W niepewnych czasach silniej odczuwamy potrzebę przynależności. Co jest potrzebne, by krąg przyjaciół stał się prawdziwą wspólnotą?
Przez współczesną kulturę zachodnią przebiega znamienne napięcie.
Ceni ona indywidualizm, akcentuje odrębność każdego człowieka, jego osobową godność i wolność wyrażające się w przysługujących mu prawach. W rezultacie między mną a drugim czy drugą powstaje coś w rodzaju granicy, niewidzialnej i jednocześnie nieprzeniknionej. Ja nigdy w pełni nie pojmę jej lub jego, oni zaś nigdy do końca nie pojmą mnie. Nie tylko nasze wewnętrzne światy są dla nas nawzajem niedostępne; niedostępność jest bardziej fundamentalna. Jesteśmy raczej „obok siebie” niż „razem”, raczej „w stosunku do” niż „dla siebie nawzajem”. Możemy współpracować, pomagać sobie w różnych sytuacjach, a nawet ratować jedno drugie, ale naszą więź naznacza swoisty niepokój: czy na pewno mogę na tobie polegać? I czego ty masz prawo oczekiwać ode mnie? To cena, jaką płacimy za osobistą wolność.
W indywidualistycznej kulturze Zachodu jest jednak również miejsce dla poszukiwania zakorzenienia, powiązania, a więc nieodrębności. Potrzeba ta dochodzi do głosu zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się jakiś kryzys – ekonomiczny czy humanitarny – a wraz z nim pytania: Co jesteśmy winni innym? Jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Na czym jest oparta i jaką formę powinna przybrać? Nikt nie jest samotną wyspą, to oczywiste. Ale co z tego