JaToMy JaToMy
i
zdjęcie: archiwum Daniel J. Siegel
Marzenia o lepszym świecie

JaToMy

Rozmowa z Danielem J. Siegelem
Paulina Wilk
Czyta się 20 minut

Na naszych oczach umiera wiara w indywidualizm. I to jest dobra wiadomość. Kiedy już ją pożegnamy, odkryjemy, że wszyscy jesteśmy połączeni, nie istnieją oddzielne ja i my. Dlaczego trzeba już skończyć ze społecznością solistów i czemu w rodzicielstwie warto wspomóc się medytacją, wyjaśnia profesor psychiatrii Daniel J. Siegel w rozmowie z Pauliną Wilk.

W południowej Kalifornii, gdzie mieszka, dopiero wstało słońce. Daniel J. Siegel łączy się ze mną na rozmowę wideo z przejażdżki rowerowej, w której towarzyszy mu pies. To jego codzienna rutyna, tuż obok praktyk medytacyjnych. Drugą część rozmowy profesor psychiatrii i klinicysta z Uniwersytetu Kalifornijskiego prowadzi na stojąco, przestępując z nogi na nogę przy specjalnym, lekko sprężynującym biurku. Przez cały czas pozostaje w ruchu. Mimo ukończonych 66 lat emanuje młodzieńczą energią. Jest wyjątkowo aktywnym badaczem, wielokrotnie nagradzanym naukowcem, a także praktykującym psychoterapeutą i autorem bestsellerowych książek, m.in. Rozwój umysłu, Psychowzroczność oraz Potęga obecności. Prowadzi badania interdys­cyplinarne, łącząc m.in. psychologię i psychiatrię z mindfulness czy neurobiologią interpersonalną. Jak sam mówi, wykorzystuje naukę, by wzbogacić naszą rzeczywistość o więcej życzliwości i empatii.

Paulina Wilk: Przez świat przetacza się fala depresji, autoagresji, rozmai­tych zaburzeń psychicznych diagnozowanych u dzieci i nastolatków. Dotarła i do Pańskiego gabinetu?

Daniel J. Siegel: Ona mnie zalewa. Napotykam ją u pacjentów, w rozmowach z przyjaciółmi, którzy mają dzieci, także w diagnozach innych badaczy; znajduję w ustaleniach Centers for Disease Control and Prevention [amerykańskiej agencji federalnej monitorującej stan zdrowia publicznego – przyp. red.]. Odnotowujemy wysoką liczbę przypadków ciężkiego stresu u dzieci. Od 25% do 33% amerykańskiej młodzieży, głównie dziewczynek, myśli o zakończeniu swojego życia albo już podjęło próbę samobójczą. Do tego dochodzą stany lękowe, depresja, rozpacz. Mamy do czynienia z poważną sytuacją, jej przyczyny są złożone, a my – rodzice, naukowcy, edukatorzy – stoimy przed pytaniem: co z tym zrobić?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czy te dramatyczne dane są dla Pana i Pańskich współpracowników zaskoczeniem? Pracuje Pan z dziećmi oraz ich rodzicami od dekad. Ten kryzys dawał o sobie znać?

Trend był widoczny długo przed tym, zanim wybuchła globalna pandemia. Wyjaśnijmy to od razu: cierpienie młodych nie jest spowodowane tylko covidem. Od dawna dysponujemy mocnymi dowodami naukowymi na to, że mamy do czynienia z kryzysem zdrowia publicznego. Jakie są jego przyczyny? Teorii jest sporo, nikt nie ma jeszcze definitywnej odpowiedzi naukowej. W mojej najnowszej książce IntraConnected: MWe (Me + We) as the Integration of Self, Identity, and Belonging [amerykańska premiera odbyła się w listopadzie 2022 r. – przyp. red.] zaprezentowałem własną interpretację wyników badań naukowych i zaproponowałem diagnozę.

Jak ona brzmi?

Przyjrzyjmy się współczesnej kulturze – zrodzonej na Zachodzie, ale rozprzestrzenionej już na cały świat. Wysyła ona do młodych następującą wiadomość: twoje ciało to ty, ono jest ucieleśnieniem twojej odrębności, istniejesz indywidualnie. Konsekwencją takiego myślenia jest postrzeganie własnego ja i życia jako czegoś osobnego. Żyjesz solo, nawet jeśli „solo” rozszerzy się na twoją rodzinę, ludzi o podobnych poglądach albo wyznawców jakiejś religii. To prowadzi do podziałów, a w konsekwencji do rozpaczy, rasizmu, niesprawiedliwości społecznej. A także rosnącego uzależnienia od ekranów. W Stanach Zjednoczonych dobrze znane są badania ukazujące, że im dłużej przeby­wamy przed ekranem, tym częściej odczuwamy rozpacz. Czyż to nie ironia, że coś, co nazywamy mediami społecznościowymi, w praktyce działa antyspołecznie: separuje nas, wywołuje ból i smutek?

