O pijanych fotonach i słuchaniu słonecznych pomruków opowiada doktor Paweł Preś, astronom z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Jan Pelczar: Dlaczego nie spuszczacie Słońca z oczu?
Paweł Preś: Badacz jest ciągle na froncie.
Obserwujecie Słońce z powodów militarnych?
Nie. Front nauki jest tam, gdzie dotykamy czegoś, czego nikt wcześniej nie badał. Kiedy się to analizuje, można sprawdzić, co – z powszechnie dostępnej wiedzy – z naszymi obserwacjami się zgadza, a co jeszcze możemy doprecyzować. By zacząć myśleć, trzeba się przyjrzeć. Dopiero po próbach i błędach, które zajmują czas, można wpaść na właściwy trop. Teraz w naukę angażują się państwa i instytucje, kiedyś było to zajęcie ekskluzywne. Stać na nią było elitę, najbogatszych. Mikołaj Kopernik miał pensję kościelną, nocami obserwował i liczył. Jan Heweliusz miał browar, budował z pasji teleskopy i patrzył w niebo. Wtedy nauką zajmowała się ekonomiczna arystokracja. Teraz badania są wspierane systemowo. Pewien procent ludzi może się zajmować tylko pracą naukowca. Żmudną, odległą od błyskotliwych wykładów popularnonaukowych. Siedzimy, patrzymy, sprawdzamy i kombinujemy.
Jesteśmy zależni od Słońca. Nie ma chyba innej powszechnej wiedzy, która nie budzi dziś najmniejszego sprzeciwu. Słońce to nie krągłość Ziemi, pożyteczność szczepionek czy szkodliwość zmian klimatu.
To wiedza absolutna. Nie ma zmiłuj się. Nie ma Słońca, nie ma nas. Ale i tak nie zdajemy sobie sprawy, jak potężnym, pod każdym względem, jest obiektem. To gwiazda.
Gwiazda śmierci?
Gdyby skierować całą energię Słońca na Ziemię, w 11 dni planeta całkowicie by odparowała. Każdy porządny rozbłysk słoneczny, ułamek słonecznej produkcji, momentalnie zagotowałby wszystkie oceany na całej naszej planecie.
Skąd taka moc?
Słońce samo generuje energię. Planety też to robią, ale na zupełnie innym poziomie, różnica jest kosmiczna. Na Słońcu mamy fuzję termojądrową. To potężne zjawisko. Generuje straszliwe ilości energii. Nie wiem, czy kiedykolwiek, jako ludzkość, bylibyśmy w stanie tyle jej zużyć. Powierzchnia Słońca ma 6000°C. Taki piec, że hej. W środku Słońca temperatura sięga nawet kilkunastu milionów stopni. Grzanie, które każdą materię przetopi. Strumień ciepła, który wszystko może zniszczyć, zmienić w płynną kulkę.
Samo Słońce małą kulką nie jest.
Ma 110 razy większą średnicę niż Ziemia. Milion Ziem zmieściłoby się w Słońcu. Jesteśmy w wystarczająco dużej odległości, by było dla nas słoneczkiem. Szczególnie na naszej szerokości geograficznej. Mówimy, że przyjemnie grzeje. Dalej na południe już wiedzą, że Słońce może być też przekleństwem, mieć moc niszczycielską. Cały Układ Słoneczny to właściwie Słońce, zawiera przytłaczającą większość materii. Wszystko, co krąży wokół niego, wszystkie planety, księżyce, planetoidy, komety i jeszcze nie wiadomo co, cała ta krążąca materia, to zaledwie 0,2% tego, co jest w Słońcu. Jesteśmy drobniuteńkim dodatkiem do obiektu o potężnej mocy. Słońce rządzi w naszym kawałku wszechświata. Kręcimy się wokół niego, ale Słońce nie wypuści nas ze swojego uścisku. Słońce ma ponad 300 tys. większą masę niż Ziemia, więc też odpowiednio silniejsze pole grawitacyjne.
