Śpiącemu człowiekowi nie można nic sprzedać. Dlatego z punktu widzenia ekonomii sen jest nieopłacalny. To ostatnia granica człowieczeństwa, która broni nas przed zalewem konsumpcji.
Jest jeszcze noc czy już poranek? Który to z kolei dzień splątany z ciemnością? Dwudziesty pierwszy. Po raz dwudziesty pierwszy budzę się w sztucznym niebieskawym świetle, w klimatyzowanym powietrzu, pośród cichych szmerów osób w innych kapsułach. Dbamy o etykietę bezszelestności i anonimowość. Nasze uśmiechy, wymieniane we wspólnej łazience i przy dużym stole w jadalni, wyrażają uprzejme désintéressement pośród dim sumów, marynowanego imbiru i błysku ekranów, w które patrzymy dużo uważniej niż na siebie nawzajem. Jak wszyscy mieszkańcy tej stacji kosmicznej, wynajmujący małą szafkę na ubrania, wnękę z łóżkiem, gniazdkiem elektrycznym i wysuwanym blatem na laptopa, czuję się lekka, niepowiązana, bezczasowa.
Redukcja przestrzeni prywatnej, usunięcie ciemności, brak zapachu i nieprzerwane połączenie z Internetem wprowadzają w łagodne, upajające otępienie. Ulegamy iluzji nieskończonej teraźniejszości. Zdążyłam zapomnieć, ile mam lat, czy ktoś czeka na mnie w domu tysiące kilometrów stąd i czy się dokądś dalej wybieram. O niczym nie myślę. Istnieję, ale czy jestem? Zaburzenie snu szybko daje się we znaki: jestem zmęczona, nie odczuwam głodu, nic mnie nie dotyka do żywego.
W podobny stan wchodzą kosmonauci, których ciała i umysły nie mogą polegać na rytmie dobowym. Pozbawieni grawitacji i zaczepienia w czasie płynącym z natury doświadczają deregulacji. Z tym że mnie przydarza się nieważkość na Ziemi – w Singapurze, mieście doskonale zautomatyzowanym, w otoczeniu urządzeń gotowych zaspokajać większość moich potrzeb przez cały czas.
Singapurczycy przesypiają najmniej czasu ze wszystkich istot ludzkich. Niewiele ponad 5 godzin na dobę. Życie tutaj to próbka przyszłości, w której nastąpi koniec snu.
Pieniądz nie śpi. Gdy giełdy w Europie i USA pauzują, ta w Singapurze produkuje finansowe fakty na nadchodzący dzień. W tym czasie smartfony menedżerów i maklerów wibrują cichutko na sypialnianych stolikach na zachodniej półkuli, zbierają cenne informacje, po które dłoń sięgnie odruchowo zaraz po przebudzeniu. Ciała dostosowują się do rytmu dyktowanego już nie przez świty i zmierzchy, ale przez otoczenie elektroniczne. Coraz mniej z nas sypia naprawdę głęboko. Coraz liczniej przechodzimy w jedynie płytkie zanurzenie, odpowiednik trybu stand-by w urządzeniach. A tych już właściwie nie wyłączamy, wyciszamy tylko lub przestawiamy na funkcję uśpienia. Razem pozostajemy w gotowości do regularnej aktualizacji wiedzy i oprogramowania. Badacze z niepokojem obserwują, że coraz więcej ludzi przebudza się minimum raz w nocy, by sprawdzić komunikaty w smartfonie. Przejmujemy więc „zachowania” materii – dokonujemy automatycznego odświeżenia. Nie ustajemy w pracy nad swoją mobilną tożsamością, jedną z wielu. Zygmunt Bauman przestrzegał, że będzie to zajęcie pozbawione przerw i odpoczynku.
Singapur jest szczególny, ponieważ gromadzi aktywa finansowe porównywalne jedynie z tymi zlokalizowanymi w Szwajcarii, służy kapitałowi. Jest nie tyle miastem, ile miejską scenografią utworzoną na potrzeby banków – niegdyś ich przewagą była świetna lokalizacja łącząca różne rejony Azji, dziś nie ma już ona znaczenia, ponieważ Internet wyeliminował podróże i czas potrzebny na ich realizację. Pieniądz, uwolniony od swojej fizycznej gwarancji, przemieszcza się szybciej niż człowiek. Dlatego człowiek musi się do likwidacji czasu przystosować.
