. Co więc należało zrobić: jedna kula? Dwie? Żadnej kuli w niemiecką pierś? Jeśli to rozważasz, ogarnia cię zimne, mokre kłębowisko dylematów, w którym każda podjęta decyzja jest niewłaściwa. Zjawisko to znane jest jako mgła wojny.
Dzień Czarnego Śniegu
Tamtej nocy Tokio było lodowate. Północno-zachodni wiatr wdzierał się pod kurtki i płaszcze nielicznych przechodniów i wzbijał tumany śniegu, od trzech dni leżącego na ulicach. Na shitamachi, przedmieściach, oszalały wicher buszował ulicami stłoczonych ciasno drewnianych domków i wył jak pies. Mieszkańcy nie spali, słuchając w napięciu. Poprzedniego dnia odezwały się syreny alarmów przeciwlotniczych i choć do ataku nie doszło, to mówiło się, że wróg szykuje bombardowanie na dziś, celowo wybierając datę. 10 marca był w Japonii Dniem Wojska. Plotki okazały się prawdziwe.
Po północy 10 marca 1945 r. nad Tokio dotarły 334 amerykańskie bombowce B-29. Przez trzy godziny 279 z nich zrzuciło 1655 ton bomb zapalnych, niszcząc 42 km2 miasta, ponad 250 tys. budynków i wzbudzając burzę ogniową, której temperatura topiła asfalt. W jej jasnokarmazynowych płomieniach życie straciło ponad 100 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Swąd palonego ludzkiego mięsa był tak silny, że piloci amerykańskich bombowców musieli nakładać maski tlenowe. Tuż po pożarach wiatr podrywał prochy domów, ludzi i zwierząt i zasypywał nimi okolicę. Tamten dzień do dzisiaj zwany jest w Japonii Dniem Czarnego Śniegu.
Amerykański generał Curtis E. LeMay był zadowolony. Jego nowatorska koncepcja nalotu dywanowego okazała się skuteczna – do tej pory bombowce atakowały z pułapu 9000 m, on rozkazał zrzucać bomby z 1500, w nocy, zamiast w dzień, dodatkowo maszyny pozbawiono części uzbrojenia, co pozwoliło zabrać 5 do 6 ton bomb więcej.
Generał zdawał się jedynie poirytowany rozkazem zaprzestania nalotów. „Gdyby pozwolono nam doprowadzić je do końca – przekonywał – nie trzeba by było później zrzucać atomówek”. Co do tysięcy zabitych, LeMay nie miał wyrzutów sumienia. Dowodził, że nie można mówić o niewinnych cywilach, skoro walczy się z całym narodem i jego rządem: „Zabijanie tak zwanych niewinnych obserwatorów nie martwi mnie zbytnio”. Zdawał sobie sprawę ze starej prawdy: to wygrani piszą historię. „Sądzę, że gdybym wojnę przegrał, byłbym sądzony jako zbrodniarz wojenny” – przyznawał i wykładał swoją prostą perspektywę etyczną: „Każdy żołnierz myśli czasem o moralnym aspekcie tego, co robi. Lecz każda wojna jest niemoralna i jeśli się tym przejmujesz, jesteś złym żołnierzem”.
Robert S. McNamara, zmarły w 2009 r. sekretarz obrony USA za prezydentów Kennedy'ego i Johnsona, który w 1945 r. przygotował dla LeMaya niezbędne do nalotów statystyki analityczne, tylko częściowo zgadzał się ze swoim przełożonym. W nagrodzonym Oscarem filmie dokumentalnym Mgły wojny: Jedenaście lekcji z życia Roberta S. McNamary zastanawiał się, co sprawia, że czyn jest niemoralny w razie przegranej i nie niemoralny w razie wygranej. Nie znajdował odpowiedzi. Czy on i LeMay byli zbrodniarzami wojennymi? Tak, zdaniem McNamary tak. „Cóż jednak mieliśmy zrobić?!” – pytał widzów i siebie polityk. Należało zabić mniej cywilów? Nie zabić ani jednego? Co, jeżeli oznaczałoby to w konsekwencji śmierć tysięcy amerykańskich żołnierzy?
„Wszyscy popełniamy błędy i wiemy o tym – mówił w filmie McNamara. – Nie znam żadnego uczciwego dowódcy wojskowego, który powiedziałby, że błędu nie popełnił. […] »Mgła wojny« oznacza, że wojna jest tak skomplikowana, że przekracza zdolność ludzkiego umysłu do pojęcia jej wszystkich zmiennych. Nasz osąd, nasze rozumienie nie są tu wystarczające”.
Witajcie w królestwie niepewności
Termin mgła wojny zawdzięczamy Carlowi von Clausewitzowi, pruskiemu generałowi i teoretykowi militarnemu. Jego wydany pośmiertnie, w 1832 r. traktat O wojnie zawiera wiele chętnie przywoływanych (i, niestety, kiepsko przetłumaczonych na język polski) przez polityków sentencji, takich jak: „Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”. Omawiając wagę informacji na polu bitwy, Clausewitz pisał, że „wszystkie działania podejmowane są tam, by tak rzec, w rodzaju półmroku, który jak mgła lub światło księżyca sprawia częstokroć, że rzeczy wydają się bardziej groteskowymi i większymi, niż rzeczywiście są”. W rozdziale trzecim księgi pierwszej, pisząc o geniuszu militarnym, pruski generał stwierdził, że „wojna jest królestwem niepewności; trzy czwarte czynników, na których opierają się działania, spowitych jest we mgle większej lub mniejszej niepewności”.