Jak to dokładnie działa? Co spycha na dno rozpaczy?

Większość ludzi prezentuje w mediach społecznościowych nie prawdę o sobie, lecz marzenie o idealnym życiu. Powstaje skrajnie fałszywa reprezentacja pełnej szczęśliwości i niezmąconej radości. Inni oglądają te przekazy i odczuwają bolesne zderzenie z rzeczywistością. Myślą: „Przecież nie tak wygląda moje życie!”. Odczuwają nie tylko słynne FOMO [fear of missing out – strach przed tym, że coś nas omija – przyp. red.], lecz także coś głębszego, co nazywam FOBI (feeling of being inadequate), czyli poczucie niedoskonałości. A ponieważ ludzie są istotami społecznymi, ta niedoskonałość ma podwójny skutek. Po pierwsze wywołuje myśl: „O nie, nie jestem tak dobry jak inni. Ponoszę porażkę, bo nie jestem szczęśliwą, zadowoloną, pewną siebie osobą”. To z pewnością jedna z ważnych przyczyn kryzysu psychicznego wśród młodych. Wiele lat temu w Belize przeprowadzono badanie, które wykazało, że mieszkające tam dzieci były w bardzo dobrej kondycji psychicznej do czasu, gdy do kraju sprowadzono zachodnie czasopisma, a potem telewizję satelitarną. Dramatycznie podskoczyły wskaźniki zaburzeń odżywiania wśród dziewcząt, bo nie wyglądały jak amerykańskie modelki z okładek prezentowane im jako ideały. Budowa ciała dziewczyn z Belize była inna. Nie mogły tego przeskoczyć, więc czuły się nieszczęś­liwe. Drugą rzeczą, która się nam przydarza i jak na ironię dodatkowo potęguje samotność w dobie łączności internetowej, jest fakt, że znajdujemy się w momencie zagrożenia klimatycznego oraz zmiany biosfery naszej planety. To z kolei prowadzi do stanów i odczuć definiowanych jako ekolęk, które należałoby wprost nazwać grozą egzystencjalną. W tej grozie nie ma cienia przesady. Okładka jednego z ostatnich wydań tygodnika „The New Yorker” ilustruje rosnącą temperaturę na planecie. W 2022 r. Ziemia jest ukazana jako żółta, a w 2023 – już czerwona. Tak jasno narysowana prawidłowość to fragment wieloletniego procesu. Ludzkość wie o zmianach klimatycznych od dekad, ale prawie nic z tą wiedzą nie robi.

Rozumie Pan dlaczego? To przecież szalone: wiedzieć, że nasz dom płonie, i żyć jak gdyby nigdy nic.

Współtworzę inicjatywę Inner Development Goals, która ma siedzibę w Sztokholmie. Wspólnie z naukowcami z różnych dziedzin próbujemy ustalić, jak to możliwe, że nie działamy. Mimo że ludzkość przeprowadziła badania i wie dokładnie, co zrobić, by uniknąć katastrofy. Mimo że posiada niezbędne środki i zasoby. Zbiera się Organizacja Narodów Zjednoczonych i jedyne, w czym jej członkowie się zgadzają, to stwierdzenie, że nie ma postępu w działaniach proekologicznych. Do 2023 r. mieliśmy osiągnąć Cele Zrównoważonego Rozwoju – 17 punktów, które mogłyby uczynić planetę zdrowszą. Daleko nam do tego. Rządy i firmy nie podejmują niezbędnych kroków. Młodzi doskonale o tym wiedzą. Są świadomi, że dorośli nie dbają o ich przyszłość. Nie wywiązują się z obowiązku zatroszczenia się o nich i o planetę.

Gdyby był Pan dziś 15-latkiem, to…

Szalałbym ze strachu. Wiedziałbym, że odziedziczę katastrofę. Patrzyłbym, jak dorośli wokół zachowują się niczym pasażerowie „Titanica”: tańczą sobie na pokładzie, nieustannie dekoncentrują się rozrywkami, byle nie widzieć tego, co doskonale widzę ja, dzieciak: wkrótce uderzymy w górę lodową. Krzyczę więc: „Zmieńmy kurs!”, a oni na to: „Nie, my się tu świetnie bawimy. Właśnie budujemy nowe rurociągi!”. Skutkiem musi być paraliżujący atak lęku. Kiedy czujesz się pozbawiony nadziei, czasem mózg wybiera samobójstwo; mówi: w tej jednej sprawie mogę coś zrobić, mogę zakończyć to cierpienie.

