Lisencja na spryt Lisencja na spryt
i
zdjęcie: Jeremy Hynes/Unsplash
Ziemia

Lisencja na spryt

Mikołaj Golachowski
Czyta się 12 minut

W Londynie stołują się w restauracjach, w strefie polarnej podjadają resztki niedźwiedziom. W przeciwieństwie do ludzi rozglądają się, zanim wyjdą na ulicę. Umieją się wspinać i pokonać tysiące kilometrów. Dzięki sprytowi i mądrości lisy to najbardziej rozprzestrzenione drapieżne ssaki na Ziemi.

Lis, jaki jest, każdy widzi. A jak nie widział na żywo, to na obrazku z pewnością. Lisy występują w wielu kulturach jako symbole sprytu i w odróżnieniu od mnóstwa innych mitów (tu może Was zaskoczę, ale jeże nie jedzą jabłek, a skorki nie wkręcają się w uszy) to przeświadczenie o ich przebiegłości jest jak najbardziej słuszne. Po pierwsze są drapieżnikami. Bardzo dawno temu, na swoich wykładach z ekologii behawioralnej, brytyjski profesor Robin Baker przekonywał mnie, że drapieżniki zawsze będą inteligentniejsze od roślinożerców, bo mają silniejszą presję ewolucyjną, żeby być spryciarzami. Jak stwierdził: „Drapieżnik musi przechytrzyć inne zwierzę, podczas gdy jedyne, co jeleń musi przechytrzyć, to źdźbło trawy”. No tak, to całkiem udany bon mot, ale trochę jednak upraszcza rzeczywistość. Pomijając już fakt, że inteligencję w ogóle trudno porównywać, bo nawet do końca nie wiemy, czym jest; dziś wiadomo, że do czynników, które bardzo silnie na nią wpływają, należy życie społeczne. Gatunki społeczne muszą mieć rozwinięte systemy komunikacji, muszą też znać się na polityce, pamiętać alianse i wrogości, statusy społeczne i mnóstwo konkretnych osobników. Co nie zmienia faktu, że drapieżniki rzeczywiście są mądre – i to dlatego tak chętnie na towarzyszy życia wybieramy psy i koty – lecz z pewnością nie one jedne. Lisy są przy tym drapieżnikami raczej niedużymi, więc nie mogą braków kognitywnych nadrabiać po prostu siłą. Poza tym znakomita większość z nich chętnie korzysta z różnych dostępnych źródeł pożywienia. A do tego intelekt bardzo się przydaje.

Rozważania o lisach powinniśmy chyba jednak zacząć od dość ważnego pytania, czyli tego, kim (nie czym) lisy właściwie są? Wszystkie należą do rzędu drapieżnych, do rodziny psowatych. Masa ciała dorosłych osobników – zależnie od gatunku – waha się od 1 kg u najmniejszego fenka (nadrabiającego za to uszami) do około 10 kg u lisa rudego. Lisy żyją zwykle w niezbyt licznych grupach rodzinnych, a i to nie przez cały rok. W odróżnieniu od swoich większych kuzynów – wilków, likaonów czy cyjonów (to te rude psy z Drugiej księgi dżungli) – nie polują zbiorowo, bo na ogół żywią się zdobyczą, z którą pojedynczy lis dobrze sobie radzi. Na całym świecie żyją około 22 gatunki tych ssaków. Około, bo systematycy mają różne podejście do bogactwa przyrody: jedni chcą wyróżniać coraz więcej gatunków, inni wprost przeciwnie – zwłaszcza jeśli zwierzęta są w miarę podobne. Lisy żyją we wszystkich możliwych środowiskach lądowych – od pustyń przez stepy, mokradła, lasy i wysokie góry po arktyczną tundrę – na wszystkich kontynentach poza Antarktydą.

