Pierwsza, jeszcze przed monsunowymi ulewami, zjawia się pleśń – siostra przenikającej wszystko wilgoci. Zapowiedź miesięcy, w czasie których bogowie zaleją ludzi deszczem. W Indiach nastanie sezon obfitości, soczystych mango i wielkiej trwogi. O wszystkim zdecyduje woda.
Jeszcze ciemno, do świtu godzina. Nocna czerń – wiejska, gęsta – przetrze się około szóstej. Nie będzie wschodu słońca, tylko prozaiczne przejście w bury dzień. Noc odejdzie przez nikogo nieżegnana, poganiana pierwszymi szklankami parzącej usta herbaty, pokrzykiwaniami sprzedawców, wezwaniami muezinów i dzwonkami porannych pudźi odprawianych – za pomocą kadzideł, girland i ogników – w sklepikach i na straganach, zanim pierwsi klienci swoją obecnością pobłogosławią interesy na cały dzień.
Ale jeszcze nie teraz. Teraz, w mokrej ciemności, idą byki. Białe, z obfitymi garbami na plecach i długimi jak miecze rogami. Idą środkiem drogi, w parach, podzwaniając. Ciągną dwukołowe wozy z drewna. Na każdym woźnica, usadowiony w kucki, osłonięty szalem przed kroplami i zimnem pełznącym z gór. Jadą też inne ciała, małe i chude – złożone bokiem, ze spękanymi piętami, bezwładne, jeszcze w głębokim śnie. Na każdym z wozów pług – drewniany, przywiązany sznurem albo przyciśnięty worami. Jadą powoli drogą prowadzącą z Hospet w indyjskiej Karnatace. Nie razem, ale o tej samej porze, więc niby procesja ku polom ryżowym przykrytym wodą i zielenią sadzonek – tak młodą i tak jaskrawą, że promienieje, gdy tylko brzask da jej odrobinę światła.
Im bliżej rzeki, tym krótszy orszak – kolejne wozy skręcają na wąskie nasypy przedzielające pola. Byki posłusznie zwalniają, schodzą z asfaltu na podmokłe trakty wystające z wody obrośniętej sadzonkami ryżu jak zieloną czupryną. Znikają w oddali, we mgle drewniane koła i ubrudzone, rozbujane zady. Od świtu do zmierzchu – tyle potrwa praca zwierząt i ludzi. W wodzie niemal po kolana, w strugach deszczu. Mężczyźni będą się osłaniać – założą na głowy rozprute jutowe wory po mące, po cebuli. Bawełniane lungi podwiną nad kolana, wydadzą deszczowi tylko chude, umięśnione nogi. Kobiety zacisną barwne sari ciasno wokół bioder, pochylą ciała i w tym zgięciu spędzą długie godziny, przenosząc sadzonki, jedną po drugiej, przyjmując strugi wprost na plecy.
Zwierzęta pójdą przez stojącą na polach mętną wodę, chłostane tą czystą spadającą z chmur i niesioną porywami wiatru. Pójdą niespiesznie, z przymkniętymi powiekami, przez błoto rozbierane pługiem. Deszcz minie, ich skóra nie przeschnie, a lunie kolejny. I tak przez cztery miesiące, od czerwca do września, gdy w Indiach nad życiem panuje monsun.
Rzeki płyną z nieba
We wczesnej mitologii hinduskiej wyrazem deszczu był Indra – najważniejszy z bogów, dysponent ulew. Wojowniczy i odważny, posługiwał się piorunem. Pokonywał asurów – negatywne antybóstwa. Zwyciężył smoka Vritrę – demona suszy, winnego powstrzymywania deszczu i ukrywania słońca wysoko na niebie. Swoją siłę Indra czerpał z eliksiru – somy, a za sprzymierzeńców miał rudrów, którzy ujeżdżali chmury i rozpętywali burze. Indra to bóg wszechobecny, jedno z jego imion brzmi „tysiącooki”.
