Jedną z pierwszych rzeczy, jakich uczymy się w nowym języku, jest liczenie. Poruszamy się w świecie na wskroś numerycznym.
Od naszych kompetencji w tym zakresie zależą tak istotne kwestie jak zrozumienie upływu czasu czy skal przestrzennych oraz tak prozaiczne jak komunikacja w kontekstach ekonomicznych i handlowych. Liczenie ma też pewną rytmikę i przewidywalność – tak się przynajmniej wydaje nam, mieszkańcom tzw. globalnej Północy.
Odruchowo więc traktujemy naukę liczenia w nowym języku jako coś elementarnego: cóż może być skomplikowanego w niewinnym „raz, dwa, trzy”? Bardzo się więc zdziwiłem, gdy owa przewidywalność runęła w gruzy wraz z początkiem mojej przygody ze szwedzkim. Zaczyna się dość prosto: „raz, dwa, trzy” to swojsko brzmiące ett, två, tre (å czytamy jak polskie o). Następnie pora na liczebniki porządkowe – cóż mogłoby pójść nie tak? Mam w swoim CV znajomość już kilku europejskich języków; przejście od „dwa” do „drugi” zawsze było czymś naturalnie prostym. Francuski? Deux – deuxième. Niemiecki? Zwei – zweite. Greka? Δύο – δευτερόλεπτο (dýo – defterólepto). Szwedzki? Två – andra! Dla porządku trzeba wyjaśnić, że andra znaczy „inny”. W szwedzkim mamy więc rzeczy pierwsze i rzeczy… kolejne – inne, pewnie mniej istotne. Dodajmy, że potem wszystko wraca na tory względnej powtarzalności: „trzeci” to tredje. Ziarno nieufności zostało jednak zasiane. Jak się bowiem okazuje, liczenie to chyba najmniej intuicyjna czynność, jaką można by sobie wyobrazić…
Królik jak ptak
Podobne językowe ekstrawagancje znajdziemy w niemal każdym zakątku świata. Czasami mają one niezwykle solidne podstawy wynikające z samej materii liczb i tego, jak (matematycznie) reprezentujemy