Słowo „lis” ma, przynajmniej ostatnio, właściwie dwa znaczenia. Pierwsze, bardziej ogólne, odnosi się każdego dość podobnie wyglądającego psowatego, z wydłużonym ciałem, długim i puszystym ogonem oraz relatywnie krótkimi nogami. Drugie, bardziej precyzyjne i poprawne, jeśli wziąć pod uwagę polskie nazewnictwo ssaków z 2014 r., dotyczy tylko przedstawicieli rodzaju Vulpes, czyli naszego lisa rudego i jego 12 najbliższych krewnych. Jest tu kilku niezłych zawodników, jak choćby fantastyczny fenek pustynny z Afryki Północnej czy absolutnie niebywały lis tybetański – z miną, jakby cię stale osądzał i jakby nie wyglądało to dla ciebie najlepiej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Cała reszta, choć jeszcze do niedawna określana po polsku słowem „lis”, a po angielsku fox, teraz zyskała nowe, często – hm… – ciekawsze nazwy. Mamy zatem urocjona (jego nazwisko rodowe to lis szary, mieszkaniec obu Ameryk), otocjona wielkouchego z Afryki, majkonga (dawniej to był lis krabojad) z Ameryki Południowej i z tego samego kontynentu sześciu moich ulubieńców, czyli nibylisy. Tej samej reformie nazewnictwa zawdzięczamy znaczny spadek liczby gatunków myszy w Polsce i nagłe pojawienie się myszarek oraz kompletne i błyskawiczne zniknięcie foki szarej na rzecz pewnej tajemniczej szarytki. Ale to i tak nieźle, bo pewna grupka delfinów z półkuli południowej zmieniła się niespodziewanie w toniny, choć doskonale pływają i tonąć nie mają zamiaru, moje ulubione słonie morskie zaś to teraz po polsku mirungi. Przynajmniej polscy scrabbliści są zadowoleni. Gdyby ktoś odniósł wrażenie, że nieco sobie z tych nowych nazw dworuję, to cóż, nie wiem, jak mógłbym się wybronić. Przyznaję: stała za tym słuszna i logiczna zasada, że jeśli jakieś stworzenie należy do różnych rodzajów po łacinie, to po polsku też powinno. Z pewnością wykonano kawał solidnej roboty.

Rude jest piękne

Większości tych zwierząt nie widziałem na wolności, poza dwoma lisami i dwoma, no cóż, nibylisami, więc nie wiem, czy się liczą. Siłą rzeczy najwięcej miałem kontaktów z naszym lisem rudym. Właściwie większość ludzi na świecie mogłaby powiedzieć to samo. Jeszcze 100 lat temu gatunkiem dzikiego ssaka lądowego o największym (po człowieku) naturalnym zasięgu występowania na kuli ziemskiej był wilk. Jednak w wyniku różnych rodzajów presji z naszej strony stracił on palmę pierwszeństwa na rzecz swojego mniejszego kuzyna – lisa rudego właśnie. Występuje on na wszystkich kontynentach poza Ameryką Południową (prawdopodobnie – są dwuznaczne raporty dotyczące jego introdukcji w Chile) i Antarktydą (zdecydowanie). Obecnie większość naukowców uważa, że północnoamerykańskie lisy rude należą do innego, choć bardzo podobnego gatunku co nasz, ale z pewnością europejskie lisy rude również znalazły się w Ameryce w wyniku świadomej introdukcji pod koniec XVIII w.

Po co przywozić lisa na kontynent, gdzie podobnych do niego zwierząt już i tak jest sporo? Cóż, miejscowe gatunki miały bardzo nieelegancki zwyczaj wbiegania na drzewo, kiedy angielscy dżentelmeni (ciśnie mi się tu na usta jedno z moich ulubionych, chociaż oficjalnie nieistniejących słów: „gentelmenel”) ścigali je konno ze stadem psów dla rozrywki (w krwiście dosłownym znaczeniu tego słowa). Dlatego sprowadzono lisy brytyjskie, które dawały się elegancko rozrywać. Równie szlachetne pobudki stały za introdukcją lisów w Australii, gdzie wywołało to znacznie bardziej katastrofalne skutki, i to już nie tylko dla dogonionych lisów. Te mądre i bardzo plastyczne zwierzęta doskonale się do Australii dopasowały i zaczęły bezprecedensową rzeź endemicznej fauny. Jest wiele takich historii, a wszystkie kwestionują nie tylko przekonania dotyczące ludzkiej szlachetności, lecz także zasadność przydomka sapiens w nazwie naszego gatunku. Do tej pory nie nauczyliśmy się, że za każdym razem, gdy ingerujemy w dobrze funkcjonujący ekosystem, to niechybnie coś schrzaniamy.