Jedno z ostatnich badań dotyczących młodzieży w Polsce – raport „Młode głowy” Fundacji UNAWEZA – wskazuje na niemal całkowity brak zaufania do dorosłych, wielkie rozczarowanie ich postawami. Dom się wali, a rodziców nie ma na miejscu.

Nawet w kameralnej, uroczej społeczności w Kalifornii, gdzie mieszkam, ten problem widać każdego dnia. Zaledwie wczoraj sąsiad mówi mi: „Nie wiem, co się dzieje! Jadę sobie spokojnie, a dzieciaki stojące przy drodze zaczynają rzucać w mój samochód śmieciami, wyzywają mnie. Czego one chcą?”. Niedawno byłem na tygodniowym zjeździe aktywistów klimatycznych. Większość uczestników stanowili nastolatkowie. My, dojrzali i starzy, smętnie przebąkiwaliśmy, co można by tu zrobić dla planety. A te dzieciaki były w zupełnie innych nastrojach – przepełniała je wściekłość. Bo my już przeżyliśmy wiele lat. Ale one nie. Dorastają na planecie, której zdolność do podtrzymywania życia właśnie się kończy.

Powiedział Pan, że aktywiści byli wściekli. To chyba dobrze? Bo w kryzysie psychicznym młodych uderzające jest, że zwracają się przeciwko samym sobie: ranią się, myślą o zakończeniu życia. Poprzednie pokolenia się burzyły i buntowały. Chciały obalać rządy, robić rewolucje.

Młodzi, których spotkałem na wyjeździe, stanowili wyjątek. Naprawdę chcieli skopać nam tyłki. Bo wcześniej zdołali przekuć rozpacz w aktywizm, a on przekształcił się w furię. Wściekłość jest sposobem, w jaki powiedzieli nam: nie możemy już czekać i patrzeć, jak niszczycie życie na Ziemi, mamy obowiązek wspólnie je ratować. Jednak większość młodych nie ma jak wyrazić tej złości. Zacytuję kobietę, z którą niedawno korespondowałem. Dziś ma 21 lat, mieszka w Nowym Jorku: „Odkąd skończyłam 14 lat, jestem aktywistką społeczną. Trzy dni temu po raz pierwszy w życiu odczułam niewiarygodną wręcz rozpacz. Pożary trawiące Kanadę spowodowały, że Nowy Jork miał najgorszą jakość powietrza na świecie. Ledwie oddychałam, siedząc zamknięta w mieszkaniu. Na zewnątrz nie mogłam zaczerpnąć tchu. Dusiłam się i nigdy jeszcze nie czułam takiego przerażenia. Ten strach mnie sparaliżował”. To po części odpowiada na pytanie o potencjał buntu. Mamy tu dziewczynę, która przez kawał swojego życia działała, ale ostatecznie zwątpiła w sens robienia czegokolwiek. Młodzi to właśnie czują. Dlatego tak zasadne są ich pytania: „Po co mam chodzić do szkoły? Po co w ogóle robić cokolwiek?”. Oto obezwładniające zwątpienie.

Koniec świata to problem innego kalibru niż autorytarny rząd kraju, w którym mieszkam, albo ojciec, któremu nie podobają się moi znajomi czy moją fryzura.

Pracowałem z Joanną Macy, dziś 94-letnią aktywistką i niezwykle mądrą kobietą, współautorką książki Aktywna nadzieja. Jeden z jej głównych przekazów brzmi: jako dorośli musimy trwać w żałobie z naszymi dziećmi, nie wolno nam jej unikać. A jednak większość ludzi nie ma umiejętności mentalnych, które nazywam psychowzrocznością, czyli zdolności bycia w kontakcie z tym, co czują inni. Dlatego gdy przychodzi doznanie żałoby i utraty, człowiek jest gotów zrobić wszystko, by go uniknąć. Ogląda filmy w Internecie, używa narkotyków i alkoholu, uprawia dużo seksu, skupia się na zarabianiu pieniędzy – byle tylko odwrócić uwagę od tego, co się dzieje. Od straty.

Właściwie trudno się dziwić. Ale jak od niej nie uciekać?