Tysiące deszczów spadają bez zapowiedzi, bez litości. Żadnej gry wstępnej, nikłe szanse na schronienie – po pierwszych kilku kroplach naraz zwala się masa wody. Jakby Indra wylewał całe dzbany, jakby z długich, zaplecionych dredów boga Sziwy spływał obfity mityczny Ganges. Ta gwałtowność i nagłość ulew wymusza szczególny język. Hindusi mówią, że monsun się łamie, że pęka.
Wcześniej ostrzeżenie wisi w powietrzu. Masa przygnanego wiatrem powietrza nadchodzi od oceanu, z południowego zachodu i pełznie ku północy Indii. Napotyka rozpalony ląd – subkontynent wiosną szybko i intensywnie się ogrzewa, bo Himalaje chronią go przed chłodem północnej półkuli. W kwietniu upał staje się nie do wytrzymania. Nie da się pracować, handlować, myśleć. Głowy opadają jak zaczarowane: autobusy i pociągi wiozą miliony śniętych, urzędnicze biurka służą za poduszki – niczego nie załatwisz. Letarg. Na targach już przed południem warzywa i owoce zakryte worami, żeby nie powiędły z gorąca. Handlarze śpią przy nich – ciężko, nieprzytomnie. Otrząsają się dopiero przed zmrokiem rozruszani światłem nagich żarówek. Ale zmrok to złudna pociecha. Przed monsunem wieczory także gęstnieją, od mokrego gorąca tumanieją nawet komary, latają powoli, kłują leniwie.
Czekanie na monsun to nieprzytomne spojrzenia, spowolnione ruchy, zalewane potem oczy bezustannie przecierane ręczniczkami. No gdzie ten deszcz? Ileż można czekać? Wilgoć bez końca, z każdym dniem jest jej więcej, razem z upałem potęguje się napięcie, a jednocześnie mokra duszność otępia, osłabia. Cały kraj snuje się i majaczy.
Pleśń pokrywa materialną rzeczywistość bielutkim filtrem niby mgiełką. Wsuwa się na obrusy, w księgi rachunkowe, ubrania. Codziennie trzeba wszystko przecierać, wietrzyć, omiatać miotełką, prać, wynosić na słońce – dopóki jest. Nie tracić czujności – w monsunowym preludium potęguje się zapach stęchlizny, zapowiedź dni, w których setki księgarzy z College Street w Kalkucie nie uchronią milionów swych książek przed pokarbowaniem i bliznami niewielkich ciemnobrązowych kropek zgnilizny, która zmieni się w plamy – bezpowrotnie pożre druk i treść. Tężejąca zapowiedź deszczu jest nie mniej ważna niż on sam – gdyby nie potworna duchota, pierwsza ulewa nie byłaby jak zbawienie. Deszcz witany jest radością i ulgą. Jest wybuchem nadziei, festiwalem życia.
Kąpiel w chmurze
Im gorętszy ląd, tym pełniejszy uformuje się monsun – chłodniejsze masy powietrza znad oceanu uderzają w subkontynent i zatrzymują się na chwilę na Ghatach Zachodnich, pierwszej górskiej zaporze wyrastającej na ich drodze raptem kilkadziesiąt kilometrów od brzegu. Ghaty Zachodnie ciągną się wzdłuż wybrzeża, od Maharasztry po Keralę – nazywane są górami dobrotliwymi. Przywiane monsunowym wiatrem powietrze zatrzyma się i skłębi przy zboczach, dopóki ciśnienie nie popchnie go wyżej. Wreszcie chmury przetoczą się przez szczyty i zemszczą na nich deszczem srogim, ciężkim. Piękna to zemsta, okrywająca góry jasnozielonym płaszczem traw i dżungli.
Dojechaliśmy kwadrans po drugiej w nocy. Za nami został Bombaj – rozwibrowany, chciwy, rosnący w górę jak przed stuleciem Manhattan, kłujący niebo szkieletami nieludzko wielkich wieżowców. Samochód przesuwa się wolno na drodze złożonej z dziesiątków zakrętów, przesłoniętej nie mgłą, lecz chmurą – bliżej stąd do nieba niż na ziemię.