Kompresja czasu
Tak, w wersji instant, przedstawia się późna faza neoliberalizmu, która dąży do zawłaszczenia ostatniej nieurynkowionej sfery naszego życia: przespanej nocy. Według profesora Jonathana Crary’ego z Columbia University sen broni się jako ostatni, reszta aspektów człowieczeństwa – nasze pragnienie, głód, pożądanie, potrzeba bliskości – zostały już skolonizowane przez kapitał. Potrzeby są sztucznie podsycane i równie nieprawdziwie karmione. W posępnym eseju 24/7. Późny kapitalizm i koniec snu Crary dowodzi, że zachodni kapitalizm (bez względu na to, w jakiej części świata jest de facto uprawiany) skutecznie podbija te obszary, w których jesteśmy już tylko poddawanymi ujednoliceniu konsumentami, a nie złożonymi i odmiennymi obywatelami. Proces ten jest jego zdaniem powiązany z kompresją czasu. Aby móc kupować i zużywać produkty oraz usługi, trzeba zminimalizować czas potrzebny na dokonanie wymiany, a co za tym idzie – usunąć „zbędne” według rynkowych wycen minuty, godziny i miesiące poświęcane na proces refleksji, namysłu, podejmowania decyzji. Najlepiej zastąpić je krótką ścieżką bodziec – reakcja. Transakcje mają zachodzić natychmiastowo – tak jest, z perspektywy zysku, najlepiej.
Środowisko miejskie, historycznie wytworzone właśnie dla przyspieszenia i ułatwienia wymiany, dla pobudzenia handlu i rynków amerykański krytyk i teoretyk sztuki przedstawia jako laboratorium takiego właśnie szybko postępującego procesu kompresji. W tej chwili pozostał już tylko jeden bastion: sen postrzegany jako przywilej snucia marzeń, ostatni rewir nieskrępowanej wyobraźni, a także jedyne niezatrzaśnięte jeszcze drzwi ku przyszłości. Jeśli go utracimy, nie czeka nas nic poza spotęgowanym tu i teraz. W takim ujęciu sen i śnienie powinniśmy chronić przed konsumpcyjnym dyktatem jako niezbywalne prawo człowieka.
Żołnierz, który nie śpi
Ekonomicznie rzecz ujmując, sen jest nieopłacalny – nie można mu przypisać żadnej wartości, nic z nami – odłączonymi i niedostępnymi – utargować. Dlatego rynek chce się go pozbyć. Czy to jednak możliwe? Punktem wyjścia do rozważań Crary’ego są eksperymenty amerykańskiej agencji wojskowej DARPA, która od kilku lat chce „stworzyć” nieśpiącego żołnierza i prowadzi testy bezsenności. Taki żołnierz miałby stanowić nie tylko doskonałego wojownika dotrzymującego kroku bombardującym w środku nocy afgańskie wioski dronom, ale też stać się prototypem przyszłego konsumenta – takiego, który nieprzerwanie wiruje w cyklu nabywania dóbr i usług, nigdy nie przestając. Crary niepokoi się nie bez powodu. Prędzej czy później militarne nowinki trafiają do życia cywilów. Najdonioślejszym tego przykładem jest Internet, główny sprawca spłaszczenia czasu do jednej, nieprzemijającej chwili.
Dlaczego utrata snu byłaby niebezpieczna dla ludzkości? Ponieważ oznacza pożegnanie z głęboko skrywaną tajemnicą, niezbadanym obszarem naszej psyche, a także mocą wyobraźni. Bez czasu zabezpieczonego dla spoczynku i ciszy nie mogą ruszyć turbiny fantazji. Nie sposób więc wyobrazić sobie czasu innego niż ten, który właśnie trwa. Zostajemy zaaresztowani w teraźniejszości, która zaledwie imituje ciągłe odnawianie i odmładzanie. Crary dostrzega ciekawą zależność pomiędzy ludźmi a przedmiotami. One, otrzymując swoje ulepszone, nowsze wersje, zasilają pozorną zmianę (zwykle przesadnie opisywane są jako przełomowe i niesłusznie porównywane do kluczowych, takich jak koło, wynalazków). Prawda jest bowiem taka, że rzeczy są coraz bardziej nietrwałe, służą nam krócej i niczego swoim pojawieniem się ani zniknięciem nie wywołują. Ich jedynym poważnym skutkiem – uważa badacz – jest zmuszenie nas do zaadaptowania tak właśnie pojmowanego czasu: sprasowanego, pozbawionego wspomnień i poczucia przemijania.