Ziemia to grunt. Na Księżycu można było wylądować, stanąć, zrobić parę kroków. Słońce nie ma takiej stałej natury.
Składa się z gazu, który w takich obszarach jak wnętrze i korona jest zjonizowany do postaci czystej plazmy. Zwykły gaz nie reaguje z polem magnetycznym, ignoruje je. W plazmie mamy bardzo duże ilości cząstek naładowanych, a one świetnie czują pole magnetyczne. Plazma musi się pola słuchać, dlatego na Słońcu dzieją się różne ciekawe rzeczy, jak wspomniane rozbłyski. W fotosferze, widocznej dla nas gołym okiem, gdzie temperatura jest najmniejsza, mamy częściową jonizację, ale to też jest plazma.
Widzimy fotosferę. Czego nie widzimy?
Gołym okiem możemy zaobserwować dość wąską warstwę w strukturze Słońca. Ma ona kilkaset kilometrów grubości. Z naszej perspektywy Słońce ma ostry brzeg. Ale to złudzenie, gwiazda rozciąga się dużo dalej. Wedle niektórych definicji można nawet uznać, że cały czas poruszamy się wewnątrz Słońca – jesteśmy w tzw. heliosferze, czyli w obszarze aktywności wiatru słonecznego. Teleskopy pozwalają nam dojrzeć tylko zewnętrzne warstwy Słońca. Kiedy włączymy obserwację w ultrafiolecie lub rentgenie, widać, że materia słoneczna sięga dużo dalej. Słońce jest wielokrotnie rozleglejsze niż to, co widzą nasze oczy. Podobnie jego wnętrze – jego też nie zobaczymy go przez teleskopy. Nie da się, materia staje się nieprzezroczysta. Musimy uciekać się do pewnych metod.
Jakich?
Jesteśmy w stanie zbadać strukturę Słońca dzięki badaniom sejsmicznym. Takie same robimy na Ziemi. Oczywiście na Słońcu nikt nie odpala ładunków, ale wykorzystujemy naturalne drgania kuli. Analizujemy dźwięki, które przechodzą przez Słońce. Widzimy akustyczne drgania fotosfery. Jak energia wydostaje się z wnętrza gwiazdy, to nie jest spokojne przepływanie. Wydarza się dużo losowych rzeczy, które ciągle generują dźwięki.
Jest głośno?
Tak. Tam się dzieje. Potrafimy to rejestrować techniką spektroskopii. Najtrudniej jest z centralnymi częściami. Te płytsze łatwiej sprawdzić. Im głębiej, tym gorzej.
I jest jak w piekle? Cząsteczki jak potępione dusze błąkają się miliony lat, zanim trafią na powierzchnię?
Tak, fotonom nie jest łatwo. Przeciętny foton, nośnik energii, wygenerowany w wyniku fuzji, musi błąkać się po Słońcu kilkadziesiąt tysięcy lat, zanim ewentualnie dotrze do fotosfery i już go nic nie zatrzyma przed lotem w kosmos. Na pewno są też fotony, które błąkają się już miliony lat po tym wnętrzu gwiazdy i nie są w stanie się wydostać, bo to nie jest takie proste. Porównujemy to do drogi pijaka. Fotony zachowują się tak jak człowiek po dużej ilości alkoholu. Przechodzi dwa kroki i się przewraca. Zaraz wstaje, ale nie orientuje się, gdzie jest i idzie gdziekolwiek. I znowu po dwóch krokach leży. Fotony działają podobnie, ale z czasem trafiają na zewnątrz. A z fotosfery już uciekają. Są też cząsteczki, które od razu wylatują. To neutrina. Generowane są w procesach fuzji. Niechętnie wchodzą w interakcje z innymi postaciami materii. Przez Słońce po prostu przelatują. Nauczyliśmy się je wychwytywać, ale jest to niełatwe, bo skoro są w stanie zignorować Słońce, to co dopiero nasze instrumenty.
