Zgoda buduje i na szczęście lokalne wspólnoty na całym świecie to wiedzą. Badaczka Elinor Ostrom, opisująca zasady dzielenia się zasobami, doszła do zaskakującego wniosku: jeszcze może być dobrze.
W grudniu 1968 r. amerykański biolog i ekolog Garrett Hardin opublikował w „Science” artykuł zatytułowany Tragedia wspólnego pastwiska. Jego konkluzja była bezlitosna: jeśli pozostawimy ludzi samym sobie, będą konkurować o zasoby aż do ich całkowitego wyczerpania.
„Człowiek z natury pędzi ku zagładzie, każdy zabiega wyłącznie o własne interesy – twierdził. – Swoboda działania na wspólnym pastwisku to niezawodny przepis na katastrofę”. Argument Hardina wydawał się logiczny i dostarczył kusząco prostego wyjaśnienia dla wszelkich kataklizmów: korków na ulicach, brudnych toalet publicznych, wymierania gatunków. Jego esej, szeroko czytany i komentowany, wkrótce po publikacji stał się jednym z najczęściej cytowanych artykułów naukowych wszech czasów.
Tyle że jeszcze przed publikacją Tragedii… młoda ekonomistka Elinor Ostrom udowodniła coś zupełnie przeciwnego. Podczas gdy ekolog wyjaśniał, że jedynym sposobem uniknięcia tragedii wspólnego pastwiska jest całkowita prywatyzacja zasobów bądź absolutna kontrola władz państwowych, ona obserwowała, jak ludność mieszkająca w pobliżu jej rodzinnego Los Angeles wypracowuje zasady wspólnego użytkowania cennych wód gruntowych.
W kolejnych latach, już jako profesorka na Uniwersytecie Indiany w Bloomington, badała procedury zarządzania wspólną własnością stworzone przez szwajcarskich hodowców bydła, ludność zamieszkującą zalesione tereny Japonii i nawadniaczy z Filipin. Wszystkie te społeczności zdołały ustalić sposoby ochrony wspólnych dóbr – pastwisk, drzew, wody – i zapewnienia swoim członkom środków do życia. Niektórym przez całe stulecia udawało się unikać tragedii wspólnego pastwiska, a Ostrom należała do pierwszych naukowców, którzy postanowili przyjrzeć się tym tradycjom i przeanalizować, co takiego sprawia, że się one sprawdzają.
Jak udało się stwierdzić badaczce i jej współpracownikom, wszystkie skutecznie działające systemy dzielenia się zasobami mają pewne wspólne cechy, do których należą: jasno wytyczone granice (kto jest, a kto nie jest członkiem danej społeczności), skuteczny sposób monitorowania współdzielonych zasobów, rozsądna równowaga między korzyściami a kosztami ponoszonymi przez członków społeczności, przejrzysty sposób szybkiego i uczciwego rozstrzygania sporów, system kar dla oszustów, a także dobre relacje między członkami grup oraz władzami na różnych poziomach – od głów rodzin po instytucje międzynarodowe.
Hardin zakładał, że ludzkie zachowania są ustalone z góry. Ostrom natomiast dowodziła, że wszystko jest możliwe i nie ma żadnych gwarancji, że coś się stanie albo nie. „Nie jesteśmy skazani na nieuchronne tragedie ani też wolni od moralnej odpowiedzialności” – oświadczyła na forum akademickim w 1997 r. To, co Hardin odmalował w tragicznych barwach, przypomina w sumie raczej komedię. Jej bohaterowie wykazują się nierzadko głupotą lub krótkowzrocznością, ale zwykle nie są z natury źli i choć niektóre ich czyny rzeczywiście prowadzą do katastrofy, inne mają szczęśliwe zakończenia. Ta historia jest o wiele mniej przewidywalna, niż ekolog sądził, a zwroty akcji mogą prowadzić do przykrych konkluzji.
Jednak to w tym, co nieprzewidywalne, kryje się potencjał, którego Hardin nie dostrzegł.