Jak to szybko zleciało
Ta zmiana odczuwana jest w języku, w szczególności tym miejskim i nowomedialnym, którego używamy na określenie swojej relacji z czasem. Nikt już nie mówi, że czas upływa czy płynie albo że „czas pokaże”. Mówimy: „Jak to szybko zleciało!”, „Nawet nie zauważyłem!” albo „Nie mam czasu”. Nikt go nie ma, bo wszyscy za nim gonią. Jak za umykającym bóstwem, bezcennym, bo wyczerpanym zasobem naturalnym, który pochłonęły żarłoczne machiny przemysłu konsumpcji. Czas utowarowiony należy do sektora dóbr szybko zbywalnych – jeśli jest, to zostaje natychmiast zagospodarowany, użyty, czymś zajęty. Czyli znika.
Nietrudno tę drastyczną zmianę odczuć Polakowi, który zachował w pamięci rozwleczone popołudnia i długie wieczory odmierzane zegarami epoki socjalizmu. Nastanie wolnego rynku oznaczało – najzupełniej dosłowne – przyspieszenie. Dłuższe godziny pracy, zajęcia dodatkowe i wszechobecne poczucie pośpiechu. Czas stał się terenem konkurencji i rywalizacji. Kto miał czas (wolny), ten był frajer. Zwycięzcy natomiast szybko przyswoili maksymę, że czas to pieniądz. Skracam ten złożony proces do jego najbardziej prymitywnego skutku, ponieważ pisząc ten tekst, także bardzo się spieszę. I nie mogę się nadziwić, że znaleźli Państwo czas, by go przeczytać.
Dwudziestego dziewiątego dnia, pogrążona w singapurskim letargu, postanawiam zakończyć eksperyment i radykalnie zmienić perspektywę. Wjeżdżam na 57. piętro kompleksu Marina Bay Sands. Tam, na dachu, w barze sąsiadującym z odkrytym basenem o adekwatnej nazwie – Infinity Pool – spoglądam z góry na siedziby najważniejszych banków i instytucji finansowych. Strzeliste wieżowce zdobione markowymi neonami połyskują mocno, nierzeczywiście. Nad nieśpiącym niemiastem unosi się wielobarwna łuna, która za kilka godzin niezauważalnie przejdzie w różowawy świt. Pode mną kręcą się koła ruletki w luksusowym kasynie, a w najdroższym klubie nocnym na tej planecie bawią się właściciele fortun i wyjątkowo w Singapurze lubianych samochodów sportowych. Noc sprzyja majętnym, bogactwo chętnie przegląda się w blasku świateł. Rozświetlone drapacze chmur od 100 lat są ikonami jutra i triumfu.
Tuż przed świtem zgasną, świadkami tego antyspektaklu będą poranni joggerzy. Przed kilku laty – prehistoria! – mieszkańcy Singapuru nie umieli brać z życia garściami. Tylko się zapracowywali i odsypiali. Ale rynek nauczył ich wyciskać z doby jak najwięcej, bez przerwy. Międzynarodowi ekspaci, najwyższa kasta globalnego społeczeństwa miejskiego, są aktywni, nim wzejdzie słońce. Ćwiczą i biegają, dbają o formę fizyczną, odpędzając wszelkie „ślady zużycia”, pozostają gładcy i nowi jak ostatni model iPhone’a.
Po zmroku na półmiski z lodem wykładane są ostrygi, strzelają korki, a z dachu Marina Bay Sands idą w niebo barwne lasery. Niech i tam, w kosmosie, wiedzą, że nie śpimy.
