Miasto bez końca Miasto bez końca
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. The Art Institute of Chicago
Marzenia o lepszym świecie

Miasto bez końca

Paulina Wilk
Czyta się 22 minut

W połowie naszego stulecia prawie połowa ludzi będzie mieszkać w slumsach. I to jest całkiem niezła wiadomość.

Smukły Burdż Chalifa znika w słońcu. Jego powłoka połyskuje, odbite promienie zmuszają, by opuścić głowę. Najwyższy budynek świata łatwiej oglądać wieczorem, gdy rozbłyska elektrycznym światłem, a wokół trwa widowisko fontann tryskających w rytm romantycznych piosenek. Rodziny tłoczą się przy balustradach i próbują zrobić mu zdjęcie. Ale on nie mieści się w kadrze, wystaje ponad zmyślony wielkomiejski pejzaż. Rzeczywistość to nie jego sprawa – on jest nieprawdopodobny, przerasta wyobrażenia. Jak cały Dubaj. Burdż Chalifa stanowi przede wszystkim komunikat. Swoją obecnością mówi: granice istniały wczoraj, przyszłość jest po to, by je niweczyć lub przesuwać.

Słynnemu wieżowcowi nie towarzyszy żaden sens. Z pewnością nie ten ekonomiczny – bo budynek już w jednej trzeciej swej wysokości staje się zbyt wąski, by można było zrobić z niego użytek. Aby w ogóle stał, trzeba go chłodzić, używając olbrzymich ilości wody. I pieniędzy. Po kryzysie z 2008 r. władcy Dubaju musieli się ratować majątkiem rodziny w Abu Zabi i dziś to sąsiedni emirat jest właścicielem tego olbrzyma. Rozmach i widowisko na kredyt.

Burdż Chalifa nie ma także sensu ekologicznego i lepiej niż jakakolwiek inna konstrukcja współczesnego świata pokazuje, że nasza cywilizacja nie współistnieje z naturą, lecz ewidentnie z nią rywalizuje. Pragniemy przyrodę prześcignąć w tworzeniu form zapierających dech. Chcemy dominować. Jednak by to zrobić, musimy korzystać – o ironio – z zasobów należących do natury. Dubajski wieżowiec zrobiony jest z piasku. Do jego postawienia trzeba było specyficznych fundamentów, głębokich na wiele metrów wąskich „studni”, do których wlano pod ciśnieniem tony betonu. Beton powstaje z piachu, ale nie tego szlachetnego i sypkiego jak uformowany w diuny na pustyniach. Potrzebne są grubsze, mniej idealne ziarna i szejkowie musieli zamawiać je z daleka, nawet z Australii. Cała szklana tafla stanowiąca powłokę wysokiej na 829 m budowli powstała z kupionego i przetopionego piasku. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Za 1,5 mld dolarów ludzkość wybudowała więc w palącej pustce totem ucieleśniający ducha wzrostu. Celebrując początek XXI stulecia, powiedziała samej sobie: oto jestem, nic mnie nie zatrzyma.