Reflektory samochodu wychwytują zarys betonowej zapory dzielącej nas od przepaści. I tej mętnej, szarej linii staramy się trzymać. Na parkingu przed Matheran czeka strażnik – śpi na krześle w płaszczu przeciwdeszczowym. Głowę przytulił do latarki. Witamy się, pokryci wilgocią, choć teraz nie pada. Ruszamy.
Buty ślizgają się na kamieniach pokrytych rudym błotem i na szynach wąskotorowej kolejki wybudowanej tu za pieniądze Adamjee Peerbhoya, szyickiego biznesmena i filantropa, który w dzieciństwie zarabiał jako sprzedawca herbaty – biegał ze szklaneczkami, a kończył życie jako dobroczyńca i szanowany przywódca polityczny indyjskich muzułmanów. Jego syn, Abdul Hussein Peerbhoy, mieszkał w Matheran aż do lat 60. XX w., to on nadzorował budowę kolei. Pierwsze wagoniki ruszyły w 1907 r. z miejscowości Neral aż tu, na szczyt. Jeżdżą do dziś, pokonując 21 km i 281 zakrętów, prowadzone lokomotywą z silnikiem parowym.
My idziemy przez noc, najciemniejszą właśnie teraz – przed świtem. Odgłosami kroków i rozmową budzimy małpy, psy i krowy śpiące na jedynej uliczce uzdrowiska. I dalej, znów do dżungli, ścieżkami spływającymi mazią, aż do dawnego domu Peerbhoya juniora. W porze deszczów niemal nikt nie wynajmuje tu pokoi, ale kelner i kucharz przyjdą rano i podadzą nam śniadanie. Strażnik zdejmuje kłódkę z drzwi pokoju – wewnątrz 150-letnie łóżko, fotele z miękkimi obiciami, biurko z poczerniałym lustrem. Ktoś zostawił dla nas butelkę wody, miskę orzeszków oprószonych masalą i kawę w termosie. Pstryk – wiatrak zaczyna powoli mleć zawieszoną w powietrzu zgniliznę, jej słodkawy, intensywny zapach.
O piątej nad ranem przychodzi ulewa. Nie spada, jest tu – w chmurze tuż nad naszymi głowami, w drzewach przy werandzie, na kamiennych stołach przed domem, na nas. Ciężka, monotonna, ogłuszająca.
Kilka godzin później budzę się, wylewając lodowatą wodę z miedzianego dzbanka na głowę i kark. Jej zimno w pierwszej chwili paraliżuje, po czym otrzeźwia, wrzuca w życie natychmiast. Na zewnątrz jest jasno, mokro i ciepło. Ze ścieżek prowadzących przez szczyty patrzymy na zbocza. Opadają ostro, ale wydają się łagodne, otulone warstwą młodej zieleni jak misternie utkanym sari. W oddali wielkie jezioro – błysk czystej tafli pomiędzy łańcuchem gór, który trwa i trwa, aż niknie w rozlewiskach słodkich wód Kerali 1600 km stąd, na południowym koniuszku subkontynentu. Nie słychać niczego poza szumem wody. Strugi ciekną wodospadami ze skał, rozwiewane w bieluchną mgłę. Wiatr porywa je i roznosi wzdłuż zboczy.
Za mokro, za sucho
Deszcze w górach utrzymają się najdłużej. Nasączają plantacje herbaty, pieprzu i cynamonu w Kerali, moczą słoniowe grzbiety i małpie łby w dżunglach Tamilnadu, wypełniają rzeki Karnataki.
Mandovi, płynąca przez wielki płaskowyż Dekan, dociera do Ghatów Zachodnich na wysokości Goa i tam – wzmożona deszczem – osuwa się gwałtownie 600 m w dół wodospadem Dudhsagar. Jego nazwa w języku konkani oznacza rzekę mleka. Tak wygląda, jak spienione, parujące mleko, gdy pociąg, którym jadę od wybrzeża w głąb subkontynentu, ostrożnie toczy się ku niemu wzdłuż potężnych górskich zboczy.