Amerykański sen
„Chcę zbudzić się w mieście, które nigdy nie śpi…” – marzył Frank Sinatra w szlagierze New York, New York. Ta piosenka dręczyła mnie przez dziewięć nieprzespanych zimowych nocy, podczas których próbowałam odpędzić jet lag pieszymi wędrówkami przez Manhattan. Z powodu otwartych niemal bez przerwy lokali byłam bezpieczna o każdej porze. Nie przeszło mi przez myśl, żeby się czegoś obawiać. Obecność ludzi i żywych interesów wzajemnie się zasilają – miasto rozjaśnione, gwarne jest także mniej groźne. Wbrew wtłaczanej teraz na świecie polityce usuwania nocnych klubów i barów ze śródmieść jako „prowokujących działania antyspołeczne” wiele studiów i badań dowodzi, że dzielnice wypełnione nocą ludźmi, nawet pijącymi alkohol, są bezpieczne, ponieważ mieszkańcy najlepiej sami wzajemnie stosują mechanizmy kontrolne.
Im mocniej wiał lodowaty wiatr, tym skuteczniej odpędzał mój amerykański sen. Snułam się od pizzerii do baru, to znów do maleńkiej galerii, zaułka z kanapkami i wszędzie w telewizorach pod sufitami oglądałam powtórki z debat Hillary Clinton oraz Baracka Obamy, w których senator z Illinois bił dawną pierwszą damę na głowę. Kończył się rok 2007 i teraz, 10 lat później, jestem pewna, że nawet w Nowym Jorku – matce wszystkich bezsennych miast – czas był wówczas mniej zagęszczony. Noc się wlokła, a jej wypełnienie stanowiło dla mnie i innych rozbitków nie lada wyzwanie. Teraz spędzilibyśmy ją z nosami w personalnych ekranach, nie dostrzegając nawet, że neon nad witryną zgasł. Internet fundamentalnie zmienił odczuwanie upływu minut i godzin, przede wszystkim za sprawą dostarczania zwiększonej liczby treści i bodźców w małej jednostce czasu. Czas tak przepełniony, wysycony konkurującymi ze sobą możliwościami, jest zawsze niewystarczający, właściwie nie istnieje.
To amerykańska metropolia zrodziła całodobowy mit. Utożsamiła rozświetlone nocą wieżowce z sukcesem, a bezsenne ulice z nieskończonymi możliwościami. Nowy Jork ma niezrównaną liczbę nocnych adresów przypadających na mieszkańca. Jest w czołówce „nieśpiących miast świata”, ale wyprzedzają go miejsca znacznie mniej uregulowane i mające większy odsetek ubogich, takie jak Kair, Dubaj czy Montewideo. A to dlatego, że – wbrew legendzie Manhattanu – na sen czasu nie mają wciąż przede wszystkim ci, którzy starają się o przetrwanie, a nie o zdobycie szczytu.
Trzy kroki do bezsenności
Baśń o niezasypiającej metropolii została urzeczywistniona dzięki trzem osiągnięciom technologicznym u kresu XIX stulecia: wzmocnionej stali, z której robiono ramy dla budynków liczących nawet po 100 pięter, elektryczności oraz windzie. Istotny był również telefon. Tak zrodził się wieżowiec – budowla sztucznie intensyfikująca życie, podzielona na piętra światy, które mogły funkcjonować bez względu na porę dnia i warunki atmosferyczne. Były to uniwersa od siebie odcięte i z zewnątrz nierozpoznawalne, bo pokryte monotonną taflą elewacji, ale za to w środku połączone dzięki ciągom komunikacyjnym – windom i liniom telefonicznym. Wieżowiec stał się nie tylko świątynią handlu, lecz także totemem kompresji czasu: jednoczesną odpowiedzią na wiele potrzeb, uniezależnioną od realiów. Pochłaniał konsumenta na wiele godzin, w środku czas biegł inaczej i zyskiwał konkretną wartość. Filozofia zysku powiązała czas z przestrzenią, najpierw kusząc ludzi, by przychodzili do miejsc, w których działały rynki, a później, dzięki rozwojowi mobilności i wirtualności, to rynki zaczęły się rozprzestrzeniać w czasie. Tym, który dotąd spędzaliśmy gdzie indziej.
Późny kapitalizm dąży do zniwelowania tej niedostępności, usunięcia pojęcia „gdzie indziej”. Nie ma już żadnej sprzeczności pomiędzy, dajmy na to, leżeniem z rodziną na plaży a kupowaniem nowej sukienki. Leży się, mruży oczy przed słońcem, muska palcem smartfona i załatwione.