Pęczniejące olbrzymy

Tę siłę – rośnięcie, powiększenie – utożsamiliśmy z rozwojem i postępem. Wzrost uczyniliśmy naczelną ekonomiczną ideą (czy raczej ideologią) i ją wyznajemy. Może nie każdy, może nie indywidualnie, ale robimy to zbiorowo, w pęczniejącej ludzkiej masie zamieszkującej i przetwarzającej planetę. Jako byt biologiczny obejmujący już 7,5 mld jednostek swój sukces możemy mierzyć przede wszystkim liczbową dominacją nad przedstawicielami innych gatunków oraz wpływem, jaki wywieramy na ekosystemy. Burdż Chalifa to – jak dotąd – nasze najwyższe osiągnięcie. Mina rzednie, gdy uzmysłowić sobie, jak bardzo jest buńczuczne, pozbawione autentycznej treści. Otaczający go Dubaj i pnące się w górę stolice pozostałych państw Półwyspu Arabskiego to zarazem fenomenalne osiągnięcia urbanistyki i pospolity afront wobec krajobrazu. Dobrze widać to z samolotu czy śmigłowca – coraz większe połacie pustyni, długo zdobionej jedynie falbanami wydm, teraz zajmują miejskie narośle. Niepiękne, dodajmy uczciwie. Dubaj wyskakuje nagle pionowo z płaskiej monotonii – jest szokujący, kuriozalny, jest tu obcy. I ledwie rozpoczęty, ma rozległe plany dalszego podboju. Działa niczym przybysz zaprogramowany na jeden cel: niepohamowany wzrost, pochłanianie przestrzeni. On i inne maniakalnie rozbudowujące się miasta przypominają objaw choroby cywilizacyjnej – to wyrafinowane i fascynujące nowotwory. 

O takich budynkach jak Burdż Chalifa, o miastach takich jak Dubaj mówi się dziś z angielska, że są unsustainable – nie do utrzymania. Życzeniowe pojęcie sustainable growth w języku polskim tłumaczy się jako zrównoważony rozwój, ale łacińska podstawa tego terminu, sustineō, wzięła się od czasownika oznaczającego „trzymać”, a także „powstrzymywać”. I to pierwotne znaczenie najlepiej wyraża to, o co chodzi w filozofii równowagi, możliwej do osiągnięcia jedynie za sprawą pohamowywania się. Odnosi się ona do olbrzymiejących miast o tyle, że są fizycznym przedstawieniem przesady i żarłoczności, w jakich żyjemy. Zrównoważony rozwój to pojęcie ekonomiczne i w uproszczeniu zawiera w sobie postulat, byśmy nie wywoływali nadmiernego, zbyt szybkiego wzrostu tu i teraz, bo wyczerpiemy zasoby, a więc niejako zlikwidujemy przyszłość kolejnych pokoleń. Wołanie o równowagę stało się ostrzeżeniem dla pędzących ku ostatecznemu wydrenowaniu świata rynków – tych mgławicowych tworów, które mają podobno nie tylko interesy i potrzebę zysku, ale także zmysł samoregulacji. Podkreślam: podobno, bo ostatni wielki kryzys ekonomiczny przed dekadą wywołała mieszanka ludzkiej chciwości oraz obliczeń komputerowych, nad którymi kontroli nie miał nikt. 

Warto uchwycić tę prostą prawdę, nim wyprawimy się dalej. Miasta rozrastają się przestrzennie i pęcznieją nowymi ludźmi w tempie i z intensywnością adekwatnymi do globalnych zjawisk gospodarczych. Jeśli w obłędnym natężeniu i prędkości tego zjawiska możliwe są jeszcze do ustalenia przyczyny, logika i – miejmy nadzieję – jakieś dobro wynikające z ogromu przemian, to należy szukać ich w makroskali. Wielkie miasta to byty przekraczające pojedyncze doświadczenia swoich mieszkańców, organizmy daleko już potężniejsze i bardziej samodzielne niż państwa, do których jeszcze formalnie przynależą. Rosną, ponieważ mogą i wiedzą jak. A jutro będą rządzić światem. 

Miasta zamiast państw

Mapa planety szybko się zmienia. Jeśli jeszcze tego nie dostrzegamy, to dlatego, że źle patrzymy. Spróbujmy więc zrobić to inaczej, tak jak sugeruje Parag Khanna, indyjsko-amerykański badacz stosunków międzynarodowych i globalizacji, związany m.in. z Uniwersytetem Singapurskim. Zapomnijmy o państwach narodowych, skupmy się na tworach urbanistycznych. Zobaczymy wtedy nie tylko miasta i megamiasta, lecz także to, że na naszych oczach rodzą się wielkie cywilizacyjne archipelagi, dla których nie mamy jeszcze odpowiedniej nazwy. 