Liczący 26 wagonów skład, tylko z nazwy ekspresowy, posuwa się teraz nie szybciej niż 20 km/h, zataczając długi łuk. Tory są przytulone do porośniętych zawiłą dżunglą gór. A woda jest wszędzie: skapuje z liści, kręci mokre młynki w powietrzu popychana wiatrem, siąpi, ciepła para leży na szczytach i siedzi nisko w dolinach, snuje się przy wzgórzach niby jasny dym – maluje zygzaki sunące ku stalowemu niebu. Kiedy żelazne wagony wsuwają się w środek Dudhsagaru, pędzące w dół strumienie opryskują nas przez otwarte okna i drzwi. Woda gna tuż pod kolejowym mostkiem. Mamy zaledwie chwilę na zachwyt – zaraz znów przesłoni ją plątanina drzew i mgły. Hindusi nie szczędzą wodospadowi okrzyków, gwizdów i pisku – jest piękny, triumfalny. Należy mu się wiwat na całe gardło!
Od początku czerwca aż do września nieustające prawdopodobieństwo deszczu zalega burą powłoką na niebie. Jest tarczą chmur, nieprzeniknionych i odgradzających od słońca.
Monsuny miewają gorsze i lepsze lata, obfitsze i bardziej suche dekady jednym częściom kraju niosą ulgę, a innym nieszczęścia. Za mało deszczu to głód, beznadzieja. Za dużo – śmierć, zniszczenia.
„U nas wcale nie pada” – kręci głową pulchny chłopak, który wsiadł do pociągu nad Zatoką Bengalską, w Kalkucie, 38 godzin temu. Za 4 godziny wysiądzie nad Morzem Arabskim. Ma za sobą dwie noce na kuszetce i cztery posiłki wnoszone przez sprzedawców na stacjach, na sobie – wymemłaną koszulkę i szorty. Wokół spocone twarze, znużone ciała, śmieci w korytarzu, teraz zalane wodą Dudhsagaru. „W Bengalu Zachodnim roboty w rolnictwie całkowicie zatrzymane” – odsuwa od siebie otwarte dłonie, rysując w powietrzu płaską, martwą linię. Słucham go ja i siedmiu kolegów, z którymi wyruszył do Goa. Mają umówioną pracę w hotelu. Tuż przed stacją Margao wszyscy znikają w wagonowych toaletach – cuchnących, brudnych – i jeden po drugim wyłaniają się cudownie odmienieni, w koszulach, zlani perfumami, jak bogowie. Zostaną nad morzem pół roku. Ich rodzinny Bengal Zachodni to spiżarnia Indii, najważniejsze źródło ryżu. Słaby deszcz w tym zakątku to zła wiadomość dla wszystkich.
Ale złych wiadomości jest w tym roku więcej. „Masz szczęście, to pierwszy taki dzień” – Radźi dźga palcem jasne niebo. Chodniki i drogi w Alappuzha wilgotne, ale od rana nie spadła ani kropla, jest słonecznie. Ściąga brwi i przyjmując nomenklaturę ministerialnych raportów, dodaje: „Kerala otrzymała 45 dni nieprzerwanych opadów. Dzień i noc, dzień i noc. Jest tyle powodzi, tak wiele ofiar śmiertelnych… Nasz minister stanowy ogłosił, że to największa tragedia od kilkunastu lat. A rząd centralny nie chce dać ani grosza!” – złości się, ale nie może być zdziwiony. Indiami od czterech lat rządzi partia prawicowa, w Kerali – od sześciu dekad wolne wybory wygrywają marksiści. To najdłużej istniejący na świecie rząd komunistyczny, niebędący dyktaturą.
Stoimy z Radźim nad kanałem w Alappuzha – miasteczku, które jest portem rozlewisk Kerali, wielkich plam słodkiej wody nieustannie przepychających się ze słonymi prądami Oceanu Indyjskiego.