Nie ma też mowy o wolności od konsumpcjonizmu dopóty, dopóki ma się otwarte oczy. Sprzedaż prowadzona jest wszędzie. Choćby w mknących pod niebem samolotach, przecinających różne strefy czasowe i podatkowe. Handluje się na lotniskach, które żyją nieustannie, a nawet nabierają tempa nocą – jak to dubajskie czy katarskie. Porty lotnicze imitują miasta w ich radykalnej, bezczasowej odmianie. Projektowane są tak, by miały aleje i centralne place, dawały złudzenie różnorodności i naturalnego krajobrazu. Są na nich palmy i tereny zielone, kaplice, w których można wziąć ślub, restauracje z ogródkami oraz sale konferencyjne udające centralnie położone dzielnice biznesowe. Są także hotele dające dom na godzinę lub dobę, a przede wszystkim – sklepy. Wyeksponowane i oddalone od miejsc odpoczynku tak, by utrzymać pasażerów w ruchu, w trybie nabywania.
Lotniska osiągają zyski tak wielkie, że teraz myśli się o umieszczaniu ich nie na obrzeżach, ale w sercach miast. To byłaby adekwatna ilustracja dla prognoz Jonathana Crary’ego – centrum usług pulsujące nieprzerwanie i skomunikowane z wieloma innymi, podobnymi sobie. Zmaterializowana WWW – World Wide Web.
Zanieczyszczone światłem Tokio
Jest środek nocy, znów się zgubiłam. Wypłynęłam na powierzchnię Tokio jednym z 14 wyjść stacji metra i zamarłam. Architektura nie podpowiada kierunku, wysyła raczej komunikat: „Idź dokądkolwiek, miasto jest wszędzie”. Chudy chłopak w spodniach rurkach próbuje, używając Google Maps, pomóc mi się odnaleźć, ale w efekcie oboje czujemy się bardziej skołowani. Odchodzi cały w ukłonach, a ja pozwalam się skusić światłu. Stoję teraz na środku salonu gier, terroryzowana hałasem maszyn i jaskrawymi, migoczącymi lampami. W salonie jest kilkadziesiąt aparatów do gier, najwięcej do tej w kulki – pachinko. Większość zajęta. Klienci w różnym wieku, od nastolatków po emerytów. Świata poza wynikiem nie widzą. Wciskają, ciągną za gałki, klikają, pstrykają i strzelają. Dorzucają żetony i monety do automatów. Widzę tylko plecy, mrygające gratulacje albo alarmujące napisy, że gra skończona.
Do ogłuszającego hałasu dołącza się oślepiające światło. Goście tego salonu nie zwracają uwagi ani na jedno, ani na drugie. Zobojętnieli. Są równie robotyczni jak automaty, w których topią pieniądze. Różnie się ten fenomen tłumaczy. Koniecznością odreagowania długich godzin pracy, próbą przesłonięcia osamotnienia. Tokio to metropolia, która szok przyszłości ma dawno za sobą. Doznała gorączki bycia na mecie jakieś 40 lat temu, związała wówczas życie ludzi i funkcjonowanie maszyn w jeden, nierozerwalny organizm i teraz starzeją się razem: pełne emerytów japońskie społeczeństwo oraz infrastruktura zdezaktualizowanego jutra.
Tokio przoduje w zestawieniach miast o najwyższym stopniu „zanieczyszczenia światłem”. Kiedy w latach 80. XIX stulecia rozbłysło elektrycznością, widziano w tym przejaw odwróconego triumfu Azjatów nad Europejczykami. Japończycy szybko pokochali nocną kulturę handlu, mody ulicznej i rozrywki. Także dzięki niej pognali naprzód i w niespełna 100 lat stali się rynkowym wzorem zaawansowania i rozwoju dla innych miast. Ale osiągnęli to kosztem bezsenności. Crary wiąże brak snu z niezdolnością do wyobrażania sobie ciągu dalszego. Może Japończycy utknęli, ponieważ za mało śnili?