Pierwszy krok to po prostu być z uczuciem ekolęku, przerażeniem wobec tego, co dzieje się z biosferą. Trwanie w takiej żałobie poprowadzi do prawdy. Nie możemy udawać, że Ziemia, którą nasi rodzice odziedziczyli po swoich przodkach, świat trwałej nowoczesności o określonym i niewzruszonym kształcie, wciąż istnieje. Moje pokolenie w młodości miało wytyczone ścieżki. Rzeczywistość była sformatowana i zadanie polegało na tym, żeby wpasować się w schemat: zostać inżynierem albo menedżerem, ożenić się, kupić dom, wziąć psa, zaplanować urlop, a dla przyjemności posłuchać muzyki, od czasu do czasu wybrać się na smaczną kolację. W ten sposób realizowało się ideał dobrego życia. Teraz młodzi konfrontują się z płynną nowoczesnością: ona ciągle się zmienia, już nie ma żadnej obietnicy ani stabilnej struktury. A kiedy nie masz czym oddychać, brakuje wody, a wichura porywa ci dom, doświadczasz całkowitej niepewności. Dzisiejsi nastolatkowie nie mogą polegać na wyobrażeniu o świecie, które kształtowało nas, dorosłych. Nie mogą oprzeć się na tym, co wiedzą ich nauczyciele, szefowie, rodzice. Wszystko, co im mówimy, nie stanowi dla nich wsparcia, jest tylko zdezaktualizowaną informacją z przeszłości.

Brakuje słów, które nie byłyby puste?

Oczywiście, bo co im powiesz? „Hej, przetrwasz to, dasz sobie radę”. „Byle przejść jakoś przez liceum, potem już będzie z górki!” „Nie przejmuj się trądzikiem i tym, że chłopak cię rzucił – to wszystko minie!” My, dorośli, nie znamy punktów odniesienia, które są ważne w życiu młodych. Nikt wcześniej nie doświadczył tego, z czym się mierzą. To dlatego nastolatkowie patrzą na dorosłych i mówią: „Myślę, że nie masz mi nic do zaoferowania”. I to w 99% przypadków jest prawda.

Interesuje mnie ten 1% wyjątków.

Australijski filozof Glenn Albrecht stworzył pojęcie solastalgii [od połączenia słowa „nostalgia” i ang. solace, czyli „pocieszenie” – przyp. red.], tęsknoty za bio­sferą jako domem, który utraciliśmy. To nieukojona nostalgia wynikająca z nieodwracalnych zmian w środowisku naszego życia. Niedawno odbyłem tygodniowy warsztat z innymi psychiatrami, wspólnie ćwiczyliśmy się w odczuwaniu tej żałoby. W ciągu pół wieku, od kiedy sam byłem nastolatkiem, zniknęły dwie trzecie gatunków żyjących na planecie. Gdy poznałem te dane, tę powalającą skalę straty, całym sobą poczułem, czym jest solastalgia. Przypomniałem sobie, jak w młodości zakochałem się w przyrodzie, byłem ogromnie i romantycznie zadurzony w naturze. Tej, której już nie ma.

Ja nabawiłam się lęku przed podróżami, bo bez względu na to, dokąd i po co leciałam, okazywało się, że piszę reportaż o kryzysie klimatycznym i umieraniu świata.

Wiem, o czym mówisz. Niedawno byłem z córką na Hawajach, udaliśmy się na snorkeling. Wszystkie koralowce, jakie udało nam się zobaczyć, były martwe. Wyszliśmy z wody, a ona zapytała: „Tato, czy to był cmentarz?”. To było tak boles­ne doznanie, że nie weszliśmy więcej do oceanu. Te doświadczenia są naszą rzeczywistością. Musimy nauczyć się o niej rozmawiać. Jeśli zarzucimy ludzi złymi wiadomościami, ukryją się w zaprzeczeniu albo popadną w rozpacz i bierność. Tymczasem od nas samych, od naszych pojedynczych zachowań niewiele zależy. Chodzi przede wszystkim o zmianę działania rządów i firm, aby natychmiast zahamowały emisję dwutlenku węgla. Popatrz jednak na USA – jesteśmy globalnym liderem zielonej polityki, a nasz prezydent właśnie zatwierdził budowę nowych rurociągów, bo pragniemy uniezależnić się od ropy z Rosji. Szaleństwo! To samo robią demokratyczni liderzy Wielkiej Brytanii i Kanady.

Czy da się to wytłumaczyć nauką o mózgu? Istnieje jakaś ludzka zdolność lub niezdolność do przetwarzania informacji, która utrudnia robienie tego, co należy? Od dekad wiemy, że klimat się zmienia i mamy na niego wpływ. Nasze mózgi odmawiają przyjęcia tego do wiadomości?