Pochwała różnorodności
Można by się spodziewać, że zarówno naukowcy, jak i opinia publiczna chętnie wymienią czarnowidztwo Hardina na bardziej optymistyczny, koncentrujący się na naszych możliwościach pogląd Ostrom. Tymczasem podczas pracy nad moją książką Beloved Beasts [Ukochane bestie], poświęconą dziejom ochrony przyrody, odkryłam, że wnioski amerykańskiej ekonomistki napotkały na silny opór. Na początku swojej kariery naukowej badaczka była niejednokrotnie krytykowana za to, że nadmiernie skupia się na różnicach między systemami zamiast szukać i opisywać prawidłowości. „Kiedy ktoś określa twoje badania mianem »przesadnie skomplikowanych«, próbuje cię obrazić” – komentowała.
Ostrom upierała się, że złożoność systemów jest równie istotna w ekologii, co w ekonomii i socjologii. Dowodziła, że powinniśmy różnorodność instytucjonalną otaczać ochroną tak samo jak bioróżnorodność.
„Ludzie wciąż mnie pytają: jakie rozwiązanie jest najlepsze? Tymczasem istnieje wiele różnych rozwiązań, które mogą się sprawdzić w rozmaitych okolicznościach – mówiła w Nepalu w 2010 r. – Powinniśmy dążyć do zrozumienia złożoności sytuacji, a następnie spróbować ją okiełznać, a nie odrzucić”.
Badaczka doczekała się światowego uznania dopiero w 2009 r. W wieku 76 lat została pierwszą kobietą uhonorowaną Nagrodą Nobla w dziedzinie ekonomii. Mimo to – być może dlatego, że była naukowczynią działającą w dyscyplinie zdominowanej przez mężczyzn, a może ponieważ jej skomplikowane analizy nie dawały się sprowadzić do chwytliwego hasła – pieczołowicie gromadzone przez nią dane nie zdołały wyrugować z powszechnej świadomości metafory Hardina.
Po śmierci Ostrom w 2012 r. środowisko akademickie podkreślało pionierskość jej odkryć, ujmującą pokorę i stały opór wobec „złotych rozwiązań”, które nazywała „panaceami”. Badaczka wiedziała z własnego doświadczenia, jak szkodliwe mogą być narracje oparte na uproszczeniach. Tymczasem Hardin sprawiał wrażenie, jakby intencjonalnie starał się odmalować swoje koncepcje w zniechęcających barwach. Wśród proponowanych odpowiedzi na tragedię wspólnego pastwiska wymieniał przymusową kontrolę populacji: „Swoboda rozmnażania się jest czymś nieznośnym – pisał w eseju z 1968 r. – i dlatego należy jej przeciwdziałać za pomocą wszelkich akceptowanych powszechnie mechanizmów przymusu”.
Naukowiec obawiał się nie tyle niekontrolowanego przyrostu populacyjnego jako takiego, ile przede wszystkim niekontrolowanego przyrostu konkretnych populacji. Co by się stało – pytał – gdyby jakaś religia bądź klasa społeczna „wykorzystały nadmierny rozród jako środek polityczny gwarantujący jej dominację”? Kilka lat po opublikowaniu Tragedii… Hardin nawoływał do zaprzestania pomocy żywnościowej dla najbiedniejszych krajów, wieszcząc, że jeśli pomoc będzie płynęła nadal: „gorzej zaopatrzeni i mniej uzdolnieni zaczną się wtedy rozmnażać kosztem zdolniejszych i zamożniejszych, przyczyniając się do zagłady wszystkich użytkowników wspólnych zasobów”. Przyrównywał zamożniejsze nacje do szalup ratunkowych, które nie mogą już przyjąć na pokład więcej pasażerów – w przeciwnym razie zatoną.