Czekamy na autobus. Ja wygnieciona i brudna po dniu na łodzi, on – wyprasowany i gładki, cały w równy kancik. Jest menedżerem firmy odzieżowej, chodzącą wizytówką swojej profesji. Mieszka w Kottayam, do którego płynie się kilka godzin promem, zawijając do przystanków w wioseczkach utworzonych na nasypach, które rozdzielają rozlewiska i uprawy ryżu. Przestrzeni na zbudowanych przez ludzi wałach jest tak niewiele, że gruba krowa się nie obróci – musi wędrować na skrzyżowanie traktów usypanych i umocnionych kamieniami. Domy i świątynki maleńkie, zmieści się sześć kobiet i mała figurka Matki Boskiej – pomalowana, obwieszona girlandami jak hinduska bogini. Mimo pory monsunowej ludzie żyjący na tej wielkiej wodzie są bezpieczni. „Tu deszcz ma dokąd odejść… – faluje dłonią Radźi. – Odpływa do oceanu. Ale w głębi lądu woda z ulew nie nadąża z odpływaniem, a ziemia jej nie wchłonie. Topi nas”.
Szybkość i obfitość opadów to największe wyzwanie. Nie minął jeszcze półmetek monsunu, a w Kottayam jest kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych i niezliczona masa problemów: zmyte domy, wyrwane przez wodę ściany, zapadnięte ulice, zatopione szkoły. Całe wsie są uwięzione na skrawkach lądu. Trzeba dowozić wodę pitną, jedzenie, leki, a ludzi transportować do obozów przejściowych. Stojące, pleśniejące kałuże to wylęgarnia komarów, które roznoszą dengę – na tę krwotoczną gorączkę nie ma mocnych. Z deszczem idzie widmo epidemii.
Dwa tygodnie po moim wyjeździe nastąpi katastrofa. Na Keralę spadną najcięższe od stulecia deszcze, na pomoc ruszą armia, helikoptery i rybacy znad morza. Zginie ponad 400 osób, ponad 700 tys. straci domy.
Za sucho, za mokro – tak czy inaczej, wraz z ulewami rozpoczyna się sezon liczenia zysków i strat. Wokół deszczu kręci się gospodarczy kalendarz i kasa najludniejszej demokracji świata – tych 700 tys. wsi, w których ziemia wciąż należy do ludzi, nie do koncernów. Każdy uprawia lub głoduje na własny rachunek. Nie ma jednego monsunu ani wspólnego bilansu. Ilu ludzi, tyle pór deszczowych.
Żarłoczna rzeka
W Hospet, w ryżowo-bananowej Karnatace, zrobił się dzień, choć bury. Ostatnie wozy z bykami wjeżdżają na most, mijają straganiarza prażącego kolby młodej kukurydzy na węglach z kokosowych łupin. Zatrzymują się przyjezdni i tutejsi, żeby popatrzeć na Tungabhadrę. Płynie w dole, rozlana wielkopańsko. To jej czas. Jesienią znów skurczy się do wąskiej strugi, ale teraz rzeka bierze wszystko.
Mało jej było szerokiego na kilka kilometrów koryta, połknęła również skaliste zbocza, zanurzyła krzewy, drzewa. Wyrastają z niej jak bujne zielone czupryny. Ogrom przesuwającej się wody wygląda tu łagodnie, jak leniwa kałuża. Znajduje dla siebie w krajobrazie dość przestrzeni, by się nie srożyć. Ale kilka kilometrów wyżej, na tamie w Hospet, trzeba już było otworzyć większość śluz – wody przybyło szybciej i więcej niż zazwyczaj. Podobnie jak na setkach tam na południu kraju. Rzeka spada z rykiem w dół po betonowych rynnach, pieni się i burzy, jakby tym zatrważającym spektaklem rekompensowała sobie podjętą przez ludzi próbę jej zatrzymania. Pokazuje, co potrafi. Przypomina, że jest żywiołem.