Pierwszy problem to koncentracja uwagi. Mózg ma tendencję do skupiania się na tym, na co ma wpływ. Jeśli czujemy niemoc i beznadzieję, będziemy odwracać się od tego obszaru. Drugie wyzwanie to fakt, że jesteśmy istotami myślącymi krótkoterminowo. Nasze mózgi dostrzegają nieodległe cele i do nich dostosowują działania. Tak wpadamy w syndrom gotującej się żaby. Mówimy sobie: temperatura wody w kotle rośnie, więc się do tego dostosuję i będę płynąć dalej. Działamy wedle schematu przystosowania się do okoliczności zewnętrznych, nie do zmieniania ich. Ale spójrzmy, co się wydarzyło przy pandemii COVID-19. To nie był gar powoli podgrzewanej wody, tylko gwałtowne wrzenie. Jak zareagowaliśmy? Szybko zatrzasnęliśmy nasz świat: zlikwidowaliśmy połączenia, ograniczyliśmy podróże. Powiedzieliśmy sobie: możemy istnieć bez przemieszczania się, uprościć wiele spraw. Dostosowaliśmy się natychmiast. To pokazuje, że ludzka rodzina jest zdolna do błyskawicznego dokonania dużych zmian. Problem tkwi w naszych mózgach i tempie reakcji zależnej od nasilenia problemu. Kolejny hamulec wynika z faktu, że jesteśmy istotami narracyjnymi – wiele zależy od tego, jak opowiadamy sobie świat. Narracja wzrostu stała się więzieniem dla wielu dorosłych, którzy nie potrafią przyjąć do wiadomości, że struktura świata, w którym się wychowali i w który się wpisali, nie może dłużej trwać. Potwornie trudno im porzucić wiarę w indywidualizm, a wrócić do nauk sprzed tysięcy lat, do mądrości społeczności rdzennych pokazujących, jak głęboko jesteśmy powiązani z całym przyrodniczym kosmosem. Zamiast żyć na Ziemi i mieć na uwadze jej dobrostan, gros dorosłych wciąż myś­li w kategoriach: co można z niej wyciąg­nąć i wyprodukować, co sprzedać, jak uczynić ją wygodną. Już tych kilka przykładów wyjaśnia, czemu jako jednostki skądinąd racjonalne tkwimy w niszczycielskim schemacie.

W wielu pracach opisywał Pan, jak nasze mózgi są dosłownie – fizycznie – kształtowane przez doświadczenia. Czy mózgi dzisiejszych dzieci i młodych już formują się inaczej w zderzeniu z chmurą niepewności i zagrożeń?

Oczywiście. W neurologii sprawdza się powiedzenie, że wielokrotnie odtwarzany stan staje się trwałą cechą. Na tym właśnie polega neuroplastyczność. Jeśli stan lęku odpala się w twojej głowie raz po raz, to zasilasz sieci, które przenoszą strach, nerwowość i pobudzenie. Mózg funkcjonuje w dwóch zasadniczych trybach: receptywnym, czyli uspokojonym i otwartym na doznania, albo reaktywnym, w którym uruchamiają się mechanizmy walki, ucieczki, zamrożenia, a nawet omdlenia, zapaści – skierowania ku samobójstwu. Osoba w stanie reaktywnym budzi się z lękiem albo gniewem, nie może odczuwać radości, ciekawości. Podam prosty przykład. Jeśli młodzi oglądają dużo obrazów katastrof na świecie, odczuwają więcej niepokoju i wchodzą w tryb reaktywny. Oni naprawdę nie powinni na takie rzeczy patrzeć. Ludzki mózg sobie z nimi nie radzi. Ja sam już unikam takich przekazów.

Nie czuje się Pan niepoinformowany? Albo nie kryje w niewiedzy?

Dawniej z religijnym wręcz namaszczeniem słuchałem serwisów informacyjnych. Tak zaczynałem dzień, aż zorientowałem się, jak paskudnie się potem czuję. Obecnie raz, dwa razy w tygodniu czytam gazetę, którą odkładam, jeśli mnie przytłacza. Nie potrzebuję szczegółowych informacji o katastrofie. Pragnę pozostać w stanie otwartości umysłowej, aby móc zapewnić zdrowie swojemu ciału, pracować, być z najbliższymi. Uczę się regulować ekspozycję na negatywne bodźce. Tymczasem Internet jest tak projektowany, by ukazujące się w nim treści jak najdłużej przytrzymywały nasz wzrok, abyśmy przeskakiwali z jednego magnetyzującego obrazu na drugi. Wyniki badań są tu jednoznaczne: im więcej oglądamy frustrujących materiałów, tym większy przeżywamy smutek i rozpacz. Warto więc chronić się przed tymi obrazami, historiami oraz informacjami. Dostarczać taką ich dawkę, która nie odbierze nam zdolności i woli dobrego życia.

Co jeszcze możemy robić?