Jak je łapiemy?
W tej chwili przelatują koło nas i przez nas miliardy neutrin. Przez każdy centymetr kwadratowy sto miliardów w ciągu sekundy. Nic nam nie robią, bo nas nie widzą. Ignorują naszą postać materii. Nie robią tego jednak perfekcyjnie, dzięki czemu już w 1968 r. zarejestrowaliśmy je. Są to jednak obserwacje bardzo trudne, wymagające ogromnych detektorów. Największy z nich znajduje się na południowym biegunie i obejmuje cały kilometr sześcienny tamtejszego lodowca.
Gdzie lecą?
W przestrzeń. Przemierzają wszechświat. Bardzo rzadko zdarza im się wejść w interakcję ze znaną nam materią. Ale dzięki temu jesteśmy w stanie je zarejestrować. Mierzymy strumień neutrin pochodzący wprost ze Słońca i to nam daje informację o stanie jądra słonecznego. Możemy oszacować, jakie tam mogą panować warunki, skoro strumień ma odczytywane przez nas własności. Nie jesteśmy w stanie wsadzić termometru do wnętrza Słońca, o temperaturze dowiadujemy się wskutek innych procesów. Wiele lat zajęło udowodnienie, że neutrino naprawdę istnieje. Dawno temu naukowcy zaczęli mówić: w niektórych reakcjach coś nie gra, chyba generowana jest jakaś cząstka, której nigdy nie widzimy. Po kilkudziesięciu latach udało się pokazać doświadczalnie, że taka cząstka istnieje.
Jaka była nasza wiedza o Słońcu dawniej, gdy obserwacje prowadzono bez zaawansowanej technologii?
Z dzisiejszej perspektywy: nie wiedzieliśmy nic.
Nasi przodkowie modlili się do Słońca.
Modlono się do podstawowego źródła energii, dzięki któremu istniejemy. Życie na takiej planecie jak Ziemia byłoby możliwe bez Słońca, ale byłoby znacznie mniej rozwinięte, skoncentrowane jedynie przy słabych, ziemskich źródłach energii. Przypuszcza się, że życie na Ziemi mogło powstać na początku wokół źródeł geotermalnych. Dopiero po upływie miliarda albo półtora miliarda lat pojawiła się fotosynteza. Wcześniej bazowało na przetwarzaniu chemicznym związków rozpuszczonych w wodzie. Najłatwiej było pożywić się na związkach żelaza. Gdy większość zjedzono, nastał lekki głód. Trzeba było znaleźć coś nowego. Pojawiła się fotosynteza, która zmieniła Ziemię. Wcześniej nie było takiej atmosfery, jaką dziś chcemy chronić. Przez połowę życia naszej planety w jej atmosferze w ogóle nie było tlenu. Gdybyśmy odbyli podróż w czasie i wylądowali na takiej Ziemi albo odbyli podróż w przestrzeni na inną planetę o podobnym etapie rozwoju, nie mielibyśmy czym oddychać. Ludzie pojawili się dopiero w czasach, gdy pierwotnym źródłem energii dla życia od dawna już było Słońce. Wszystko, co jemy, każde nasze pożywienie powstało dzięki energii słonecznej.
Jak powstała fotosynteza?
W wyniku ewolucji na poziomie komórkowym. Dopiero od kilkunastu lat badamy stojące za tym mechanizmy. Wcześniej, badając dzieje życia na Ziemi, koncentrowaliśmy się na skamieniałościach. Ale one są śladem zaawansowanych organizmów, makroskopowych. A pierwsze 4 mld lat to ewolucja na poziomie komórkowym. Po tych procesach nie zostają skamieniałości. Teraz dysponujemy badaniami genetycznymi i możemy dotrzeć do genów organizmów jednokomórkowych i wejrzeć w ich ewolucję. Nie zdajemy sobie sprawy, że nawet na poziomie jednej komórki jesteśmy strasznie skomplikowanym i wyewoluowanym bytem. Za nami są miliardy lat ciągłych zmian i walki o przeżycie.