Lisy widywałem w różnych sytuacjach przez całe życie, jednak poznać je lepiej miałem okazję dopiero wtedy, gdy – dawno temu – studiowałem w Londynie. Po drodze z akademika na zajęcia codziennie z okien pociągu widziałem lisią rodzinę. Często zresztą wysiadałem, by ją obserwować, co może i negatywnie odbijało się na mojej frekwencji, ale za to bardzo dobrze wpływało na ogólną edukację przyrodniczą. Rodzina lisów to zwykle para rodziców ze szczeniętami, bardzo często wspierana przez młode, lecz już dorosłe osobniki z poprzednich miotów pomagające przy młodszym rodzeństwie. Młodzież uczy się w ten sposób sprawowania opieki, a po śmierci rodziców ma szansę na odziedziczenie ich siedziby. „Moje” lisy mieszkały w nasypie kolejowym, 2 m od torów, a dzieciaki bawiły się beztrosko pod czujnym okiem jednego z dorosłych, który na widok nadjeżdżającego pociągu ostrym szczeknięciem zganiał je z szyn. Zupełnie inaczej londyńskie lisy zachowywały się przy ulicy. Zawsze przed przekroczeniem jezdni rozglądały się na wszystkie strony i dopiero kiedy nie było widać samochodu, szybko przez nią przebiegały. No ale pociągi nie mają zwyczaju nagle skręcić i kogoś przejechać, a samochody owszem. Wtedy, w latach 90. ubiegłego stulecia, w Londynie mieszkało ponad 25 tys. lisów stołujących się w najlepszych restauracjach. Służyła im ta dieta, bo były średnio o ponad pół kilo cięższe od swoich wiejskich krewniaków.

Potem badałem dietę lisów w ramach pracy magisterskiej. Wiązało się to z łażeniem po mazurskich lasach i zbieraniem ich odchodów. Pamiętam, jak spotkałem kiedyś w Warszawie koleżankę z romanistyki, która z niedowierzaniem opowiadała mi, że na Wydziale Biologii jest ponoć jakiś facet, który chodzi po lesie i zbiera lisie kupy! No cóż, Droga Koleżanko, to prawda i pozdrawiam Cię serdecznie. Zbieranie odchodów zwierząt może nie wydawać się zbyt ekscytującym zajęciem, ale to najlepsza metoda na zbadanie, co jedzą – dużo lepsza od ich zabijania i sprawdzania, co mają w żołądku. Pomijając oczywiste względy etyczne, dzięki wybranemu rozwiązaniu ten sam lis może dla mnie pracować przez cały rok i dostarczyć mi bardzo wielu próbek. Później suszy się je, a następnie – w celu przeprowadzenia analizy – zalewa wrzątkiem. Takie herbatki (nie wiem dlaczego, ale na tym etapie nikt mnie nie chciał w laboratorium odwiedzać) płucze się potem na sitku, po czym znowu suszy i już czyste, bezwonne resztki ogląda pod mikroskopem.

Oprócz ciekawych informacji dostarczało to sporo wrażeń estetycznych. Kości żab czy zęby gryzoni pod mikroskopem wyglądają jak abstrakcyjne rzeźby, a szczecinki dżdżownic czy skrzydełka owadów lśnią jak wspaniałe klejnoty. Dowiedziałem się w ten sposób, że ci owiani złą sławą mordercy kur jedzą bardzo mało drobiu, zajęcy niewiele więcej, natomiast intensywnie wyjadają norniki, za co rolnicy właściwie powinni im się odwdzięczać pomnikami. Pod koniec lata i jesienią lisy stają się niemal wegetarianami i przechodzą na owoce – od leśnych po jabłka i gruszki. Nie są też zagrożeniem dla psów i kotów. Jeszcze w Londynie widziałem dorosłego lisa i kocura na tym samym nasypie. Stali kilka metrów od siebie, każdy bardzo zajęty wyłącznie sobą. Zwierzęta wiedziały, że konfrontacja dla obu stron byłaby bardzo nieprzyjemna.

ilustracja: Cyryl Lechowicz
ilustracja: Cyryl Lechowicz

ilustracja: Cyryl Lechowicz

Najlepsze futro na świecie

Drugim gatunkiem lisa, którego mam szczęście regularnie spotykać, jest lis polarny, wcześniej znany jako piesiec. W naszej nomenklaturze przeszedł on odwrotną drogę od nieszczęsnych, zdegradowanych do ambiwalentnej pseudoegzystencji nibylisów. Kiedyś uznawano go za odrębny rodzaj, ale w ostatnich latach naukowcy doszli do wniosku, że jest wystarczająco podobny do naszego rudzielca, aby go z nim połączyć. Oczywiście chodzi nie tylko o podobieństwo aparycji, ich bliskie związki zostały też potwierdzone metodami molekularnymi. Tyle tylko że lisy polarne są praktycznie dwa razy mniejsze, mają proporcjonalnie krótsze pyszczki i mniejsze uszy. To jedna z charakterystycznych cech mieszkańców zimnych okolic, opisana przez sformułowaną w XIX w. regułę Allena: wystające części ciała mieszkańców zimnych środowisk są proporcjonalnie mniejsze, żeby ograniczyć utratę ciepła. Ciepło bowiem traci się przez powierzchnię ciała, podczas gdy generuje się je w głębi organizmu, w jego objętości. Proporcjonalnie ze wzrostem rozmiarów objętość ciała rośnie szybciej niż jego powierzchnia (bo w relacji sześciennej, a nie kwadratowej). Czyli im zwierzę większe, tym łatwiej mu nie zmarznąć.