Zadbać o ruch. Aby utrzymać mózg w dobrym stanie, należy ćwiczyć, być aktywnym. Potrzeba również czasu na odpoczynek, godzin zarezerwowanych na relaks, kiedy wygaszamy wszelkie czynności. Pozwalaj, by wszystkie zmartwienia tego świata na jakiś czas cię opuściły. Rób to, co cię pasjonuje: kochasz muzykę, rysowanie? Zajmuj się tym. Nie dopuszczaj do tego, by globalna sytuacja odciągała cię od zachwytu i radości życia. Zapewniaj sobie czas w skupieniu na tym, z czym czujesz się dobrze. I medytuj. Opracowałem 7-minutową praktykę, którą nazwałem kołem świadomości – wspiera jej pogłębianie. Stosuję ją codziennie rano. Pozwala odczuwać wszystko, co się dzieje, ale zatrzymywać to na krawędzi okręgu moich doznań. W jego centrum znajduje się trzon radości, spokoju i energii. Ta praktyka nie jest w żadnym razie ucieczką, to zagłębianie się w źródło wrażliwości i nadziei, dające wzmocnienie wobec rzeczywistości.

Z czego płynie to wzmocnienie?

W swoich ostatnich pracach skupiam się na koncepcie MWE, w języku angielskim to połączenie zaimków me – „ja” oraz we, czyli „my”. Przy czym przez „my” rozumiem całą przyrodę, ludzkość, wszystkie ekosystemy, nasze relacje i powiązania. Jesteśmy drzewami, górami, rzekami. Ziemia to nasze ciało. Zatem kiedy płoną lasy, nic dziwnego, że czujesz się poparzona i cierpisz. Uzmysłowienie sobie tej jedności jest drogą ku temu, by przestać wyrządzać ziemskiemu ciału – samemu sobie – krzywdę. Rdzenne ludy uczyły tego tysiące lat temu.

Co Pana wciąż trzyma po jasnej stronie? Skąd ten optymizm?

Jestem przekonany, że utrwalone systemy i sposoby działania muszą przechodzić kryzysy. To, w czym uczestniczymy, jest śmiercią nowoczesności. Uważam, że przetrwamy ten bolesny proces dezorganizacji i z powrotem staniemy się otwartymi istotami. Jednak żeby nie popaść w rozpacz albo chaos i lęk, musimy przedefiniować rozumienie samych siebie – poszerzyć odczuwanie własnego ciała na inne ciała, a perspektywę indywidualną zmienić na perspektywę całej przyrody. Kultura nowoczesna się pomyliła. Stworzyła fałszywe przekonanie o indywidualnej tożsamości – to jest praprzyczyna większości obecnych bolączek. Zrozumienie tego błędu otwiera drzwi do rozwiązania. Musimy przemeblować rzeczywistość i zmienić narrację o świecie. To na pewno trochę potrwa i będzie nieprzyjemne, ale da się zrobić.

Konfrontował Pan tę myśl z innymi badaczami albo działaczami?

Rozmawiałem na przykład z Joanną Macy. Powiedziała: „Musimy próbować”. Nie możemy obsesyjnie skupiać się na tym, czy się uda. Powinniśmy z pasją oddawać się temu kierunkowi zmian, żyć z aktywną nadzieją. To najmądrzejsze, co usłyszałem. Daje mi siłę, by codziennie wstawać z łóżka. Ostatnio zastanawialiśmy się wspólnie, jak przemodelować reakcje umysłowe na to, co dzieje się w świecie. Jak postrzegać zmiany klimatu nie tylko w kategorii zagrożenia, ale też wyzwań. Potraktować je jako partnerów do tańca, zapytać: z kim tańczę dzisiaj? I podejmować je dzień po dniu, nie wybiegać dalej.

W tej propozycji jest haczyk. Wymaga, aby dorośli – symboliczny zbiorowy rodzic młodego pokolenia żyjącego w zagrożeniu – przyznali, że popełnili błąd. Że spędzili kawał swojego życia w fałszywej konstrukcji. Tymczasem w książkach o rodzicielstwie wykazywał Pan, jak trudno przyznać przed dzieckiem, że coś zrobiło się źle.

Jako ludzie chcemy wierzyć – czasem za wszelką cenę – że nasze życie było choć trochę prawdziwe i słuszne. Poświęciłem ostatnie lata na badanie tej kwestii. Jak podać światu komunikat: „Pomyliliśmy się. Ale ten błąd to nie zbrodnia”. Zamiast się biczować i ustalać, co zawiniło – kapitalizm, postkolonializm czy może religia – po prostu przeprośmy. Zatrzymajmy się, a potem zmieńmy kierunek. Możemy oprzeć się na mądrości naszej starszyzny. Tych pokoleń i ludów, które żyły przed nami, blisko natury. Mamy z czego czerpać.

Czy teraz inaczej patrzy Pan na swoje książki o rodzicielstwie?