Kiedy zaczęły się naukowe badania nad Słońcem?
Galileusz zaczął obserwować Słońce przez pierwsze teleskopy, co przypłacił mocnym pogorszeniem wzroku. Nie wiedział, że nie można wprost patrzeć na Słońce, a próbował. Wcześniej wiedziano, że wschodzi i zachodzi, jest głównym źródłem światła i ciepła. Już w starożytności pojawiali się tacy, którzy argumentowali, że Słońce jest najważniejsze w naszym Układzie. Naukowo udowodnił to Kopernik.
Ale są też wcześniejsze badania, np. starożytne chińskie zapisy o plamach na Słońcu.
Niektóre zespoły plam były i są widoczne gołym okiem. Wprawdzie za dnia obserwacja jest niemożliwa, ale o zachodzie można coś dojrzeć, bo wówczas patrzymy przez grubą warstwę atmosfery. Coś dostrzegano, jednak nawet za czasów Galileusza nie wiedzieliśmy prawie nic. Widywano procesy, lecz rozmaicie je interpretowano. Podejrzewano na przykład, że wielkie ławice ptaków zasłaniają widok gwiazdy. Dzięki obserwacjom i notatkom wiemy, kiedy duże grupy plam pojawiały się na Słońcu.
Nawet z Sienkiewicza. Dał wyraz przeświadczeniu, że może istnieć związek między wydarzeniami na Ziemi a zjawiskami kosmicznymi.
Tak to jest, kiedy o czymś niewiele wiemy. Skupiamy się na tym, co potrafimy obserwować i jak to umiemy zinterpretować. Dopiero w XIX w. ktoś zauważył, że plamy pojawiają się cyklicznie. Sto lat temu nauczyliśmy się mierzyć pola magnetyczne na Słońcu. Okazało się, że plamy to obszary bardzo silnych pól magnetycznych. Tam, gdzie moc pola rośnie, utrudniona jest konwekcja, czyli transport energii poprzez ruch materii [a nie promieniowanie – przyp. red.]. Przepływ ciepła z dołu do góry jest przyhamowany. Materii wewnątrz gwiazdy jest bardzo trudno poruszać się w poprzek pola magnetycznego, choć wzdłuż może. W efekcie fotosfera ciemnieje i mamy plamę.
Od kiedy wiemy, że Słońce różni się składem chemicznym od Ziemi?
Od mniej więcej 100 lat. Wcześniej uważano, że gwiazda składa się z podobnej materii co planety. Dopiero analizy spektroskopowe Słońca wykazały, że jest inaczej. Słońce składa się z dwóch pierwiastków: wodoru i helu. Materia we wszechświecie to zasadniczo te dwa pierwiastki, reszta to dodatki. Spektroskopia to bardzo cenna umiejętność. Dzięki niej jesteśmy w stanie, nie dotykając gwiazdy, z bezpiecznej odległości określić skład chemiczny. Badamy widmo gwiazdy. Bierzemy światło, przepuszczamy je przez pryzmat lub siatkę dyfrakcyjną. To urządzenia, które potrafią nam posegregować światło według długości fal. To, co wpada nam w każdej sekundzie do oka, to miks różnych długości fal. Pryzmat może ugiąć fale o różnych długościach mniej lub bardziej. Dostajemy efekt tęczy, czyli na oko rozłożenie według kolorów, w istocie – wedle długości fal. Pryzmatem lub płytą CD można tak pomachać, że pojawia się tęcza. W zaawansowanych urządzeniach widać więcej szczegółów, m.in. linie widmowe, czyli miejsca, w których, na bardzo wąskich zakresach długości fal, ilość energii spada. Te miejsca informują nas, w jakim stanie jest dana materia i ile poszczególnych pierwiastków się na nią składa. Znakomita większość gwiazd jest złożona z wodoru i helu. W Układzie Słonecznym nagromadziło się sporo cięższych pierwiastków, stąd inny skład Ziemi. Ale już Jowisz i Saturn mają praktycznie ten skład chemiczny co gwiazda.