W dodatku lisy polarne są aktywne przez cały rok, co czyni z nich najmniejsze ssaki lądowe, które muszą stawiać czoła arktycznym zimom. Zając polarny również nie hibernuje, ale jest odrobinę cięższy, a jeszcze mniejsze lemingi i ganiające je gronostaje oszukują, bo spędzają zimę głęboko w tunelach pod śniegiem i w nosie mają to, co dzieje się na powierzchni. Lisy polarne porastają na zimę wyjątkowo gęstym futrem, niemal u wszystkich całkowicie białym, choć znane są populacje mające przez cały rok podobne ubarwienie.

Niesamowite właściwości izolacyjne zimowego futra lisów polarnych zrobiły ogromne wrażenie na amerykańskich naukowcach, którzy w czasach zimnej wojny próbowali skraść sekrety arktycznych ssaków, żeby swoich żołnierzy przygotować do walki na polarnych frontach. Przeprowadzali oni wtedy dość brutalne doświadczenia polegające na wrzucaniu rozmaitych zwierzaków do zamrażarki i obniżaniu temperatury, żeby zobaczyć, kiedy zaczynają odczuwać termiczny dyskomfort. Renifery, niedźwiedzie polarne (swoją drogą wyobraźmy sobie przez chwilę wkładanie niedźwiedzia polarnego do zamrażarki) oraz inni bierni uczestnicy badań zaczynali marznąć przy różnych temperaturach, ale lis polarny tylko zwinął się w kłębek, nakrył nos puchatym ogonem i poszedł spać. Kiedy zamrażarka osiągnęła termiczne minimum, lis nadal spał. Badacze musieli go zatem przenieść do innego ośrodka, z lepszą zamrażarką, i dopiero przy temperaturze –42°C badany zaczął okazywać pierwsze oznaki niepokoju. Zapewne myślał sobie, że trafił się jakiś taki trochę chłodniejszy poranek.

Lisy polarne żyją w górach, na równinach i na wybrzeżu, a wszędzie tam potrafią sobie znaleźć wystarczająco dużo różnego pokarmu, by przeżyć. Czasem snują się za niedźwiedziami polarnymi i korzystają z resztek ich posiłków, czasem objadają się owocami morza. Potrafią też trzymać się blisko ludzi. Według wszystkich dzienników arktycznych wypraw z początku są to słodcy i ciekawscy goście, a po jakimś czasie – bezczelne złodziejaszki. Rodzina tych lisów, którą znam i z ogromną przyjemnością podglądam od wielu lat, mieszka na Spitsbergenie, wśród skał pod górą Alkehornet, na której zboczu gnieździ się wielotysięczna kolonia nurzyków polarnych i mew trójpalczastych. Latem pokarmu jest tam w bród, zwłaszcza w ciągu tych kilku dni, gdy młode ptaki opuszczają gniazdo i próbują dostać się do morza. Po całej równinie biega wtedy mnóstwo całkiem jeszcze gamoniowatych, tłustych i pysznych podlotów, a lisy obchodzą święta. Jednak ptaków jest tyle (specjalnie rzucają się z gniazd na ziemię prawie jednocześnie), że drapieżniki nie są w stanie ich wszystkich zjeść. Kiedy otoczenie mniej sprzyja, lisy polarne potrafią w poszukiwaniu pokarmu pokonywać niesamowite odległości. W roku 2018 naukowcy nie mogli uwierzyć własnym oczom, kiedy śledzili epicką podróż młodej samicy zaopatrzonej w nadajnik satelitarny, która pod koniec marca wyruszyła ze Svalbardu, przeszła po zamarzniętym oceanie na północ Grenlandii, po czym w czerwcu zakończyła spacer na kanadyjskiej Wyspie Ellesmere’a. W ciągu 76 dni ten mały zwierzak pokonał 3500 km, ustanawiając rekord świata dla swojego gatunku. Lisy polarne to jedne z moich absolutnie ulubionych i najbardziej przeze mnie podziwianych zwierząt.