Fizyczne pozory mogą mylić. Tereny zurbanizowane stanowią wciąż zaledwie 3–4% powierzchni Ziemi. Ale mieszka na nich już 54% ludzkiej populacji. Dla porównania w 1800 r. w miastach żył tylko co trzydziesty z nas. Dziś – co drugi. W roku 2030 – tylko co czwarty człowiek nie będzie miastowy. Zacznijmy przyzwyczajać się do myśli, że możliwy i nieodległy jest dzień, w którym ostatni człowiek weźmie do ręki walizkę i opuści ostatni obszar niemiejski. 

Obecność miast na mapie świata zwiększy się wyraźnie w najbliższych dekadach, przy czym aż 80% procesów urbanizacyjnych będzie miało miejsce na globalnym Południu – przede wszystkim w Azji i Afryce, trochę w Ameryce Południowej. Tam żyją szybko rosnące i młode populacje. Aż 90% całego wzrostu populacji do roku 2050 dokona się na terenach zurbanizowanych. Społeczności Indii, Indonezji, Bangladeszu, wielu państw afrykańskich i latynoamerykańskich są w przytłaczającym stopniu zdominowane przez osoby poniżej 25. roku życia. Wysoki wzrost naturalny dyktuje palącą, natychmiastową konieczność wytworzenia dla nich miejsca. 

Stąd wielkie inwestycje urbanistyczne i zagęszczenie życia. W miastach współdzieli się przestrzeń, żywność, prąd, wodę, a także wiedzę, technologię czy pieniądze. Miasto jest nie tylko żarłoczne, jest jednocześnie oszczędne, rozsądne. 

Tak, z agregacji potencjałów narodziły się megamiasta liczące co najmniej 10 mln mieszkańców. Pierwszymi były w połowie XX w. Tokio oraz Nowy Jork. Oba potrzebowały niemal półtora stulecia, by osiągnąć tak dużą populację. Teraz megamiasta powstają w kilkanaście lub kilka lat. Jest ich na świecie już 37, w najbliższej dekadzie przybędzie 10 kolejnych. I będą się ze sobą łączyć.

Już dziś obszar od Tokio do Jokohamy to nierozerwalna plama połączeń i świateł, zamieszkuje ją 38 mln ludzi. Nowy Jork ma 21 mln mieszkańców i zostaje w tyle za błyskawicznie pęczniejącą Dżakartą (30 mln), Delhi (26 mln), Manilą (24 mln) czy Seulem (23 mln). Populacje miast dorównują tym narodowym. W następnych dekadach glob zaroi się od wielomilionowych zurbanizowanych skupisk tam, gdzie dziś są miasta zaledwie 100-, 200-tysięczne o nieznanych nazwach. Do wspaniałych metropolii przesyconych legendami, historyczną zabudową czy ośrodkami kultury i nauki dołączają dziesiątki zbudowanych naprędce, niezakorzenionych i niemających własnej kultury. Wspaniały Rzym, stary Pekin czy Teheran mogą wywyższać się nad tych nuworyszów, nad nieliczące się jeszcze na salonach świata Faridabad, Surat, Palembang, Beihai, Tolucę czy Czittagong. Ale to one piszą przyszłość ludzkości. 

Co tydzień do miast na całym globie przeprowadzają się 3 mln ludzi. Ta zmiana ma charakter instant. Nowym miastom brak czasu na kształtowanie swojej tkanki – architektonicznej czy ludzkiej – z kolejnych warstw, uczenie przybyszów obyczajów i manier. Znajdują się w stanie oblężenia. Usiłują podołać zmianom, jednocześnie spełniając obietnice złożone przez inny, starszy typ metropolii. Wielka migracja jest przecież efektem magnetyzującej mocy miejskiego mitu. Takie miasta, jak Paryż, Nowy Jork czy Tokio istnieją w wyobraźni ludzi jako miejsca, w których granicę wyznacza niebo. Są symboliczną przestrzenią szans i możliwości, katapultą awansu, strefą kultu lepszego życia. W tej wierze miasta są wszechmocnymi bóstwami. I usiłują wypełnić własne proroctwo. Rosną więc tak, jakby wszystko było możliwe. Dosłownie bez granic.