Hel bierze się z wodoru?
Na Słońcu cały czas trwa przetwarzanie wodoru w hel. Znakomita większość helu w kosmosie nie pochodzi jednak z tego procesu, lecz utworzyła się w pierwszych kilkunastu minutach istnienia wszechświata. Pierwotne gwiazdy były złożone niemal wyłącznie z wodoru i helu. Był jeszcze lit, ale szybko wyjadany, bo stanowił łakomy kąsek dla reakcji termonuklearnych. Gwiazdy cały czas generują cięższe pierwiastki, z których na koniec jesteśmy my. Jesteśmy z gwiazd zrobieni, bez dwóch zdań.
Trochę gwiazdy naśladujemy. Niektórzy porównują procesy zachodzące w Słońcu z bombą wodorową.
W przypadku bomby mamy do czynienia z gwałtownym przetwarzaniem całej materii w krótkim czasie z wodoru w cięższe pierwiastki. To daje efekt kolosalnej eksplozji. Słońce nie eksploduje, bo tam to się jedynie tli i żarzy, ale są ogromne ilości materii, które podtrzymują fuzję w równym tempie. To generuje energię, która rozświetla cały Układ.
W latach 50. XX w. profesor Jan Mergentaler zdecydował, że Instytut Astronomii we Wrocławiu zacznie badania Słońca. Zbudowano nasz pierwszy koronograf, czyli teleskop, który w swoim wnętrzu symuluje sytuację zaćmienia Słońca. Niektórzy zwracali uwagę, że jest tyle innych obiektów, które wydają się bardziej fascynujące. Ale okazało się, że są to, z wielu względów, niezwykle ważne badania. Gdyby przyjrzeć się innym gwiazdom w naszej Galaktyce, to 90% z nich zachowuje się tak jak Słońce. To ważny wzorzec. Jesteśmy w stanie zachodzące na nim zjawiska określić z dużą precyzją, a potem przeskalować je na inne obiekty. Warto wykorzystać gwiazdę, którą mamy niedaleko.
zaćmienie słońca, Crooked River Ranch, zdjęcie: Bryan Goff/Unsplash
Sonda Parker Solar Probe wysłana w zeszłym roku mogła podlecieć do Słońca na 6 mln kilometrów. To rekordowo mała odległość, ale wciąż dystans olbrzymi.
To bardzo śmiała misja. Ale i tak uproszczona. Wedle pierwotnego planu, z ostatnich dekad XX w., naukowcy chcieli zbliżyć się na 4 mln kilometrów. Dotrzeć do miejsca, w którym rodzi się wiatr słoneczny i atmosfera Słońca swobodnie ucieka w przestrzeń. W różne miejsca wysyłaliśmy sondy, lecz z reguły w przeciwną stronę.
W stronę Słońca ponownie ruszamy w przyszłym roku. Tym razem Europejska Agencja Kosmiczna wyśle Solar Orbiter.
Od sondy Parker różni się on tym, że patrzy wprost na Słońce. PSP podleciała tak blisko, że gdyby wpuściła choć kawałek światła, toby ją to zniszczyło. Patrzyła w bok. Orbiter ma patrzeć wprost, dlatego nie podleci aż tak blisko. Mamy nadzieję, że dostaniemy lepszej jakości obserwacje niż z Ziemi, skoro podlatujemy trzy razy bliżej. Na pokładzie jest zaawansowany teleskop rentgenowski, ostrzymy sobie zęby na jego obserwacje. Ale Orbiter też musi sobie poradzić z zagrożeniami – z dziesięciokrotnie większą dawką energii niż ta, która dociera do nas. Sonda Parker otrzymała w momencie maksymalnego zbliżenia 600 razy mocniejszy strumień energii niż my tutaj. A to nie jest mało, bo na Ziemi mamy kilowat na metr kwadratowy. Mało kto wie, ile to jest, dopóki latem nie wyjedzie do Grecji lub Egiptu i nie popróbuje się smażyć w pełnym słońcu. Wszyscy uciekają pod parasole. PSP była 20 razy bliżej Słońca, więc musiała pozostawać za ochronną barierą.