Klapnięte uszka udomowienia

Przez swój samodzielny styl polowań, talent do wspinaczki i kilka innych cech lisy są często opisywane jako „najbardziej kocie spośród wszystkich psowatych”. Czy jednak lisy mogłyby być naszymi towarzyszami? W roku 1959 w Instytucie Cytologii i Genetyki w Nowosybirsku zaczął się jeden z najciekawszych eksperymentów XX w., który trwa do dzisiaj. Dmitrij Bielajew wraz z młodą asystentką Ludmiłą Trut, która szybko przejęła stery i wciąż jest szefową projektu, postanowili zbadać mechanizmy towarzyszące procesowi udomowienia dzikich zwierząt. W doświadczeniu wykorzystali lisy rude, jako mniej kłopotliwe i szybciej rozmnażające się od wilków. Selektywnie dobierali osobniki charakteryzujące się większą łagodnością, nie zwracając uwagi na ich wygląd zewnętrzny. Już po sześciu pokoleniach (czyli sześciu latach) w początkowej populacji dzikich, płochliwych lisów coraz większy udział zaczęły mieć zwierzęta merdające ogonami na widok człowieka, łaszące się i płaczące, kiedy ten odchodził. Dziś stanowią one zdecydowaną większość lisów w ośrodku. Co ciekawe, w kolejnych pokoleniach zwierzęta te zaczęły także wykazywać fizyczne cechy udomowienia. Ich pyszczki się skróciły, uszy zrobiły się bardziej miękkie, ogony zakręciły się w górę, a u niektórych nawet pojawiło się plamiste ubarwienie. Ponadto zmniejszyły się ich gruczoły wydzielające adrenalinę, spadły poziomy hormonów stresu i wzrósł poziom serotoniny. Okazało się, że dosyć szybko z dzikich zwierząt lisy stały się zwierzakami domowymi, całkiem zadowolonymi z życia wśród ludzi. Najciekawsze, że jedynym czynnikiem selekcyjnym była łagodność, a cechy wyglądu – często towarzyszące innym udomowionym gatunkom – pojawiły się same.

Nie znaczy to jednak, że powinniśmy dla swojej przyjemności hodować w domu lisy. Ani im, ani nam nie byłoby łatwo ze sobą wytrzymać. Poza tymi z Nowosybirska lisy są dzikimi zwierzętami potrzebującymi przestrzeni, nawet jeśli od pokoleń trzymane są w klatkach tylko dlatego, że niektórym ludziom kompletnie bez sensu wciąż się wydaje, że w cudzym futrze można dobrze wyglądać. To absolutnie fascynujące, piękne i bardzo inteligentne zwierzęta. Mam nadzieję, że już niebawem nadejdzie czas, gdy barbarzyńska praktyka hodowania ich – czy jakichkolwiek innych istot – na futra stanie się ponurym wspomnieniem. Podobnie zresztą jak cała przemysłowa hodowla zwierząt. Bo Robin Baker nie miał racji. Nie tylko drapieżniki są mądre i czują. Im więcej wiemy o innych zwierzętach, tym bardziej okazują się godne szacunku.

Czytaj również:

Fantastyczna pani lis Fantastyczna pani lis
i
„Kobieta z kamiennym lisem w Yokkaichi”, Utagawa Kuniyoshi, ok. 1845 r./Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Fantastyczna pani lis

Maciej Świetlik

W marcu 2022 r. w położonym na północ od Tokio regionie Tochigi głaz Sessho-seki – kamień śmierci – rozpadł się na dwie części. Według miejscowej tradycji miał zabijać każdego, kto go dotknął. Japońscy internauci, strasząc się na Twitterze, ożywili inną legendę związaną z tym szczególnym miejscem.

Według niej w skalny odłamek przemieniło się ciało owianej złą sławą bohaterki Tamamo-no-Mae. Ta demoniczna kobieta, opętana przez ducha dziewięcioogoniastego lisa (huli jing), była faworytą cesarza Toby. Oczarowany wdziękiem oraz inteligencją kurtyzany władca XII-wiecznej Japonii tracił życiodajne siły. Przed śmiercią uchronił go buddyjski astrolog, który zdemaskował prawdziwą, lisią naturę kochanki króla. Wedle jednej z wersji tej historii lisica miała się wcześniej pojawić w Indiach, a także wcielić w okrutną Daji, żonę chińskiego władcy Zhou, rozmiłowaną w masowych egzekucjach. Omamiony jej urokiem Zhou chciał zaspokoić zachcianki małżonki, podejmował więc niewłaściwe decyzje, co ostatecznie doprowadziło do upadku królestwa i dynastii Shang. Teraz, po upływie prawie 900 lat, uwolniony z rozpołowionego głazu lisi duch znowu ma zagrażać Krajowi Kwitnącej Wiśni.

Czytaj dalej