Pejzaż pod kontrolą 

Sam wzrost miast nie jest nowy, oswajamy go od rewolucji przemysłowej, najintensywniej od drugiej wojny światowej. Teraz kluczowe są dwa, ściśle powiązane aspekty: superszybkie tempo wzrostu oraz wyłaniające się nowe formy urbanistyczne.

Miasto już samemu sobie nie wystarcza, dążąc do pokonywania ograniczeń, odniosło triumf nawet nad własną definicją. Pojęcie megamiasta okazuje się nieadekwatne dla olbrzymów pochłaniających, tak jak chociażby Seul, połowę ludności kraju, a produkujących nawet 75% PKB. A na tym nie koniec. Seul – choć trudno to objąć rozumem – jest ledwie zaczynem czegoś większego. Jakieś 60 km na zachód od jego centrum powstaje bowiem, na sztucznie osuszonym i wzmocnionym lądzie, Wolna Strefa Inczon. Cóż to takiego? Już nie miasto ani państwo. To próba stworzenia nowego faktu geofizycznego i przepisania koreańskiej geopolityki. Inczon, rodząca się na kilku połączonych wyspach, zurbanizowana ekonomia, chce być pępkiem Azji Północnej, obejmującej m.in. Japonię, obie Koree i część Chin (to w geografii niemal nieużywany wcześniej termin). Inczon reklamuje się jako dogodnie położona centrala usług, handlu i biznesu, z której można w 3 godziny dolecieć do kilku miliardów ludzi. Poza portami lotniczymi i morskimi kusi produkcyjnym zapleczem oraz inteligentnym miastem Songdo, które z wyglądu przypomina pomieszanie różnych futurystycznych pomysłów – od miasta-ogrodu Ebenezera Howarda przez miasto promieniste Le Corbusiera po Manhattan z kopią Central Parku. Songdo nie wydaje się przekonującą scenografią szczęśliwego życia, jest natomiast wygodną przestrzenią do robienia interesów. Strzeliste hotele i centra konferencyjne są oplecione gęstą siatką połączeń. Strefa Inczon narodziła się w 2003 r. i miała co prawda rosnąć szybciej, ale – jak to z odgórnie planowanymi inwestycjami bywa – nie sprzyjała jej globalna koniunktura. Teraz nabiera tempa i – kto wie – może okaże się północnoazjatyckim Dubajem, węzłem międzynarodowych koncernów i zamorskich inwestycji, wielkim portem i hiperbankiem, o którym żartuje się, że to w istocie olbrzymie lotnisko z doczepionym emiratem. Tak rodzi się przyszłość, w której kraje będą jedynie peryferiami wielkich miast.

Inczon nie jest jedyna. Nie będzie też z pewnością największa. Przenieśmy uwagę do położonej w Chinach Delty Rzeki Perłowej, która już stanowi najbardziej rozległy obszar zurbanizowany świata. Składa się na nią dziewięć miast, w tym: Shenzhen (30 lat temu mała rybacka wioska, dziś 12-milionowe miasto przemysłowe z prestiżowym turniejem tenisowym), Dongguan, Foshai czy Zhuhai. Populację tej megalopolis – wielkoprzestrzennej osady – szacuje się na 130 mln ludzi. Ten wielki organizm nadal rośnie i wkrótce (otwarcie zostało zaplanowane na 2018 r.) zostanie połączony 50-kilometrowym mostem (a raczej skomplikowanym systemem mostów, estakad i rozjazdów) z drugim olbrzymem – obszarem Hongkongu i Macau (8 mln ludzi).