I co zaobserwowała? Czy udało się rozwikłać największą chyba tajemnicę Słońca: dlaczego jego powierzchnia jest zimniejsza niż jego bardziej zewnętrzna warstwa, korona, choć jest bliżej źródła energii we wnętrzu gwiazdy? Sonda Parker miała to zbadać. Tak twierdzą w oficjalnych oświadczeniach NASA naukowcy opiekujący się misją.
Tu pozwolę sobie być krytyczny. Sondzie Parker może być trudno zbadać to zjawisko. Gorąca korona powstaje znacznie bliżej powierzchni Słońca, niż sonda może podlecieć. Nie potrafimy dziś określić, który z mechanizmów fizycznych grzeje koronę. Jednym z podejrzanych są fale magnetyczne. Możliwe, że magnetometry sondy natrafią na ślady tego zjawiska, a jeśli to się jednak nie uda, to przynajmniej wykluczymy niektóre hipotezy.
Jaki jest więc rzeczywisty, a nie medialny cel misji PSP?
Po pierwsze sprawdzić, które z wersji modelu generacji wiatru słonecznego najbardziej pasują do obserwacji. Najlepiej jest wtedy, kiedy jakiś model możemy odrzucić. Dane z pierwszego przelotu jeszcze spływają na Ziemię, cieszymy się, że sonda przetrwała go w dobrym stanie. To było dopiero pierwsze podejście, w sumie będą 24. Drugi przelot zaplanowano na początek kwietnia. Sonda Parker oprócz wiatru bada też koronalne wyrzuty masy. Pola magnetyczne na Słońcu potrafią się tak kotłować, że gwałtownie wydzielają energię. Jeden ze skutków to wyrzucane co jakiś czas wielkie bąble materii – ale i pola magnetycznego. To się nazywa koronalnym wyrzutem masy. Jak taki bąbel dolatuje do Ziemi, zderza się z naszym polem magnetycznym. Wtedy powstaje zjawisko, które nazywamy burzą magnetyczną. Dochodzi do niej dwa, trzy dni po wyrzuceniu bąbla ze Słońca. Pod koniec lat 90. XX w. okazało się, że jesteśmy w takim stanie rozwoju cywilizacyjnego, że naprawdę silna burza magnetyczna może nam zaszkodzić.
W 2003 r. „Przekrój” pisał, że to rozbłyski są odpowiedzialne za pożary i wybuchy gazociągów, awarie sieci elektrycznej na ogromnych obszarach, odwołane loty, niedziałające bankomaty.
To wciąż aktualne. W 1989 r. był słynny blackout w Kanadzie. Na terenie Quebecu i w północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych przepalone zostały linie energetyczne. Zaburzone pole magnetyczne Ziemi tak indukowało chaotyczne prądy, że padały transformatory. Inne fragmenty sieci stawały się przeciążone i poszedł efekt domina. To była poważna nauczka. Z analiz obserwacji historycznych wiemy, że to nie była najsilniejsza burza magnetyczna, która trafiła się naszej planecie. Wcześniej były dwie bardzo silne: w latach 1856 i 1922. Wtedy żadnej szkody nie wyrządziły, sieci energetycznych jeszcze nie było. Na obecnym poziomie rozwoju cywilizacyjnego musimy budować je z myślą o niebezpieczeństwach ze strony Słońca. Gazociągi również. Kilkaset kilometrów metalowego rurociągu, w którym pole magnetyczne Ziemi coś indukuje – wolę sobie tego nie wyobrażać, nie chcę być w pobliżu. Dlatego teraz praktycznie wszystkie nowe instalacje gazowe nie są metalowe. To bardzo rozsądny pomysł. Jednak linie energetyczne muszą być z przewodników. Niech burza przyjdzie do nas gorącego lata, gdy sieci energetyczne są przeciążone. Klimatyzacje wysiądą, wrócimy do natury. Burze magnetyczne, które spowodują impulsy gwałtownych skoków napięcia, zadziałają jak Magneto z X-Menów. To obraz trochę przesadzony, ale Słońce może zadziałać, z grubsza, podobnie. Dlatego od dwóch dekad wydaje się więcej pieniędzy na badanie tzw. pogody kosmicznej.