W późniejszych latach ekolog głosił rasistowskie poglądy coraz bardziej otwarcie. „Koncepcja społeczeństwa wieloetnicznego to porażka – oświadczył w wywiadzie z 1997 r. – Wieloetniczne społeczeństwo jest szaleństwem. Uważam, że z tego powodu powinniśmy ograniczyć imigrację”. Hardin zmarł w 2003 r., ale fundacja Southern Poverty Law Center [amerykańska organizacja non profit zajmująca się zwalczaniem rasizmu – przyp. red.], świadoma długowieczności jego koncepcji, zachowała profil badacza wśród swoich „teczek ekstremistów” i uznaje go za białego nacjonalistę. Jednak nawet wśród osób, które brzydzą się rasistowskimi przekonaniami Hardina – albo brzydziłyby się nimi, gdyby o nich wiedziały – są takie, które dają się uwieść prostocie modelu „tragedii wspólnego pastwiska”.
Jeśli wierzyć indeksom cytowań, koncepcja ta pozostaje o wiele bardziej rozpowszechniona niż którekolwiek z badań Elinor Ostrom. Do dzisiaj naucza się jej bezkrytycznie na lekcjach biologii oraz przywołuje jako argument w dyskusjach na temat ograniczania imigracji i wskaźników urodzeń. Jeszcze częściej dostarcza ona wygodnego usprawiedliwienia dla ludzkich porażek, nawet słynny biolog E.O. Wilson w książce Pół Ziemi. Walka naszej planety o życie [2016, wyd. polskie 2017] przedstawia niewydolność umów międzynarodowych w zakresie powstrzymywania zmian klimatu oraz postępujące przełowienie oceanów w kategoriach tragedii wspólnego pastwiska – bez komentarza wskazującego, że tych katastrof dałoby się uniknąć. Pomimo dowodów zgromadzonych przez Ostrom, wygląda na to, że wciąż ludzie są skłonni, by zbyt łatwo podejrzewać bliźnich o najgorsze, co ma dramatyczne skutki dla światowych działań na rzecz ochrony środowiska.
Wzorem Hardina duża grupa ekologów jest przekonana, że człowiek to z gruntu niszczycielska istota, która nie potrafi niczego wspólnie zbudować – skuteczna ochrona przyrody wymaga więc całkowitej prywatyzacji lub absolutnej kontroli przez władze państwowe. Tego rodzaju założenia, świadome lub nie, zamykają przed nami cały wszechświat możliwości.
Siła w lokalności
Choć koncepcje Ostrom nie zrobiły wielkiej kariery, nie znaczy to, że nikt o nich nie pamięta. W Afryce Południowej w latach 80. ekolodzy uświadomili sobie, że parki narodowe i rezerwaty – z których wiele powstało z inicjatywy kolonialnych władz – odgrodziły myśliwych oraz rolników od dzikiej przyrody, stanowiącej od wieków ich główne źródło utrzymania. Miejscowi przez całe pokolenia razem zarządzali jej zasobami. Nic dziwnego, że parki i rezerwaty nie miały poparcia w społeczeństwie i nawet najlepiej strzeżone granice nie mogły stanowić zabezpieczenia przed wtargnięciami ludzi – niechętnych, by tolerować, a co dopiero chronić, potężne i często czyniące szkody zwierzęta zapuszczające się poza krańce również tych największych rezerwatów. W odpowiedzi powstały nowe inicjatywy stawiające sobie za cel redystrybucję zarówno obciążeń, jak i zysków z ochrony przyrody: projekt CAMPFIRE w Zimbabwe zakładał przekazywanie dochodów z polowań i turystyki na wspólnych ziemiach radom miejscowych, co motywowało lokalne społeczności do zwalczania kłusownictwa.
W sąsiadującej Zambii program ANDAME obejmował szkolenie mieszkańców na strażników parków, a następnie przekazanie części obowiązków związanych z ochroną przyrody, a także zysków z niej płynących, w ręce lokalnych rad. Tego rodzaju przedsięwzięcia znane są dziś jako ochrona przyrody przy udziale rodzimych społeczności. W trakcie konferencji poświęconej takim inicjatywom organizowanej w Zimbabwe w 1987 r. Garth Owen-Smith, działacz na rzecz ochrony środowiska z Republiki Południowej Afryki, usłyszał z ust dyrektora parków narodowych z Zambii Harry’ego Chabweli komentarz, który szczególnie zapadł mu w pamięć.
