Monsunowe imperium
i
zdjęcie: Paulina Wilk
Wiedza i niewiedza

Monsunowe imperium

Paulina Wilk
Czyta się 5 minut

Pierwsza, jeszcze przed monsunowymi ulewami, zjawia się pleśń – siostra przenikającej wszystko wilgoci. Zapowiedź miesięcy, w czasie których bogowie zaleją ludzi deszczem. W Indiach nastanie sezon obfitości, soczystych mango i wielkiej trwogi. O wszystkim zdecyduje woda.

Jeszcze ciemno, do świtu godzina. Nocna czerń – wiejska, gęsta – przetrze się około szóstej. Nie będzie wschodu słońca, tylko prozaiczne przejście w bury dzień. Noc odejdzie przez nikogo nieżeg­nana, poganiana pierwszymi szklankami parzącej usta herbaty, pokrzykiwaniami sprzedawców, wezwaniami muezinów i dzwonkami porannych pudźi odprawianych – za pomocą kadzideł, girland i ogników – w sklepikach i na straganach, zanim pierwsi klienci swoją obecnością pobłogosławią interesy na cały dzień.

Ale jeszcze nie teraz. Teraz, w mokrej ciemności, idą byki. Białe, z obfitymi garbami na plecach i długimi jak miecze rogami. Idą środkiem drogi, w parach, podzwaniając. Ciągną dwukołowe wozy z drewna. Na każdym woźnica, usadowiony w kucki, osłonięty szalem przed kroplami i zimnem pełznącym z gór. Jadą też inne ciała, małe i chude – złożone bokiem, ze spękanymi piętami, bezwładne, jeszcze w głębokim śnie. Na każdym z wozów pług – drewniany, przywiązany sznurem albo przyciśnięty worami. Jadą powoli drogą prowadzącą z Hospet w indyjskiej Karnatace. Nie razem, ale o tej samej porze, więc niby procesja ku polom ryżowym przykrytym wodą i zielenią sadzonek – tak młodą i tak jaskrawą, że promienieje, gdy tylko brzask da jej odrobinę światła.

Im bliżej rzeki, tym krótszy orszak – kolejne wozy skręcają na wąskie nasypy przedzielające pola. Byki posłusznie zwalniają, schodzą z asfaltu na podmokłe trakty wystające z wody obrośniętej sadzonkami ryżu jak zieloną czupryną. Znikają w oddali, we mgle drewniane koła i ubrudzone, rozbujane zady. Od świtu do zmierzchu – tyle potrwa praca zwierząt i ludzi. W wodzie niemal po kolana, w strugach deszczu. Mężczyźni będą się osłaniać – założą na głowy rozprute jutowe wory po mące, po cebuli. Bawełniane lungi podwiną nad kolana, wydadzą deszczowi tylko chude, umięśnione nogi. Kobiety zacisną barwne sari ciasno wokół bioder, pochylą ciała i w tym zgięciu spędzą długie godziny, przenosząc sadzonki, jedną po drugiej, przyjmując strugi wprost na plecy.

zdjęcie: Paulina Wilk
zdjęcie: Paulina Wilk

Zwierzęta pójdą przez stojącą na polach mętną wodę, chłostane tą czystą spadającą z chmur i niesioną porywami wiatru. Pójdą niespiesznie, z przymkniętymi powiekami, przez błoto rozbierane pługiem. Deszcz minie, ich skóra nie przeschnie, a lunie kolejny. I tak przez cztery miesiące, od czerwca do wrześ­nia, gdy w Indiach nad życiem panuje monsun.

Rzeki płyną z nieba

We wczesnej mitologii hinduskiej wyrazem deszczu był Indra – najważniejszy z bogów, dysponent ulew. Wojowniczy i odważny, posługiwał się piorunem. Pokonywał asurów – negatywne antybóstwa. Zwyciężył smoka Vritrę – demona suszy, winnego powstrzymywania deszczu i ukrywania słońca wysoko na niebie. Swoją siłę Indra czerpał z eliksiru – somy, a za sprzymierzeńców miał rudrów, którzy ujeżdżali chmury i rozpętywali burze. Indra to bóg wszechobecny, jedno z jego imion brzmi „tysiącooki”.

Tysiące deszczów spadają bez zapowiedzi, bez litości. Żadnej gry wstępnej, nikłe szanse na schronienie – po pierwszych kilku kroplach naraz zwala się masa wody. Jakby Indra wylewał całe dzbany, jakby z długich, zaplecionych dredów boga Sziwy spływał obfity mityczny Ganges. Ta gwałtowność i nagłość ulew wymusza szczególny język. Hindusi mówią, że monsun się łamie, że pęka.

Wcześniej ostrzeżenie

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Nieporuszony jak Himalaje
i
Sandeep Pandey, fot. Agnieszka Rostkowska
Złap oddech

Nieporuszony jak Himalaje

Agnieszka Rostkowska

Jogini i osoby poszukujące duchowości od wieków zjeżdżają do Ryszikeś, niewielkiego miasta na północy Indii, z nadzieją, że odnajdą tam starożytną mądrość w najczystszej formie. Redaktorka „Przekroju” i joginka Agnieszka Rostkowska wyruszyła ich śladami, by porozmawiać z Sandeepem Pandeyem, jednym z najbardziej uznanych nauczycieli jogi himalajskiej.

Czy dałoby się zliczyć znajdujące się tu szkoły jogi i aśramy? – to pytanie zadaję sobie, lawirując pomiędzy świętymi krowami i rikszami w uliczkach Yog Nagari ‒ „miasta jogi”, jak w sanskrycie określa się Ryszikeś. Ściany domów, kawiarni i hoteli wyklejone są dziesiątkami plakatów z ofertą wszystkiego, czego współczesny jogin może potrzebować. Są codzienne sesje jogi w wielu stylach, podstawowe i zaawansowane warsztaty tematyczne, wyjazdy z jogą, kursy nauczycielskie, a także wszelkie medytacje, wspólne mantrowania, koncerty oraz kursy gry na gongach i misach tybetańskich, ajurwedyjskie masaże – ta lista zdaje się nie mieć końca. Przyleciałam tu jednak nie po to, by z tego korzystać, ale głównie dla Sandeepa Pandeya, eksperta jogi himalajskiej, czyli tej w najbardziej klasycznym, medytacyjnym wydaniu.

Czytaj dalej