Jej źródła biją we wzgórzach Ghatów Zachodnich. Spływają tu wzmożone ulewami. Za zaporą woda znów uspokaja się i sunie szeroką plamą tysiące kilometrów, przez Karnatakę i Andhra Pradesh, gdzie zmienia nazwę i już jako Kryszna wpada do Zatoki Bengalskiej po drugiej stronie subkontynentu. Wzdłuż jej brzegów ciągnie się zielony pas poletek ryżu, plantacji bananowców i trzciny cukrowej. Póki wody, póty życia.
Trzy łyse głowy kręcą się na falach w czymś, co wygląda jak płaski, okrągły kosz. Siedzący w nim staruszkowie rozglądają się niepewnie, niby podziwiając widoki – Tungabhadra wije się spektakularnie między skałami i skupiskami palm – ale też zerkając z niepokojem na nas, pozostałych na brzegu i coraz szybciej się oddalających.
Wyplatane z liści bananowców i smarowane smołą w celu uszczelnienia okrągłe łódeczki są przydatne do łowienia ryb albo samodzielnego przeprawiania się na drugi brzeg. Ale dziś rzeka silnie wiruje. Chłopak wbijający wiosło w wodę nie wydaje się pewny, że zdoła dowieźć świętych starców do schodów nadbrzeżnej świątynki. Wreszcie, po kwadransie zmagań, docierają. Bramini zsiadają z ulgą, przytrzymując w garści zwoje białych bawełnianych dhoti, którymi okryli się od pasa w dół.
Ich koledzy, także duchowni, są już na miejscu i od godziny oddają się rytualnej kąpieli. Stoją w wodzie po pas, kucają w niej, myją się, płuczą usta, bulgoczą i plują. Powtarzają święte wersy, a przy okazji gawędzą, parskają i żartują. W ich gestach nie ma pośpiechu, ale nie ma również zbytku – czynności wykonywane są starannie, przez każdego w podobnej kolejności. Hinduizm nie jest religią świętych tekstów ani doktryn, to cywilizacja codziennych gestów i praktyk. Obmywanie i modlitwa podlegają niepisanej synchronizacji. Nim minie południe, wszyscy bramini będą już stali na brzegu, schnąc z nagimi torsami przepasanymi tylko świętym sznurem i z miedzianymi dzbanuszkami do ablucji w rękach. Poza tym niczego przy sobie nie mają – żadnych rzeczy, okryć, butów. Odchodzą powoli w stronę głównej świątyni, położonej kilometr w górę rzeki. Idą po głazach aż do żwirowej drogi rozjeżdżonej przez autobusy przywożące pielgrzymów.
Jesteśmy kilkanaście kilometrów na zachód od Hospet, w Hampi – tak mówią tutejsi z miasteczka, ale właściwa nazwa to Widźajanagar, miasto zwycięzcy. Znajduje się ono w całkowitej ruinie i na tym polega jego urok. Kilkadziesiąt świątyń i budowli postawionych 500 lat temu miało utworzyć cywilizację idealną i futurystyczną, stać się kamiennym wyrazem hinduistycznej dominacji w regionie, na który napierali wyznawcy islamu. Było największym na świecie – po Pekinie – miastem średniowiecza, a także najzamożniejszym w Indiach. Ale polityczna rzeczywistość pożarła je szybko, a koalicja muzułmańskich władców zostawiła z niego ledwie ości. Rozrzucone wzdłuż Tungabhadry i na otaczających ją górach budowle – a wśród nich wiele czynnych świątyń – tworzą jeden z najpiękniejszych zaułków wielkiego kraju.
W porze monsunu jest tu pustawo. Nabrzmiałe od deszczowych chmur niebo odstrasza pielgrzymów i turystów, a złośliwy wiatr utrudnia wdrapywanie się do świątynek przycupniętych na skałach. Tym łatwiej oddać się temu, z czego Hampi słynie – magnetycznej sile krajobrazu.