„Podczas konferencji wiele się mówiło o dawaniu lokalnym społecznościom tego czy tamtego, ale zapominamy, że one pragną także władzy – wyjaśnił Chabwela. – Chcą mieć prawo głosu w kwestii wykorzystywania zasobów, które mają bezpośrednie przełożenie na ich życie. To dla nich ważniejsze niż dochody finansowe”.
Owen-Smith przez lata mieszkał w Namibii, kontrolowanej przez RPA i znanej jako Afryka Południowo-Zachodnia [Namibia od drugiej połowy XIX w. była niemiecką kolonią – przyp. red.]. Kiedy w latach 80. potężna susza i plaga kłusownictwa zagroziły ludności oraz populacjom zwierząt na tamtejszych pustynnych terenach, działacz przyczynił się do stworzenia systemu społecznej straży myśliwskiej. Nieuzbrojeni strażnicy – z których wielu było myśliwymi – tak skutecznie tropili kłusowników, że w ciągu kilku lat położyli kres zabijaniu słoni i nosorożców. Liczebność populacji antylop zwiększyła się na tyle, że Owen-Smith zdołał przekonać rządowe biuro zajmujące się ochroną środowiska do przyznania limitów odstrzałów na tym obszarze, co spotkało się z dużą wdzięcznością miejscowych.
Komentarz Chabweli na temat potrzeby władzy zainspirował Owena-Smitha do snucia ambitniejszych planów. Po powrocie do domu razem z partnerką Margaret Jacobsohn zaczęli dyskutować z przedstawicielami lokalnej społeczności na temat sposobów przywrócenia miejscowym prawa do zarządzania przyrodą.
Po uzyskaniu przez Namibię niepodległości w 1990 r. nowy rząd zlecił Jacobsohn i Owenowi-Smithowi zbadanie nastrojów panujących w lokalnych społecznościach w kwestii ochrony przyrody. Przeprowadzony przez nich sondaż potwierdził to, co już od lat przeczuwali dzięki rozmowom z miejscowymi: większość ludzi wcale nie chciała wybicia ani przesiedlenia niebezpiecznych niekiedy gatunków zwierząt żyjących w ich sąsiedztwie. Chcieli – tak jak sugerował Chabwela – mieć wpływ na decyzje z nimi związane.
W 1996 r. Zgromadzenie Narodowe Namibii przegłosowało prawo umożliwiające społecznościom zamieszkującym państwowe terytoria tworzenie instytucji nazwanych „radami ochrony przyrody”. Miały się one składać z wybieralnych komitetów, a wszyscy zrzeszeni w nich członkowie otrzymywaliby udział w zyskach z turystyki i licencjonowanych polowań w granicach ich jurysdykcji. Pierwsze takie rady chroniące przyrodę na wspólnych terenach powstały już w 1998 r.; obecnie w całej Namibii jest ich przeszło 80. Łącznie nadzorują ponad 160 000 km2 powierzchni rozciągającej się od pustyń na północnym zachodzie kraju po wilgotny, gęsto zaludniony rejon Zambezi na północnym wschodzie.
Rady czerpią zyski z wynajmu kwater, udostępniania obozowisk i usług przewodników – zarówno w charakterze partnerów w przedsięwzięciach zbiorowych, jak i indywidualnych. Biorą udział w corocznych spisach populacji zwierząt, a także – we współpracy z Ministerstwem Ochrony Środowiska – ustalają limity odstrzałów komercyjnych i w celu pozyskania mięsa w obrębie swoich jurysdykcji. Zatrudniają własnych strażników, którzy obecnie zmagają się z plagą nielegalnych polowań na nosorożce, napędzaną przez popyt na sproszkowany róg tego zwierzęcia w Azji, gdzie uważa się go za cudowne lekarstwo (mimo że nie potwierdzają tego naukowe badania). Każdego roku mieszkańcy danego obszaru spotykają się, by wysłuchać sprawozdań swoich lokalnych rad.