W podręczniku Rozwój umysłu. Jak stajemy się tym, kim jesteśmy opisałem rozwój mózgu od najwcześniejszych etapów życia. To suma badań klinicznych i neurobiologicznych z wielu lat, która pozostaje ważnym źródłem wiedzy dla każdego, kto chce zrozumieć, co i jak kształtuje nasze mózgi. Była ona także podstawą wielu innych moich książek skierowanych do rodziców. Nie zmieniłbym w nich ani słowa. Ale jednego jestem pewien: rodzicielstwo powinno zaczynać się od zapewnienia „domowej bazy bezpieczeństwa”, która młodemu człowiekowi daje prawidłowo ukształtowane poczucie siebie. Zdrowe ja, którego nie powinniśmy się pozbywać, lecz do którego musimy dodać ja relacyjne – ten wymiar tożsamości łączący nas z otoczeniem i obejmujący coraz szersze kręgi. Ja to również rodzina, przyjaciele, uczniowie mojej szkoły, mieszkańcy miasteczka, cała ludzkość i dalej – cała przyroda. To jest nowy wymiar, który dopisałbym do wcześniejszych publikacji.

Dawno już wskazywał Pan, że dobre rodzicielstwo to głównie bycie przy dziecku, towarzyszenie mu.

Bezapelacyjnie. A w tym dziejowym momencie – towarzyszenie w żałobie.

Zastanawiam się, jak ważna jest fizyczna obecność rodzica? Mam wyraźne wspomnienia taty w moim dzieciństwie. Pamiętam wygląd jego skóry, jego zapach. Towarzyszyłam mu w garażu, gdy naprawiał samochód. Nie bawił się wtedy ze mną, robił swoje. Ale był obok i to wspomnienie pozostaje filarem mojego poczucia bezpieczeństwa i pewności w życiu. Czy ono byłoby takie samo, gdybym dorastała dziś, z tatą siedzącym obok, ale patrzącym w ekran smartfona?

Scenka z garażu ciekawie obrazuje dwa aspekty: obecności fizycznej i obecności w znaczeniu poświęcania uwagi. Istnieje coś, co określam jako komunikację zależną, wzajemną. Skoro twoje wspomnienia z przebywania wtedy z tatą są tak pozytywne, najpewniej czułaś się przez niego widziana, dostrzegana. Nawet jeśli był zajęty naprawą samochodu, pozostawaliście połączeni. Coraz częstszym zjawiskiem jest natomiast obecność fizyczna, ale kierowanie uwagi w zupełnie inne miejsce, a więc bycie nieobecnym umys­łowo. Wspólnie z Tiną Bryson napisaliś­my książkę Potęga obecności, by właśnie na to zwrócić uwagę. Możemy być dla swoich dzieci na różne sposoby. To nie oznacza zjawiania się zawsze na czas, niepopełniania błędów. Rzecz tkwi w jakości połączeń, jakie z dziećmi tworzymy, a ona wymaga dwóch spraw: czasu i skupienia. Czyli w dzisiejszych warunkach przede wszystkim odłożenia telefonu.

Co w byciu rodzicem i zapewnianiu dzieciom „bazy bezpieczeństwa” jest Pana zdaniem najtrudniejsze?

Wiele zależy od osobowości rodzica. Na rodzicielstwo prawdziwej i pewnej obecności składają się cztery aspekty. Zapewnianie poczucia bezpieczeństwa – dla jednych instynktowne, dla innych trudne. Rodzicielstwo to także niesienie ukojenia, łagodzenie doznań. Ale kiedy rodzic widzi dziecko w cierpieniu i nie wie, co robić, sam popada w rozpacz. Wtedy trudno zachować spokojny umysł i promieniować nim na dziecko.Bycie rodzicem polega też na dostrzeganiu dziecka takim, jakie jest. To zadanie bardzo wymagające, szczególnie dla tych dorosłych, którzy sami byli dziećmi niewidzianymi, niewysłuchanymi. Jeś­li nie doświadczali tego rodzaju atencji i troski, będą mieli tendencję do skupiania się na zachowaniach dziecka, a nie na jego życiu wewnętrznym.

Im większe wyzwania świat stawia przed ludźmi, tym bardziej dzieci potrzebują tego, co opisywał Pan jako „mózg na tak” – otwartości, odwagi, ciekawości świata i gotowości do rozwiązywania problemów. Ta umysłowa kreatywność jest niezbędna, by dźwignąć problemy skali globalnej.

Z tego powodu wciąż piszę książki i zostawiam ślady zgromadzonej wiedzy. Skoro już wiemy, że współczesność podlega reorganizacji, to przecież teraz – bardziej niż kiedykolwiek – musimy zaoferować dzieciom oparcie, źródło, poprzez które mogą się połączyć z ludźmi oraz innymi istotami. Właśnie dlatego rodzic ma się zjawiać, być obecny. Bo tak zaczyna się budowa wewnętrznej wytrzymałości i odporności u dziecka. Swoją obecnoś­cią wyposażasz dziecko w kompas, który pomoże mu przetrwać życiowe zawirowania i turbulencje.