Podróż przez Deltę Rzeki Perłowej to wyprawa w całkowicie usztucznionym pejzażu, nieznającym pustki. Wszystko zajęte. Gdziekolwiek spojrzeć – ludzie i ich wytwory. 

Innym przykładem urbanizacji całkowitej jest Singapur, który rośnie, mimo że jest wyspą. Usypując ląd z piachu i skał, powiększył swoją objętość o niemal jedną czwartą. Powierzchnia tego 6-milionowego miasta-państwa została w pełni zaprojektowana. Nawet przyroda jest efektem skrupulatnego planowania i kontroli pejzażu. Singapur stanowi laboratoryjną próbkę fantazji, w której istniejący świat aż po swoje krańce zostaje przebudowany i opanowany przez intencje człowieka. Ale to także przykład nietypowy, bo Singapur ze względu na fizyczne i polityczne odizolowanie może kontrolować własną przyszłość. 

Miasto bez miasta

Zupełnie inaczej jest tam, gdzie decyduje chaotyczny ludzki napór, gdzie życie kłębi się i skupia mimo braku jakichkolwiek warunków. Afryka to wciąż kontynent bez portów lotniczych i miast, które oznaczano by na mapach globalnej ważkości. Przez cały wiek XX wyglądało na to, że między Kairem a Johannesburgiem nic nie ma. Pierwsi ów „błąd w myśleniu” zaczęli naprawiać Chińczycy. Są zainteresowani nie tylko wydzieraniem Afryce surowców, lecz także tworzeniem infrastruktury: dróg, kolei, portów morskich i powietrznych, którymi te surowce transportują. Proces ten zbudził afrykańskiego ducha urbanizacji. Ma ona formę szczególną, bo następuje bez industrializacji, która zrodziła wiele miast Europy, Azji czy obu Ameryk. 

Oznacza to, że w miastach nie ma ani zakładów pracy, ani infrastruktury: dróg, kanalizacji, elektryfikacji, mieszkań. Są natomiast ludzie, masa ludzi. Są chatki, czasem wielopiętrowe, klecone z byle czego i byle gdzie. Są monstrualne korki na zbyt wąskich i pozbawionych sygnalizacji gruntowych drogach biegnących ku nielicznym miejskim wyspom: urzędom, rondom i placom z lat 50. i 60., gdy wyzwolone państwa Afryki budowały symbole ówczesnej przyszłości. Są place spontanicznie zmieniane w targowiska, betonowe struktury przeobrażone w coś na kształt domów handlowych i klepiska działające jako dworce autobusowe. Tak wyglądają Kampala, niektóre dzielnice Nairobi i Kinszasy. Gigantyczne wsie dążące do miejskości. Albo inaczej: miejskie zalążki przytłoczone falą wiejskich przybyszów. A największe ze wszystkich, najwspanialsze i najtragiczniejsze jest Lagos. Żadne miasto w Afryce, a według części badań – żadne na świecie, nie rośnie tak szybko. 

W połowie ubiegłego stulecia mieszkało tam 1,4 mln osób. Na początku XXI w. – 12 mln. Dziś – ponad 20. Lagos to w większości miasto bez miasta, bez władzy i rządu, olbrzym, który nie liczy na pomoc czynników oficjalnych i nie ogląda się na pozwolenia. Ciągną ku niemu ludzie nie tylko z Nigerii, ale także z odległych rejonów Afryki. Na horyzoncie nie majaczy żadna strategia – ani taka, która mogłaby ten proces zatrzymać, ani taka, która pomogłaby sobie z nim poradzić. Chińskie koncerny we współpracy z rządem chcą zlikwidować kawał wybrzeża zajętego przez ubogich i wystawić tam „afrykański Manhattan”.

Długofalowe prognozy przewidują dalszy wzrost Lagosu i połączenie z innymi rozlewającymi się obszarami miejskimi, a w efekcie powstanie ogromnej zurbanizowanej strefy wzdłuż Zatoki Gwinejskiej. Obejmowałaby rejony Wybrzeża Kości Słoniowej, Ghany, Togo, Beninu i Nigerii. Zamieszkiwać ją może nawet 200 mln ludzi. 