W sierpniu 2019 r. uczestniczyłam w walnym zebraniu Rady Ochrony Przyrody Orupembe. Odbywało się ono w pawilonie na wolnym powietrzu, na obrzeżach Onjuvy – mieścinki położonej setki kilometrów od najbliższej stacji benzynowej i jeszcze dalej od asfaltowych dróg. Większość zgromadzonych stanowili na pół nomadyczni pasterze, z których wielu przywędrowało z najdalszych zakątków terenów podlegających Radzie. (Mnie udało się do nich dołączyć dzięki umiejętnościom rajdowym mojego przewodnika, Edisona Kasupiego, który wychował się na pobliskich obszarach należących do Rady Ochrony Przyrody Purros). Gdy posiedzenie otwarto, w pawilonie zasiadało 95 osób – mniej więcej połowa członków Rady, co oznaczało, że ledwo udało się osiągnąć kworum. Przewodniczący Henry Tjambiru wyjaśnił, że panująca susza zmusiła wielu pasterzy do przepędzenia swoich stad w odległe rejony, przez co nie mogli wziąć udziału w zebraniu. Rada Ochrony Przyrody Orupembe ma kilka źródeł dochodu, wszystkie relatywnie skromne: pole biwakowe, domek myśliwski współdzielony z dwoma innymi radami oraz umowy z garstką tropicieli. (Niektóre rady przyrody osiągają niewielkie dochody i finansują swoją działalność dzięki dotacjom od międzynarodowych organizacji. Inne, jak sąsiedzka Rada Ochrony Przyrody Marienfluss, mają udziały w ekskluzywnych rezydencjach myśliwskich, przynoszących dochody w wysokości nawet 100 tys. dolarów rocznie w formie pensji i opłat).
Po przeanalizowaniu rocznych sprawozdań finansowych rozdano zgromadzonym listy lokalnie występujących gatunków zwierząt wraz z aktualnymi limitami odstrzałów. Ponieważ od czasu ustanowienia limitów susza jeszcze się nasiliła, członkowie Rady dobrowolnie nie wykorzystali większości z nich. Dla przykładu: według szacunków z początku roku można było odstrzelić 75 oryksów bez szkody dla ich populacji, jednak jak dotąd upolowano tylko 3 sztuki tych ssaków. Mięso dwóch z nich gotowało się właśnie w kotłach nieopodal i niebawem miało zostać podane na lunch.
Posiedzenie Rady trwało kilka godzin. Kilkakrotnie przerywano je z powodu nieskutecznych procedur, zażartych sporów na boku oraz – w jednym wypadku – oskarżeń o drobną korupcję. Gdy jednak słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i spotkanie dobiegło końca, ku własnemu zdumieniu stwierdziłam, że jestem wniebowzięta. W trakcie wyjątkowo ciężkiego roku członkowie Rady byli gotowi zadać sobie trud dotarcia na posiedzenie, poświęcić czas na rozważanie przyszłości innych gatunków i potwierdzić swoje zaangażowanie w ochronę środowiska.
Kłopotliwe trofea
Wskrzeszając lokalne wspólnoty, namibijskie rady ochrony przyrody odbudowują relacje między ludnością a dziką naturą – z różnym skutkiem, co z pewnością nie zaskoczyłoby Elinor Ostrom. O ile parki i rezerwaty polegają na podziale gruntów według ściśle określonych kategorii, o tyle ochrona środowiska przy udziale społeczności lokalnych zakłada ochronę i jednoczesne użytkowanie ekosystemów dzięki połączonym wysiłkom mieszkańców. To oznacza działanie całkowicie wbrew założeniom Garretta Hardina i choć niektóre konsekwencje dają powód do radości (np. ocalenie słoni i nosorożców, stworzenie nowych miejsc pracy), inne budzą pewne kontrowersje.
