Iskrzyłudy, rurkopławy, żywłogi, bruzdnice, okrzemki i mnóstwo innych maleńkich mieszkańców oceanów – oto filigranowi tytani dźwigający na swoich wiciach, czułkach, rzęskach i odnóżach wegetację planety.
Plankton wkracza w obszar zainteresowań większości z nas tylko wtedy, gdy masowy zakwit sinic powoduje zamknięcie bałtyckich kąpielisk albo gdy zielona zupa zamiast wody w jeziorze sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, czy aby na pewno chcemy się kąpać w tym właśnie akwenie. Żeglarzom plankton kojarzy się także z zielonymi rozbłyskami, jakimi cieszy oczy wzburzona na chwilę woda. Ja również podziwiałem je kiedyś na pogrążonym w mrokach nocy Atlantyku.
Niektórym dodatkowo kojarzy się politycznie, jak niemal wszystko ostatnio: od kolorowych zjawisk atmosferycznych po jabłka i Budapeszt. W najlepszym razie budzi naszą obojętność (o ile obojętność można „budzić”, ale to już pytanie do filozofów), a częściej niechęć. Nie zdajemy sobie przy tym zupełnie sprawy z tego, że bez planktonu nie moglibyśmy żyć.
Rycerskie hełmy i gwiazdy śmierci
Plankton to życie w trylionach kawałków. W większości tworzą go bardzo małe organizmy (a nawet byty, które na miano organizmów nie bardzo zasługują, jak wirusy). Nie trzeba jednak być mikroskopijnym, żeby do planktonu należeć. Znajdziemy tu bowiem również tzw. megaplankton, czyli meduzy o wielocentymetrowej średnicy, sprzągle (salpy i iskrzyłudy), a także głowonogi, obunogi i rurkopławy, takie jak żeglarz portugalski – zwany też bąbelnicą bąbelcową albo żywłogą. Te wszystkie fascynujące stworzenia łączy z ich braćmi mniejszymi jedno: mają bardzo ograniczony wpływ na kierunek swojego ruchu i generalnie skazane są na bierny dryf w prądach wody – właśnie ta cecha decyduje, czy należy się do planktonu, czy nie. Nie znaczy to oczywiście, że organizmy planktonowe w ogóle nie potrafią się przemieszczać. Niektóre regulują swoją wyporność, inne mają rzęski