Każdego dnia Lagos puchnie i tętni życiem we wszystkich – inspirujących i przerażających – przejawach. Weźmy śmieci. Co 24 godziny powstaje ich w mieście około 12 tys. ton. Oficjalnych wysypisk nie wystarcza, zresztą potężne obszary miasta są de facto nielegalne, nie obsługują ich więc żadne służby – nie ma odbioru śmieci, oficjalnych łączy elektrycznych, nie przychodzi listonosz, lekarz, nie ma szkół. Ale pomysłowi mieszkańcy stworzyli WeCycle – teraz już znaną w świecie organizację rowerowych śmieciarzy, którzy odbierają nieczystości z domów i przyznają za nie punkty, a te można wymieniać np. na kredyty telefoniczne czy żywność. I nagle to, co było problemem, staje się dochodem. W Lagos popularne są też aplikacje pomagające przejechać przez korki. Nowatorskie pomysły rozkwitają w mieście, w którym mało kto ma smartfona, a komunikację publiczną zastępują chłopcy na motorach.

Obszary biedy, nie beznadziei

Młody mężczyzna w megamieście to szczególny gatunek – rozpowszechniony, ale też najbardziej zagrożony. Giną w wypadkach motorowych, w aktach przemocy i porachunkach. Robert Muggah z Instytutu Igarapé, amerykański ekspert do spraw migracji, rozwoju i bezpieczeństwa, spędził 20 lat, analizując życie wielkich, szybko rosnących metropolii w Ameryce Południowej. Prognozowana długość życia mężczyzn jest tam wyraźnie niższa niż kobiet. Rokrocznie na kuli ziemskiej w wyniku przemocy ginie ponad 500 tys. ludzi, co szokujące – tylko 10% w strefach konfliktów zbrojnych, znacznie więcej w megamiastach. Muggah podkreśla jednak, że stanowią one najskuteczniejszą szczepionkę przeciwko radykalizacji i wirusom nacjonalizmów. Dowodzi tego historia obszarów rozwiniętych, na których urbanizacja spowodowała spadek zagrożeń. Nigdy jeszcze nie żyliśmy w świecie tak bezpiecznym. Również dlatego – mówi Muggah – że to nie miasta wywołują wojny. Przeciwnie: są obszarami, na których ludzie praktykują pokojowe współistnienie. W mieście każdego dnia kupujesz, podróżujesz, pracujesz i modlisz się obok kogoś, kto jest naprawdę Inny. Tak razem, bez otwartych konfliktów, współtworzymy centra pokoju i dobrobytu. 

Inaczej rzecz ma się w dzielnicach prekarnych – fawelach, slumsach. Tych, do których nagle napływa tak wielu różnych ludzi, że nieuniknione stają się walki o przestrzeń i środki, a władza kształtuje się przez przemoc, gangi, mafie. Oto nóż obosieczny: wielkie miasta mają potencjał stabilizowania całego globu, ale ponieważ rosną tak szybko, są kruche i mogą stać się cywilizacyjnym zagrożeniem numer jeden. 

Jak temu zaradzić? Dostrzegać i uszanować nowo przybyłych, tworzyć połączenia – taką odpowiedź dają miejscy badacze od Rio de Janeiro po Mumbaj. Niewygodna prawda o megamiastach jest taka, że ich najbrzydsze, dzikie dzielnice mogą się pochwalić imponującymi wskaźnikami przedsiębiorczości, zyskami gospodarczymi, żywotną kulturą sąsiedzką, aktywnymi obywatelami. W fawelach i slumsach oddolnie rodzą się samorządy, bezrobocie de facto nie istnieje, a mające swobodę wyobraźni i zabaw dzieciaki tworzą innowacyjne rozwiązania, pilnie obserwowane i wspomagane przez cyfrowych gigantów. 