John Kasaona wychował się w północno-zachodniej Namibii. W dzieciństwie przypatrywał się, jak jego ojciec razem z Owenem-Smithem wysyła strażników na patrole. Dziś jest dyrektorem wykonawczym Integrated Rural Development and Nature Conservation – organizacji non profit zapewniającej wsparcie techniczne radom ochrony przyrody. Gdy Kasaona podróżuje za granicę, by opowiadać o osiągnięciach Namibijczyków w dziedzinie ochrony środowiska, rzadko wspomina o tym, że ich sukcesy po części finansują łowcy trofeów – turyści, którzy opłacają licencje na odstrzał zwierzyny, by następnie móc poszczycić się zdobytym porożem czy skórą. Na wielu terenach są oni nie tylko źródłem dochodu, lecz także pomagają regulować stosunki między ludźmi a dziką przyrodą. Zdarza się bowiem, że celowo nakierowuje się myśliwych na te lwy czy słonie, które zachowują się agresywnie wobec człowieka.
Kasaona doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie skojarzenia wywołują łowcy trofeów: Theodore Roosevelt obok ciała zabitego słonia – drobna postać i potężne ciosy; Eric Trump [syn Donalda Trumpa i jego pierwszej żony Ivany – przyp. red.], w towarzystwie brata Donalda juniora, szczerzący zęby w uśmiechu przy martwym ciele lamparta; lew Cecil z Zimbabwe, którego bezprawna śmierć z ręki dentysty z Minnesoty podczas polowania z przewodnikiem w 2015 r. wywołała oburzenie na całym świecie. W oczach wielu obywateli Europy i Ameryki Północnej łowcy trofeów w Afryce uosabiają ludzkie zbrodnie wobec innych gatunków.
W 2017 r., po odczycie Kasaony na konferencji organizowanej przez Smithsonian Institute w Waszyngtonie, młoda kobieta wstała i poprosiła o mikrofon. „W wykładzie zabrakło pewnych informacji” – oświadczyła. Kasaona nie pokazał zdjęć zwierząt zastrzelonych przez łowców trofeów. Nie wspomniał, że lew czy słoń podziwiany przez turystów podczas safari następnego dnia może stracić życie. Wywołany do odpowiedzi Kasaona przyznał, że łowcy trofeów budzą międzynarodowe kontrowersje, natomiast podkreślił, że opłaty za komercyjne licencje na odstrzał zwierząt stanowią ważne źródło dochodu namibijskich rad ochrony przyrody. Tematu nie wyczerpano, jednak skończył się czas przewidziany na dyskusję i kolejne głosy utonęły w morzu kuluarowych rozmów.
Mniej więcej dwa lata później spotkałam się z Kasaoną w mieście Swakopmund, pośrodku namibijskiego wybrzeża. Rozmawialiśmy nad talerzami curry w pamiętającym czasy kolonialne hotelu Hansa, gdzie częściej niż angielski rozbrzmiewa niemiecki i zdecydowanie rzadziej od nich można usłyszeć tu którykolwiek z ponad 20 rdzennych języków i dialektów Namibijczyków. Poprosiłam Kasaonę, by rozwinął odpowiedź na pytanie zadane podczas tamtej konferencji. „Ludzie chętnie mówią: »nie podoba mi się to, co tamci robią zwierzętom«, jednak wielu z nich wcale nie miałoby ochoty mieszkać w sąsiedztwie lwa, który zagrażałby ich rodzinie” – wyjaśnił.