Polscy dostawcy prądu są na bieżąco?
Z tego, co wiem – nie bardzo. We Wrocławiu jesteśmy głównym ośrodkiem badawczym Słońca w Polsce. Nikt nas o to nie pytał. Oczywiście istnieją też służby informacyjne o charakterze międzynarodowym, badania Słońca nie są przecież tajne. Ale trzeba zapytać dostawców, czy z nich korzystają. Z nami nie rozmawiają.
To zapytam. Jakie są prognozy?
Precyzyjne przewidywanie tego, co się wydarzy na Słońcu, jest bardzo trudne. Zachodzą tam procesy chaotyczne. To problem dla kosmonautów, którzy muszą być na bieżąco informowani, jaki jest potencjał zachowania Słońca. Czasami wychodzą przecież na zewnątrz stacji. Bywa, że trzeba dmuchać na zimne i wydać komunikat: „W tym tygodniu nie opuszczamy stacji, bo nie możemy wykluczyć potencjalnych rozbłysków. Dopóki obserwowana grupa plam się nie schowa, nikt nie wychodzi w przestrzeń kosmiczną”. W przeciwnym razie kosmonauta dostałby dodatkową porcję promieniowania rentgenowskiego na całe ciało. Największe burze magnetyczne wcale się nie przydarzają przy maksimum aktywności gwiazdy, tylko gdy aktywność Słońca już opada. Wtedy jest ryzyko najsilniejszych rozbłysków i wyrzutów. Teraz jesteśmy w minimum i czekamy na nowy cykl. Dwie jego pierwsze plamy wykryto w naszym instytucie. Kiedy wystartuje na dobre nowy cykl, trudno powiedzieć. Możliwe, że w przyszłym roku.
Ile trwa cykl?
Różnie. Jego długość może wahać się od 9 do 14 lat. Średnio – 11. Dziś nie umiemy przewidzieć, jaki będzie następny. Uświadomił to nam poprzedni, który okazał się wyraźnie słabszy od wcześniejszych.
Kiedy naszym źródłem informacji były gazety, mogliśmy żyć spokojniej. Z powodu burz magnetycznych wywołanych przez aktywność słoneczną w płomieniach nie stawały. A nie wiem, co się wydarzy z telewizorami i komputerami. Internet na szczęście jest izolowany, bo wykorzystuje światłowody.
Chmur danych magnetyczna burza nie rozwali?
Chmury mają zabezpieczenia. Nie są jednorazowymi kopiami. To całe farmy z dyskami. Pliki mają wiele różnych kopii. Wyobrażam sobie jednak sytuację, w której duże przepięcia sieci uszkadzają farmy.
Możemy się spodziewać częstszych burz?
Nie można tego przewidzieć. Słońce musimy obserwować cały czas.
Dr Paweł Preś:
Heliofizyk, pracownik Instytutu Astronomicznego UWr. Przypatruje się chętnie nie tylko Słońcu, lecz także innym, podobnym gwiazdom zachowującym się analogicznie, a przede wszystkim ich rozbłyskom. Z zapałem udziela się jako popularyzator, współprowadzi Pracownię Planetarium przy IA UWr.