Obszary biedy to nie są obszary beznadziei. Zamieszkują je ludzie zdesperowani, ale także zdeterminowani, pracowici i samodzielni. Tam, gdzie rządy i elity miejskie najchętniej wysłałyby buldożery, tlą się najbardziej optymistyczne scenariusze dla ludzkości.

Robert Muggah pokazuje, jak z tego potencjału korzystać. Jednym z lśniących przykładów jest kolumbijskie Medellín, które 20 lat temu zaliczano do superniebezpiecznych miast. Jego zbocza pokrywały ubogie, zaklęte fawele. Do czasu, gdy w jednej z nich zbudowano fantastyczną bibliotekę publiczną i poprowadzono kolejkę linową z gondolami tam, gdzie dotąd nie dojeżdżał żaden autobus. Efekty? Długo by wyliczać: dzielnica jest bezpieczna, jej mieszkańcy dojeżdżają do pracy w innych częściach miasta, dzieciaki chodzą na warsztaty w prestiżowym budynku publicznym. Ale najważniejsze jest poczucie więzi i godności, jakie biblioteka dała tysiącom wykluczonych. Teraz to do ich dzielnicy fatygują się pracownicy naukowi i fachowcy. Teraz wszyscy są na równi obywatelami urbanistycznego świata.

Dalsze ignorowanie nowo przybyłych i odmawianie im prawa do miasta jest – mówiąc wprost – głupie. Bo nielegalne, biedne dzielnice rosną najszybciej. Za 30 lat co drugi człowiek żyjący na terenie zurbanizowanym będzie obywatelem slumsów. 

Sieć połączeń

Łączność – tym słowem Parag Khanna opisuje jedyną wartość, jaką należy dostrzegać na mapie. Jego zdaniem pojęcie suwerenności możemy odesłać do lamusa, podobnie jak formułkę mówiącą, że „geografia jest przeznaczeniem”. Teraz liczy się „konektografia”. Nie jest już prawdą, argumentuje Khanna, że przewagę mają duże kraje, które dysponują dostępem do mórz czy surowców. W dobie komunikacji naturalne przeszkody i ograniczenia bledną. W jednym z wykładów Khanna wyliczył, że na Ziemi mamy już około 65 mln kilometrów dróg, 4 mln kilometrów torów kolejowych, 2 mln kilometrów rurociągów i ponad milion kilometrów kabli internetowych. Natomiast granice państw narodowych – a więc linie podziałów – stanowią łącznie zaledwie 500 tys. kilometrów. W najbliższych czterech dekadach ludzkość zbuduje więcej dróg, lotnisk i sieci połączeń niż przez ostatnie 4 tys. lat.

Świat nie jest – mimo podkreślającego różnice języka polityki – w stanie zachwiania czy rozpadu. Trwają ogromne i jednoczesne w różnych rejonach planety wysiłki dążące do zbudowania cywilizacji globalnej komunikacji. Miasta stają się kluczowymi ogniwami gospodarczymi, bo rozwijają się przez zwiększanie liczby połączeń. Khanna przeanalizował zmiany obejmujące np. 600 mln ludzi zamieszkujących rejony południowo-wschodniej Azji. Wspólne, ponadnarodowe inwestycje układają się tam w nowy rodzaj ładu, który nazwał Pax Asiana. 

Na świecie działa już ponad 200 międzynarodowych organizacji współpracy między miastami, regularnie spotykają się na przykład ich burmistrzowie. Podczas gdy państwa nie mogą dojść do porozumienia klimatycznego, wiele metropolii już od kilku lat ogranicza emisję gazów. Wymyślony przez Benjamina Barbera „globalny parlament burmistrzów” dekadę temu wydawał się mrzonką, ale przybywa ekonomistów, socjologów i polityków przekonanych, że szefowie miast zasługują na miejsce przy globalnym stole. Gdyby w nieodległej przyszłości zamiast G20 – szczytu najbogatszych państw – odbyło się spotkanie liderów największych gospodarek miejskich, mogłoby na nim zabraknąć Wielkiej Brytanii, USA czy Niemiec. 

