Lizanie witryn – refleksje po 1 Maja
i
Pochód 1-majowy, Wrocław 1982 r. (Wikimedia Commons)
Marzenia o lepszym świecie

Lizanie witryn – refleksje po 1 Maja

Anna Rembowska
Czyta się 5 minut

1 Maja. Pamiętam, jak w 1985 r. babcia na moją usilną prośbę uszyła mi malutką flagę, którą przyczepiłyśmy do cienkiego patyczka po wacie cukrowej. Wywiesiłam ją w oknie, nigdy jednak nie byłam na pochodzie. I nigdy nie czciłam Święta Pracy. Czasem był to dla mnie dłuższy weekend, innym razem czas na nadganianie zaległości zawodowych. Praca wydawała mi się zawsze czymś oczywistym, czymś, w co angażuję się, robię najlepiej, jak potrafię, i co ma mi zapewnić spokój na co dzień. Godne życie. Ale co to znaczy? Żeby było mnie stać na wakacje? Na spłatę kredytu, wynajęcie mieszkania? Na dobrą opiekę medyczną? Na utrzymanie i edukację dziecka?

Uważam, że takie dobra to podstawa. Mam za sobą kilka lat zachłyśnięcia się konsumpcją, możliwością kupowania rzeczy, które wydawały mi się potrzebne. Ładne. Interesujące. Dziś próbuję odgruzować z nich mieszkanie, a że jednocześnie walczę z zawodowymi turbulencjami, zastanawiam się intensywnie, z czego mogłabym zrezygnować, żeby nie pracować cały czas, czyli i w pracy, i po powrocie z niej albo wieczorami, albo nocami lub w weekendy.

Skromniejsze życie? Wydaje się możliwe. Nie kupuję dżemu z pereł, tylko powidła śliwkowe. Kiedy mogę, robię je sama, bo sprawia mi to przyjemność. Przez lata zgromadziłam tyle ubrań, że teraz nie muszę niczego sobie kupować. Mam jednak dziecko – tu zakupów nie da się uniknąć, trzeba też uwzględnić inne potrzeby małego człowieka. Czuła i uważna opieka, gdy mnie nie ma przy nim – na tym nie umiem oszczędzać. Tak samo jak na tym, bez czego nie da się żyć – na mieszkaniu. Do tego dochodzą ubezpieczenia i dodatkowa opieka medyczna, bo wyobraźnię mam rozwiniętą w tę katastroficzną stronę i uważam, że jeśli człowiek decyduje się na to, by mieć bliskich, to za nich odpowiada. Nawet wtedy, gdy traci pracę, choruje, umiera. Obcinam niepotrzebne media, zbędne rzeczy oddaję fundacjom lub sprzedaję na stronie, którą na Facebooku założyli mieszkańcy mojej dzielnicy. Dbam o przedmioty, które już mam. Sama maluję ściany, olejuję meble, nie ulegam już impulsom, żeby coś kupić. Robię to, co nazywa się po francusku lizaniem witryn (faire du leche vitrine) – oglądam wystawy sklepowe, zanim kolejny raz wyciągnę kartę płatniczą. I nie w centrach handlowych, raczej w sklepach internetowych. To gasi kompulsywne zakupy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ale to wciąż niewiele zmienia. Nawet jeśli kupuję najmniej, jak umiem, wciąż pracuję bardzo dużo, żeby zaspokoić te podstawowe potrzeby. Dla mnie podstawowe, choć wiem też, że to, o czym teraz piszę, to „problemy pierwszego świata”: nigdy nie doświadczyłam głodu, braku schronienia czy pomocy lekarskiej. Przemocy, sytuacji bez wyjścia. Nie musiałam sprzedawać swojej intymności, robić za pieniądze rzeczy wbrew swojej woli, rzeczy głupich, krzywdzących innych czy urągających człowieczeństwu. A wielu ludzi robi je „w pracy”. Na wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej ponad 1/4 żyje w nędzy, często pracując ponad siły. W Polsce połowa społeczeństwa doświadcza niedostatku, a od 1,5 do 2 mln – skrajnej biedy. Cóż z tego, że wskaźniki gospodarcze mamy dobre, jeśli praca nie umożliwia elementarnego przetrwania, nie daje celu ani sensu, a zatem nie zaspokaja uporządkowanych przez Maslowa w piramidę potrzeb, takich jak poczucie bezpieczeństwa, szacunku i uznania czy samorealizacji. Mam wrażenie, że w bardzo dużej skali wielu z nas tych dwóch ostatnich pięter piramidy, u której podstawy leżą potrzeby fizjologiczne, fizycznego bezpieczeństwa i przynależności, w ogóle nie osiąga.