Wszystko tu działa na opak. I ja w Tokio sypiam krótko, nad ranem lub w dzień, a nocą przemieszczam się, jem, spotykam innych. Nie dokonałam tego wyboru, to miasto narzuciło reguły gry. Śniadania jadam przed świtem, w jednym z całodobowych sklepów, w których można kupić liofilizowany makaron, zalać go wrzątkiem, odgrzać w kuchence mikrofalowej już przyprawione warzywa i siorbać ramię w ramię z równie rozbudzonym sąsiadem. Pewnie mieszka w okolicy, w jednym z mikrodomów, w których gotowanie jest zbyt uciążliwe i dotkliwie samotne. Nawet nie musimy ze sobą rozmawiać, wystarczy, że jesteśmy – my i sprzedawca za kontuarem. A po drugiej stronie ulicy automat z napojami i papierosami. Ma podświetloną witrynę i stoi jak rogatka lokalnej cywilizacji, jak znak, że wszystko gra. Automaty ratują tokijczyków spragnionych napoju gazowanego i kanapki ryżowej, służą jako punkty orientacyjne w mieście zagmatwanych adresów i jako mikrocentra socjalizacji. O każdej porze.
Wsiadam do metra, nie wiem który już raz tej doby. I obserwuję ludzi wprawnych w pociągowych drzemkach. Zamykają oczy i zapadają się lekko. Nawet gdy wagonikiem szarpie, potrafią powstrzymać ciało przed dotknięciem kogoś innego. Po czym otwierają oczy na kilka sekund przed wjazdem na właściwą stację, podnoszą się i znikają.
Tej nocy docieram do hotelu przed świtem. W pokoju jasno – miasto neon wdziera się przez zasłony. Nie wierzę, że zasnę. A jednak mi się śni. Śnię, że jadę metrem i nie mogę wydostać się na powierzchnię. Na żadnej ze stacji nie znajduję wyjścia, błądzę, jadę dalej i napotykam kolejne wyjścia widma. Po drodze dręczą mnie migające, wielobarwne reklamy depresji. Jest rekomendowana jako upragniony stan, przybiera jaskrawe kolory. Mówią o niej spikerzy w wagonikach. Kolejna stacja, kolejny ślepy korytarz…
Brak snu jako tortura
Według Crary’ego bastion snu został już nadgryziony. Co prawda jeszcze sypiamy, ale coraz gorzej. I za pewną cenę. Co roku kilka milionów Amerykanów kupuje leki nasenne i uspokajające, bez których nie osiągnęłoby stanu odpoczynku. A brak snu wywołuje stany depresyjne. Profesor argumentuje też, że sen od ponad stulecia – od opublikowania Objaśniania marzeń sennych Zygmunta Freuda – jest poddawany indywidualizacji i racjonalizacji. Próby odczytywania jego znaczeń, wyciągania na światło dzienne sekretnego procesu naszej psychiki mają stanowić atak na to, co niewyjaśnione, a więc niemożliwe do kupienia i sprzedania. Crary dostrzega w tym kult indywidualizmu towarzyszący doktrynie neoliberalnej i stawiający na piedestale potrzeby jednostki. Posegregowanie nas na pojedyncze byty pozwala każdemu sprzedawać więcej, odsuwa od wspólnotowych mechanizmów obrony, a co najważniejsze – społecznej, niepowodowanej zyskiem wymiany. W pojedynkę jesteśmy bardziej podatni na podszepty żądz. I na złamanie.
Od czasów NKWD pozbawianie więźniów snu, wystawianie ich na działanie rażącego światła oraz hałasy stanowi jedną z najokrutniejszych tortur i skutecznych form wymuszania zeznań. Wystarczy pozbawić człowieka możliwości przyjęcia wygodnej pozycji, świecić w oczy i dręczyć dźwiękiem przez wiele godzin czy dni, by wywołać psychozę, reakcje lękowe i całkowitą uległość. Po dwóch, trzech tygodniach bezsenności może dojść do zgonu. Jaki wpływ ma więc na ludzi stałe przebywanie w typowo miejskim środowisku: przebodźcowanie światłem, hałasem i notoryczne niedosypianie?
Lista skutków jest długa: od zaburzonego metabolizmu, niepokoju, zmienionego rytmu serca, podwyższonego ryzyka zachorowania na nowotwory (udowodniono je na przykładach pracowników nocnych zmian) aż po trudniejszą do zbadania potulność i unifikację. Według Crary’ego likwidacja czasu i snu jest kluczowym elementem usuwania różnic pomiędzy ludźmi. Rynek potrzebuje konsumentów idealnych – zawsze aktywnych i przewidywalnych.