Czytanie mapy świata przez urbanizacyjne okulary ma jeszcze jedną zaletę. Pozwala dostrzec mobilność. Między miastami suną strużki połączeń ustanawianych przez nas, podróżujących ludzi. Ponad miliard osób rocznie wsiada do samolotów, w ledwie kilka lat ta liczba się podwoi. Niemal cały nasz ruch odbywa się pośród stref zurbanizowanych. Znów przypominamy nomadów, tyle że wędrujących w gruntownie przebudowanym otoczeniu. 

Na czym rośnie zmiana

Czy istnieje realna granica wzrostu miast? Czy budowa kiedyś stanie? Co dwa lata Chińczycy wykorzystują teraz tyle betonu, ile Amerykanie zużyli w całym XX wieku. Wydrenowane z piasku są już dna światowych rzek, koparki zlikwidowały liczne plaże na Karaibach czy w Azji. Hindusi i Ugandyjczycy nurkują z wiadrami, gołymi rękami wybierając budulec, który drożeje – odwrotnie niż ropa. Pozyskuje się go coraz kosztowniejszymi metodami, z dna mórz. Może właśnie on, pospolity surowiec i jego niedobór, zatrzymają nas. A może stworzymy nowe technologie, nauczymy się piach oszczędzać i odzyskiwać, by turbiny wzrostu mogły kręcić się nadal. Czy człowiek przyszłości potrafiłby żyć, nie budując? 

Mieszkańcy slumsów i faweli tworzą swoje biografie z niczego. Pozbierane kawałki folii, blach, desek, plastiku – tak zaczyna się miejskie życie. Według psychologów do wyobrażenia przyszłości i zainwestowania swych wysiłków wystarczy pewność, że z tego skrawka ziemi nie wypędzi człowieka ani policjant, ani spychacz. Wtedy szałasy szybko przeistaczają się w ceglane chatki, którym dostawiane są kolejne piętra i solidne dachy. Z odpadów można wznosić olbrzymie konstrukcje, całe dzielnice. Prawdziwym paliwem i budulcem megamiast jest pragnienie zmiany i wiara w lepszą przyszłość. To najcenniejszy, niewyczerpany zasób ludzkości. 
Pół wieku temu grecki urbanista Konstantinos Doxiadis stworzył pojęcie ekumenopolis. Wyobraził sobie świat jako miasto, planetę usianą wielkomiejskimi skupiskami. W jego wizji mogłoby nas być na Ziemi nawet 50 mld. Jednak, co ciekawe, nie jest to wcale scenariusz negatywny. Gęsto skupieni i zajęci sobą zostawilibyśmy przyrodzie dużo miejsca. Oswobodzona od naszej wszędobylskości mogłaby się odrodzić.

Czytaj również:

Bóg, inwestor i cztery ściany Bóg, inwestor i cztery ściany
i
Prace grupy projektowej OMA – kompleks Holland Green w Londynie, 2008 r.; zdjęcie: Sebastian van Damme, dzięki uprzejmości OMA
Opowieści

Bóg, inwestor i cztery ściany

Zygmunt Borawski

„W świecie architektury porażki stanowią tabu, podobnie jest w ogóle we współczesnym społeczeństwie. Przenika je skrajnie okrutny etos sukcesu” – mówi w rozmowie z Zygmuntem Borawskim Reinier de Graaf, holenderski architekt.

Zygmunt Borawski: Pańska książka Four Walls and a Roof [Cztery ściany i dach], która opowiada o codziennych trudnościach, z jakimi muszą zmagać się architekci, jest zadziorna, ironiczna, zabawna. Ale zarazem wyjątkowo pesymistyczna. Dlaczego ją Pan napisał?

Czytaj dalej