Jak to się robi w praktyce?

Świadomie śledząc własny oddech; medytując; praktykując koło uważności. Wszystko po to, by poczucie walącej się rzeczywistości zachować na obrzeżu, na zewnętrznym kręgu naszego istnienia. A w środku czuć spokój i ciszę.

To propozycja przeznaczona wyłącznie dla dorosłych?

Ależ nie! Badamy dzieci, które poznają koło uważności najpierw jako rysunek – tak dowiadują się o zewnętrznym kręgu i wewnętrznym pniu, źródle spokoju i połączenia z naturą. Każdy, kto uczy się odróżniać zewnętrzną krawędź życia od jego spokojnego środka, zyskuje narzędzie do głębokiego przeżywania i życia z otwartym umysłem. Najpierw wdrażamy sam schemat rysunkowy koła uważności, później ćwiczymy z naszymi podopiecznymi medytację. Dzieci odnajdują w sobie źródło ukojenia i siły. Rozumieją, że są niewyczerpaną studnią miłości, energii, nadziei. I tak stają się odporne na zewnętrzne wstrząsy. Praktykuj to jako rodzic, medytuj, poczuj tę siłę, a potem przekaż naukę swojemu dziecku, choćby w postaci prostego rysunku i opowieści.

Ile lat miały najmłodsze dzieci, u których sprawdzał Pan wpływ praktyk mindfulness, medytacji czy świadomego oddychania?

Przeprowadzaliśmy badania wśród dzieci w wieku przedszkolnym. Nawet trzylatki mogą medytować z dobroczynnym skutkiem. Oczywiście sposób nauczania i techniki muszą być dostosowane do wieku i stadium rozwoju mózgu. Ale dawaliśmy proste narzędzia i koiliśmy niepokój już u cztero- i pięciolatków.

Jak często Pan sam bywa takim cztero-, pięciolatkiem?

Codziennie. Jestem głęboko przekonany, że przez całe życie przechowujemy stany umysłowe z różnych etapów naszego rozwoju. Mamy możliwość ich integrowania. Chodzi mi o moment, w którym np. wygłupiasz się i twoja dorosła część twierdzi z dezaprobatą: „Och, to takie dziecinne!”, a dziecięca wtrąca się i mówi: „I bardzo fajne!”. Dobrze jest rozpoznawać w sobie te różne stany, pozwalać im współistnieć. Mam własny sposób na mówienie „dobranoc” małemu chłopcu, który we mnie żyje. I nigdy nie tracę okazji, by się wydurniać. Posiadanie skorego do zabawy psa bardzo to ułatwia!

W gabinecie przyjmuje Pan też pacjentów 95-letnich. Czy nasze mózgi pozostają plastyczne do końca życia?

Możemy się uczyć i zmieniać aż do śmierci. Moja 94-letnia mama powiedziała niedawno, że bardzo się zmieniła i chce się uczyć języków obcych. Bo to, co dawniej było przedmiotem irytacji, teraz ją zachwyca. I takie życie bardziej jej się podoba. Właśnie do tego doszła! A wracając do nauki: mózg jest zawsze otwarty na wzrost i zmianę różnych swoich obszarów. Czerpię z tych ustaleń nadzieję. Bo to znaczy, że mózgi osób rządzących państwami czy koncernami, decydujących o globalnych strukturach również mogą się zmienić. Mogą porzucić schematy indywidualizmu i zacząć działać w imieniu ja rozumianego jako dobro wszelkiego istnienia.

Czytaj również:

Olej olej Olej olej
i
zdjęcie: Zachary Theodore/Unsplash
Ziemia

Olej olej

Paulina Wilk

Ciemna, gęsta maź nazywana olejem skalnym znana była od starożytności, ale dopiero 170 lat temu pokazała, co potrafi. Zadebiutowała jako nafta do lamp oświetlających salę operacyjną we lwowskim szpitalu. Wkrótce rozpaliła serca oraz umysły przedsiębiorców, napędziła silniki globalnych przemysłów i wielkie bogactwo. Związek ludzkości z ropą to historia uzależnienia i bycia na haju. Czy się z niego otrząśniemy?

Informacje są sprzeczne. Trudno z nich wnioskować, czy jej epoka niedługo się skończy, czy dopiero wchodzi na najwyższe obroty. A może jedno i drugie? Jedno jest pewne: ropa naftowa wciąż pozostaje w centrum wydarzeń.

Czytaj dalej