Dom jest tam, gdzie wi-fi
Kluby w Hondgae, uniwersyteckiej dzielnicy Seulu, jeszcze się nie zamknęły, a oddalone o kilka minut spaceru kameralne kawiarnie już rozgrzewają ekspresy do kawy. Przejście między nocą a dniem jest płynne, a powroty do domów – zbyteczne. Podobnie jak w Tokio tu też można się przespać, za niewysoką cenę, w hotelu kapsułowym, hostelu albo kawiarni internetowej, skorzystać tam z prysznica, zmienić ubrania i dołączyć do cichego tłumu, który poddaje się porannemu zapomnieniu. Wymazywaniu ulegają nocne pijaństwo do nieprzytomności, szalone tańce przy muzyce granej na ulicy, śmiech na cały głos. Do biur i uczelni jedzie się w milczeniu, oko w oko z własnym smartfonem, w stroju jak spod igły. Zakupy odzieżowe także robi się nocą, a odświeżanie garderoby jest niczym mycie zębów – czynnością codzienną. Zanim podeszwa buta zdąży się zetrzeć, a lamówka marynarki zmechacić – zostaną zastąpione nowszą wersją. Ludzie robią ze sobą to samo: wczorajsze zdarzenia gubią jak jaszczurka ogon. Nie ma przeszłości, nie ma też nic poza perfekcją – operacje plastyczne twarzy wykonuje się rutynowo, ideał jest jeden i zbiorowość zgodnie ku niemu dąży.
Na co więc komu poczucie zadomowienia? Przytulności i komfortu, które kojarzyć się muszą z zatrzymaniem, zasiedzeniem? Tu nie ma domów, są mieszkania – spędza się w nich tylko tyle czasu, ile potrzeba do krótkiej regeneracji. Podróż do odległej dzielnicy ze środka rozwibrowanego, podziemnego miasta, które bawi, karmi i ożywia w czasie rozświetlonych nocy, wydaje się utratą życia.
Mieszkam tu, jak w Singapurze, przez miesiąc. W hostelu w samym środku wypełnionej młodością dzielnicy. Za współkoczowników mam wybitnych rosyjskich programistów i nowojorskich neurotyków. Wszyscy są w drodze, bo nie chcą być w domu. Wystarczają nam miękkie łóżka w kilkuosobowych salach, z prywatnymi lampkami do czytania i nielimitowanym Internetem. W plemieniu współczesnych nomadów wyznaje się regułę, że dom jest tam, gdzie wi-fi. Za oknem noc. Na dywanie saloniku kilku chłopaków grających w gry komputerowe, w bibliotece na pięterku chichoczą Australijki, dziewczyna z Tajwanu żłopie ryżową wódkę i krzywi się ze wstrętem. Zasypiamy późno, śniadania jemy po południu, do kina chodzimy na 1.00, 2.00 w nocy, o ile uda się dostać bilet, bo to są najpopularniejsze seanse.
Każdego dnia spodziewam się zapaści. Wsłuchuję się w bicie własnego serca, wypatruję symptomów osłabienia. Nic z tego. Okazuje się, że tak można. Od tygodni nie czuję się wcale gorzej. Bezsenność zamieniłam na kilka drzemek przerywanych sesjami w wirtualności. Zawsze, gdy się przebudzam, ktoś w pokoju ma włączony komputer – słyszę ciche klikanie, dostrzegam srebrzystą łunę zza zasłonki. U wszystkich ten sam syndrom – biologiczne zegary skapitulowały, teraz działamy według innego rytmu.
Przemiana dokonała się sprawnie i bezawaryjnie. Nie wiem, kiedy znalazłam się po tamtej stronie. Pamiętam, że ostatni raz śniłam w drodze do Seulu, potem już nie. We śnie siedziałam w szklanej celi, pod sufitem wielkiej budowli. Ludzie wdrapywali się po schodach, by mnie zobaczyć. Dzieliła nas gładka tafla, na zewnątrz oni śmiali się, machali i mówili. Jak postacie wyświetlane na ekranie. A ja trwałam bez ruchu, byłam tylko niemym widzem.
Takiej przyszłości obawia się Jonathan Crary. Osadzenia ludzkości w mieście nieprzerwanego rozbudzenia. Wystawienia na ciągle płynące ku nam obrazy, pozbawienia sprawczości. A także zakazu przymykania powiek oraz śnienia o innym jutrze.