Metafora znakomicie pasowała do realiów bojowych tamtych czasów, gdy czarny dym prochu strzelniczego zasnuwał bitewny krajobraz, tylko czy rzeczywiście jedynie wojna jest takim królestwem? Czy w czasach pokoju sytuacja jest diametralnie różna, zwłaszcza dzisiaj?
Clausewitz pisał traktat w teoretycznie burzliwych czasach. Początkowe trzy dekady XIX w. przyniosły światu wojny napoleońskie i pierwszy parowy statek pasażerski, wynalazek dagerotypii i społeczny ruch luddystów, idealizm absolutny Hegla i literaturę Jane Austen, ale z naszej obecnej perspektywy był to okres względnej stabilizacji.
W XXI w., zagubieni w labiryncie fake newsów, udręczeni nadmiarem możliwości wyboru, zatroskani o przyszłość całej planety, skonfundowani co do znaczenia płci, miejsca w społeczeństwie i własnej wartości, jesteśmy „spowici we mgle większej lub mniejszej niepewności” niemal bezustannie. Jeśli coś wyróżnia nasze czasy, to zimna, ciężka, szara niepewność co do świata i siebie. Co dopiero, gdy do tego wszystkiego przychodzi nam orientować się w sytuacji zawiłego konfliktu. Spór w firmie, osiedlowa waśń, rozwód – wszystko to tworzy gąszcz codziennych dylematów.
Co prawda Hegel twierdził, że „historia uczy nas, że historia nie uczy nas niczego”, może jednak jest jakaś nauka, którą możemy wyciągnąć po setkach wojen i milionach ofiar i z czasem poznaliśmy sposób na rozrzedzanie mgły?
Czyste sumienie nazisty
Nazywał się August Landmesser i wiódł najbardziej zwyczajne życie, jakie można sobie wyobrazić. Miał żonę Irmę i dwie córeczki, Ingrid i Irene. Pracował w hamburskiej stoczni firmy Blohm & Voss. August Landmesser był niczym niewyróżniającym się obywatelem Trzeciej Rzeszy, prócz jednego: jego żona była Żydówką. Zaręczyny z nią sprawiły, że wyrzucono go z partii nazistowskiej, do której zapisał się, by łatwiej znaleźć pracę. Świat nie dowiedziałby się o tym wszystkim, gdyby nie zdjęcie, które ukazało się w 1991 r. w magazynie „Die Zeit”. Czarno-biała fotografia wygląda jak mroczna wersja książeczek serii Gdzie jest Waldo?: pośród setek mężczyzn, celebrujących nazistowskim salutem wodowanie trzymasztowego żaglowca wojennego „Horst Wessel” w czerwcu 1936 r., trzeba znaleźć jednego, który nie unosi prawicy w Hitlergruß.
Oto jest, w prawym górnym rogu. Stoi niewzruszony i wyprostowany. Założone ręce, powątpiewająca mina: August Landmesser. „Bądź jak ten człowiek!” – można przeczytać w opisie fotografii, udostępnianej, już jako mem, w mediach społecznościowych. Bo i któż nie chciałby być jak on wyspą szlachetności pośród oceanu sługusów i głupców? „Ja też byłbym taki” – lubimy myśleć. Tyle tylko, że ta odpowiedź nie prowadzi nas zbyt daleko, mgła wojny nie rozwiewa się ani trochę. Przecież ci sami pracownicy niemieckiej stoczni zapytani: „Czy chciałbyś być szlachetnym, nawet gdyby groziło ci za to niebezpieczeństwo?”, zapewne odparliby w większości: „Tak”, a jednak wszyscy unieśli prawice do Heil Hitler. Psychoterapeuta Bert Hellinger stwierdził kiedyś, że wszyscy naziści mieli czyste sumienie, fotografia mogłaby być tych słów ilustracją.
Może mgła wojny jest więc najgęstsza, gdy udajemy, że nas nie otacza? Gdy jesteśmy pewni, że znamy właściwą drogę, mamy niezawodny kompas, a mowa nasza jest jak biblijne: „Tak, tak; nie, nie”? Ludzie uwiedzeni nieomylnością zdolni są do okrucieństw najgorszych. Wisława Szymborska w swoim odczycie noblowskim zauważyła, że „rozmaici oprawcy, dyktatorzy, fanatycy, demagodzy walczący o władzę przy pomocy kilku byle głośno wykrzykiwanych haseł […] wiedzą. Wiedzą, a to, co wiedzą, wystarcza im raz na zawsze”.
Dlatego równolegle powinien powstać drugi mem, z tym samym zdjęciem i zmienionym podpisem: „Czy to możliwe, że jesteś taki jak oni?”. Uczciwa odpowiedź oddali nas od dobrego samopoczucia, ale zbliży do prawdy. Takie podejście postulował m.in. psycholog Philip Zimbardo, sugerując, że im większy opór, by odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, tym większe niebezpieczeństwo, że w sytuacji kryzysowej zachowamy się dokładnie tak, jak naziści.
Czasem lubię myśleć, że wtedy, w tamtym lesie na Lubelszczyźnie zrobiłbym z niemieckimi saperami to, co mój dziadek: działałbym tak sprawiedliwie i godnie, by móc później opowiadać o tym wnukom. Muszę jednak pokornie przyznać, że nie wiem, co bym zrobił. Nie wiem, czy byłbym drugim McNamarą. Nie wiem, czy byłbym drugim Landmesserem. Nie wiem, czy znalazłbym drogę w tak gęstej mgle.
„Wysoko sobie cenię dwa małe słowa: »nie wiem«” – mówiła Szymborska we wspomnianym odczycie noblowskim. Z czasem ja też nauczyłem się je cenić.