Większość turystów przyjeżdżających na safari w Namibii poluje na zwierzęta o dużej populacji, takie jak antylopy, których limity odstrzału ustalone są przez rady ochrony przyrody. W przypadku zagrożonych gatunków liczbę zwierząt, które wolno upolować, wyznacza konwencja waszyngtońska (CITES). W 2004 r. sygnatariusze konwencji zatwierdzili wnioski Namibii i Republiki Południowej Afryki, by zezwolić na ograniczoną ilość polowań na nosorożca czarnego – ustalono, że jego populacja zdołała się odtworzyć na tyle, by w każdym z tych krajów można było sobie pozwolić na roczny odstrzał pięciu samców.
W Namibii to Ministerstwo Ochrony Środowiska decyduje, które osobniki nadają się do odstrzału – wybór zazwyczaj pada na starsze samce, które stały się agresywne lub nadmiernie terytorialne – i wydaje zezwolenia myśliwym. Opłata za licencję na odstrzał nosorożca zasila krajowy fundusz ochrony środowiska. Niedawno myśliwy zapłacił 400 tys. dolarów za prawo zabicia jednego osobnika – to kwota przewyższająca roczne dochody większości rad ochrony przyrody.
Kasaona przyznaje, że systemowi kontroli polowań w Namibii daleko do doskonałości. Zdarza się, że myśliwi zabijają niewłaściwego osobnika, jednak w dłuższej perspektywie system służy zarówno rezerwatom, jak i zwierzętom, zmniejszając płaszczyznę konfliktu między mieszkańcami a dziką przyrodą. W działaniu międzynarodowych organizacji, które obiecują walczyć z łowcami trofeów, Kasaona widzi „inny rodzaj kolonializmu”: lekceważenie autorytetu lokalnych władz, na który on sam i jego towarzysze pracowali od dekad. Obietnica ta oznacza też ryzyko utraty wpływów do budżetu, od których jego pobratymcy są zależni. „
Co zamierzają powiedzieć ludziom, dla których zjawisko, którego oni próbują zakazać, jest źródłem utrzymania?” – pyta Kasaona. Jego zdaniem światowe ograniczenia nakładane na łowców trofeów to zbyt proste rozwiązanie złożonego problemu – Ostrom nazwałaby to „panaceum”. Nie wszystkie kraje są do siebie podobne, tak samo jak nie wszystkie rady ochrony przyrody, ich członkowie i sami łowcy trofeów. Do tego niektóre osobniki wśród lwów czy słoni stwarzają o wiele większe zagrożenie od innych – mogą o tym zaświadczyć ludzie, którzy stracili bliskich lub dom z powodu agresywnego zachowania tych zwierząt.
Choć popularne w sieci zdjęcia łowców trofeów nad ciałami zwierząt wydają się mieć jednoznaczną wymowę, w rzeczywistości wcale tak nie jest. Niektóre faktycznie można uznać za symbol korupcji i przemocy, lecz w innych przypadkach bywają dowodem zrównoważonej eksploatacji środowiska – oto kolonialna nostalgia poddaje się kontroli przez zniewoloną niegdyś ludność w imię przetrwania różnorodności gatunków.
Co potrafią obywatele
Zasady zarządzania wspólnymi zasobami opisywane przez Ostrom leżą dziś u podstaw systemu ochrony przyrody w Namibii i setek podobnych inicjatyw na całym świecie. Wiele z nich odwołuje się do praktyk ochrony środowiska powstałych wieki temu, tworząc nowe reguły dostosowane do współczesnych realiów. Przykłady możemy odnaleźć w sposobach zarządzania rafą koralową na Fidżi, górskimi lasami w Kamerunie, łowiskami w Bangladeszu, farmami ostryg w Brazylii, ogrodami miejskimi w Niemczech, ochroną słoni w Kambodży czy mokradłami na Madagaskarze. Odkryjemy je na skąpo zaludnionych pustyniach, w zatłoczonych dolinach rzek i opuszczonych miastach.