Jednocześnie obserwujemy lawinowo rosnącą liczby zwolnień lekarskich przedstawianych przez pracowników, którzy mogą sobie na nie pozwolić, czyli etatowców. Drastycznie wzrasta częstotliwość absencji w pracy z powodu zaburzeń psychicznych. W świetle powyższych danych, to niestety nie dziwi. Bo przeciętny Polak przepracowuje prawie 2 tys. godzin rocznie – to drugie miejsce w rankingu zapracowania w Unii Europejskiej. Choć pracujemy tak dużo, wciąż wiemy niewiele o mechanizmach rynku pracy i o swoich prawach. Gdy zapowiadane są kolejne niekorzystne zmiany w prawie pracy albo jedną ustawą zabiera się nam wieloletnie oszczędności emerytalne, na ulicach nie widać tłumów z koktajlami Mołotowa, które tak często oglądamy w wiadomościach na przykład z Francji. To smutne, że potrafimy zapracowywać się na śmierć, ale nie mamy już sił, motywacji ani wiary, by walczyć w pracy o swój los. Niepewność jutra, miliony ludzi poza systemem chroniącego ich prawa pracy, jeden z najwyższych w Europie odsetek osób pracujących za płacę minimalną i jedna z najniższych stawka godzinowa – to czarna strona rosnącego PKB i gospodarczych sukcesów w Polsce. Frustracja i pogarda. Desperacja. I brak siły, by stawić opór. W ciągu ostatnich 10 lat wyjechało z Polski 2,5 mln ludzi. Chociaż pracują często poniżej swoich kwalifikacji, są zadowoleni nie tylko z zarobków, ale z czegoś znacznie ważniejszego – z komfortu, którego nie mieli tu. Z tego, że tam warunki życia przestały odbierać im godność.

Papieże i psychologowie społeczni piszą traktaty o sensie pracy, o jej wartości w życiu człowieka. To wszystko prawda, ona ma głęboki sens i znaczenie. To dlatego przejście na emeryturę plasuje się na wysokim 10-tym miejscu na tzw.Liście Stresujących Wydarzeń Życiowych, zaledwie dwa miejsca dalej niż utrata pracy. Gdy nie ma pracy, znika porządek dnia, poczucie celu, sprawczości, przynależności, kontakty społeczne. Trzeba nie lada dyscypliny, by samemu umieć stworzyć sobie takie ramy.

Ja próbuję – w tym roku po raz pierwszy uczciłam święto 1 Maja, myśląc o pracy. 2 maja zostałam mikroprzedsiębiorczynią. To ostatni rodzaj zatrudnienia, jakiego jeszcze nie doświadczyłam i ostatni etap, jaki mogę przejść w dążeniu do tego, by moja praca, jako domena, pozwalała mi – taką mam nadzieję i życzenie – wyjść poza 2. piętro piramidy Maslowa. Życzę tego wszystkim pracującym ludziom.

 

Czytaj również:

Królestwo za orzechy
i
zdjęcie: Wouter Supardi Salari/Unsplash
Dobra strawa

Królestwo za orzechy

Dominika Bok

Przypominają kształtem ludzki mózg i znakomicie wpływają na pamięć, koncentrację oraz nastrój. Żeby były lepiej przyswajalne, warto namoczyć je przed spożyciem albo – w wersji dla zaawansowanych smakoszy – wytłoczyć z nich olej.

Sama nazwa orzecha włoskiego sugeruje, że ta roślina szczególnie lubi ciepło – typowe dla południowej Europy. Rzeczywiście w wyjaśnieniach etymologicznych jest trochę prawdy, gatunek ten można było spotkać w naszej – całkiem słonecznej wówczas – strefie klimatycznej, zanim nastała epoka lodowcowa, a wraz z nią doszło do wymarcia dużej części flory. Kiedy jednak orzech na dobre zadomowił się po raz wtóry na naszych terenach, doszło do zabawnej pomyłki. Tak naprawdę przywędrował on bowiem nie z Półwyspu Apenińskiego, lecz z Bałkanów przez Wołoszczyznę (górzystą krainę w Rumunii). Nie bez powodu w starych książkach kucharskich do dziś wśród wielu innych ingrediencji znaleźć można w przepisach „orzechy wołoskie”. Dolejmy jeszcze trochę oliwy do ognia tej językoznawczej historii: w Anglii orzechy włoskie nazywane są English walnut, Persian walnut, a czasami – kamień z serca – tylko walnut. Tyle określeń na jednego niepozornego orzeszka! Chociaż czy rzeczywiście tak niepozornego?

Czytaj dalej