
Pierwsza, jeszcze przed monsunowymi ulewami, zjawia się pleśń – siostra przenikającej wszystko wilgoci. Zapowiedź miesięcy, w czasie których bogowie zaleją ludzi deszczem. W Indiach nastanie sezon obfitości, soczystych mango i wielkiej trwogi. O wszystkim zdecyduje woda.
Jeszcze ciemno, do świtu godzina. Nocna czerń – wiejska, gęsta – przetrze się około szóstej. Nie będzie wschodu słońca, tylko prozaiczne przejście w bury dzień. Noc odejdzie przez nikogo nieżegnana, poganiana pierwszymi szklankami parzącej usta herbaty, pokrzykiwaniami sprzedawców, wezwaniami muezinów i dzwonkami porannych pudźi odprawianych – za pomocą kadzideł, girland i ogników – w sklepikach i na straganach, zanim pierwsi klienci swoją obecnością pobłogosławią interesy na cały dzień.
Ale jeszcze nie teraz. Teraz, w mokrej ciemności, idą byki. Białe, z obfitymi garbami na plecach i długimi jak miecze rogami. Idą środkiem drogi, w parach, podzwaniając. Ciągną dwukołowe wozy z drewna. Na każdym woźnica, usadowiony w kucki, osłonięty szalem przed kroplami i zimnem pełznącym z gór. Jadą też inne ciała, małe i chude – złożone bokiem, ze spękanymi piętami, bezwładne, jeszcze w głębokim śnie. Na każdym z wozów pług – drewniany, przywiązany sznurem albo przyciśnięty worami. Jadą powoli drogą prowadzącą z Hospet w indyjskiej Karnatace. Nie razem, ale o tej samej porze, więc niby procesja ku polom ryżowym przykrytym wodą i zielenią sadzonek – tak młodą i tak jaskrawą, że promienieje, gdy tylko brzask da jej odrobinę światła.
Im bliżej rzeki, tym krótszy orszak – kolejne wozy skręcają na wąskie nasypy przedzielające pola. Byki posłusznie zwalniają, schodzą z asfaltu na podmokłe trakty wystające z wody obrośniętej sadzonkami ryżu jak zieloną czupryną. Znikają w oddali, we mgle drewniane koła i ubrudzone, rozbujane zady. Od świtu do zmierzchu – tyle potrwa praca zwierząt i ludzi. W wodzie niemal po kolana, w strugach deszczu. Mężczyźni będą się osłaniać – założą na głowy rozprute jutowe wory po mące, po cebuli. Bawełniane lungi podwiną nad kolana, wydadzą deszczowi tylko chude, umięśnione nogi. Kobiety zacisną barwne sari ciasno wokół bioder, pochylą ciała i w tym zgięciu spędzą długie godziny, przenosząc sadzonki, jedną po drugiej, przyjmując strugi wprost na plecy.

Zwierzęta pójdą przez stojącą na polach mętną wodę, chłostane tą czystą spadającą z chmur i niesioną porywami wiatru. Pójdą niespiesznie, z przymkniętymi powiekami, przez błoto rozbierane pługiem. Deszcz minie, ich skóra nie przeschnie, a lunie kolejny. I tak przez cztery miesiące, od czerwca do września, gdy w Indiach nad życiem panuje monsun.
Rzeki płyną z nieba
We wczesnej mitologii hinduskiej wyrazem deszczu był Indra – najważniejszy z bogów, dysponent ulew. Wojowniczy i odważny, posługiwał się piorunem. Pokonywał asurów – negatywne antybóstwa. Zwyciężył smoka Vritrę – demona suszy, winnego powstrzymywania deszczu i ukrywania słońca wysoko na niebie. Swoją siłę Indra czerpał z eliksiru – somy, a za sprzymierzeńców miał rudrów, którzy ujeżdżali chmury i rozpętywali burze. Indra to bóg wszechobecny, jedno z jego imion brzmi „tysiącooki”.
Tysiące deszczów spadają bez zapowiedzi, bez litości. Żadnej gry wstępnej, nikłe szanse na schronienie – po pierwszych kilku kroplach naraz zwala się masa wody.