Ochrona środowiska prawie zawsze wiąże się z kosztami, jednak naukowcy ustalili, że w przypadku wielu inicjatyw angażujących lokalną społeczność udaje się te koszty zredukować. Z czasem zaś podjęte działania przynoszą istotne korzyści – zarówno wymierne, jak i niewymierne. Choć koncepcja ochrony środowiska we współpracy ze społecznością lokalną wyłoniła się w kontrze do systemu opartego na hierarchicznym modelu podejmowania decyzji, tego rodzaju inicjatywy mogą współistnieć z dużymi parkami narodowymi czy rezerwatami przyrody, a nawet sprzyjać ich powstawaniu.
W północno-zachodniej Namibii dwa sąsiadujące ze sobą terytoria rad ochrony przyrody mają się stać „oddolnym parkiem” objętym zakazem wypasu bydła i ograniczeniem ruchu turystycznego poprzez wydawanie specjalnych zezwoleń na wjazd, dzięki czemu lwom oraz innym dużym drapieżnikom łatwiej będzie uniknąć konfliktów z ludźmi. Jeżeli władze krajowe przychylą się do tej propozycji, cały region może stać się kluczowym habitatem, w którym takie zwierzęta będą mogły żyć w relatywnym bezpieczeństwie, ponieważ bioróżnorodność będzie chroniona nie tylko prawem, lecz także dzięki staraniom zaangażowanych mieszkańców.
Ochrona przyrody przy udziale społeczności lokalnych nie rozwiązuje wszystkich problemów i nie zawsze gwarantuje kuratelę nad wspólnymi zasobami. W wielu wypadkach rządy centralne nie chcą uznać roszczeń rdzennej ludności i innych wiejskich społeczności do ziemi, co przyczynia się do powstania poczucia niepewności, a to z kolei utrudnia lokalnym grupom zaangażowanie się w zarządzanie wspólnymi zasobami. Nawet ugruntowane systemy są narażone na konflikty wewnętrzne i zagrożenia z zewnątrz – z powodu suszy, wojny czy mechanizmów rynkowych.
Jak wielokrotnie przypominała Ostrom, każda strategia może się okazać skuteczna lub zawodna. Ten system ochrony przyrody wyróżnia się jednak na tle innych modeli, ponieważ wiele społeczeństw dopiero zaczyna rozumieć – lub przypomina sobie – swój potencjał. „Zapomnieliśmy już, czego potrafią dokonać obywatele” – tłumaczyła noblistka. Elinor Ostrom wraz z mężem Vincentem Ostromem, także ekonomistą, założyli na Uniwersytecie Indiany w Bloomington Warsztat Analiz Polityki i Teorii Politycznej. Studenci wiedzy o zarządzaniu dobrem wspólnym zmagają się, szukając – jak niegdyś Ostrom – rozwiązań dla problemów o dużej skali, np. zanieczyszczenia powietrza, na poziomie lokalnym. Usiłują wyciągać z jej badań wnioski możliwe do zastosowania w dobie Internetu, w której definicja wolnego dostępu kłóci się z modelem Ostrom, określającej dobro wspólne jako ściśle regulowane obszary o wyraźnie wytyczonych granicach. I chociaż pewna naukowczyni w 2011 r. [Lee Anne Fennell – przyp. red.] sformułowała tzw. prawo Ostrom – głoszące, że jeśli coś działa w praktyce, może też działać w teorii – nawet entuzjastom koncepcji noblistki zdarza się przyłączać do jej pierwszych krytyków i narzekać na brak w przyjętym przez nią podejściu spójnego, jednorodnego modelu teoretycznego.
Niełatwo jest dostrzegać złożoność przyrody. Podobnym wyzwaniem może wydawać się dostrzeganie możliwości tam, gdzie łatwiej widzieć jedynie zbiorową tragedię. Ale nawet w najmroczniejszych czasach prace Elinor Ostrom przypominają nam, że przyszłość jest w cudowny sposób nieprzewidywalna i pełna szans na to, abyśmy jeszcze zawrócili znad krawędzi przepaści.
Tekst powstał na podstawie książki Michelle Nijhuis Beloved Beasts: Fighting for Life in an Age of Extinction (W.W. Norton & Co., 2021).
Pierwotnie artykuł ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.