Znów dmuchnęło i siąpi. Trudno powiedzieć, że deszcz zaczyna padać. Robi to przez cały dzień, jest konsystencją – zawieszoną w powietrzu drobną mżawką, która czasem skrapla się i nabiera mocy. Jest konsekwentny, a to ułatwia uznanie jego dominacji, powoduje uległość czy raczej: pokorną akceptację. Ulewy moczą kolumny, kamienne posągi i powozy. Ciemnieją zmoknięte płaskorzeźby z wizerunkami boga Hanumana – szlachetnego i dzielnego bohatera Ramajany o małpiej twarzy i zwinności. Tu, w górach Karnataki, przypominających wyrafinowaną układankę obłych głazów skomponowanych tak, jakby ich aranżacją zajmował się jakiś artystycznie uzdolniony mityczny olbrzym, małpy mają swoje królestwo. Ukradły mi śniadanie z talerza, próbowały zabrać aparat fotograficzny, obsiadają kable elektryczne, dachy, stragany. Wsadzają łapy przez niedomknięte szyby samochodów, rozłupują skradzione arbuzy i wyciągają z nich słodki miąższ, siadają na krawędziach skał i patrzą – jak my – zahipnotyzowane pejzażem złożonym z wody, kamieni i wiatru.
Barwne przywidzenia
W porze deszczu coś niezwykłego dzieje się z kolorami. Jedne znikają – niemal całkowicie „wyłączają się” za sprawą przesłaniających słońce chmur, a inne – jakby dla wyrównania rachunku piękna – nabierają intensywności. To efekt załamującego się w chmurach światła, ale też wszechobecności ocuconego wodą życia, kwitnienia, bujności. Bogata w rudę żelaza ziemia wzdłuż Ghatów Zachodnich czerwienieje – im bardziej moknie, tym silniejsza jej barwa. Skały, przez większość roku beżowe, teraz lśnią czekoladowym blaskiem. Ta fosforyzująca feeria jest deszczowym złudzeniem, rodzajem monsunowego negatywu: im mniej światła, tym żywsza wydaje się klisza.
Ale deszcze potrafią także kraść kolory. Wody Oceanu Indyjskiego stają się bure, skotłowane. Piaski goańskich plaż czernieją. Cały egzotyczny sztafaż znika, wypłukany i pobladły.
W połowie dnia w Benaulim, na jednej z największych plaż Goa, pustka. Wszystko zamglone, niepewne – jakby istniało wyłącznie w zarysie. Tylko grupa żołnierzy na ćwiczeniach. I psy, niemal identyczne, jak liczone w milionach potomstwo jednej pramatki, leżą zwinięte w płytkich norach wygrzebanych w piachu. Przekrzywiają łby, zerkają na ocean, przysypiają. Czasem któryś zerwie się i zawyje w stronę fal, uruchamiając całą resztę – odzywa się 40 psich gardeł, jakby miały morzu coś ważnego do powiedzenia.
Woda zaczyna przybliżać się do lądu. Idzie przypływ, więc samotny ratownik wędruje, przestawiając pałąki z czerwonymi flagami bliżej wydm. Nie wolno pływać – ani dla rozrywki, ani łodziami na połów. Monsun to nie tylko pora wściekłych fal i kapryśnych wiatrów, lecz także czas tarła i ochrony narybku. Karty dań w tych kilku knajpkach, które nie zamknęły się z pierwszym deszczem, są pełne posiłków niemożliwych. Ani słynnej king fish – ryby królewskiej, ani krabów, ani krewetek. Mała strata: jedzenie ryb i owoców morza w porze monsunu grozi zatruciami. Bakterie mnożą się prędko, woda i powietrze – jak mawiali umierający na dyzenterię Brytyjczycy – „gnije”, a ludzkie ciało spowalnia wszelkie procesy, wchodzi w tropikalny odpowiednik naszego snu zimowego. Zapobiegliwe indyjskie kucharki podają w domach potrawy lekkie, gotowane lub duszone, bez smażenia i ostrych przypraw. W deszczu wystarczająco ciężko jest żyć, a co dopiero trawić!
Fale wściekłości
Na południowym skraju Goa, w Palolem, spotkałam grupę niepokornych. Dziesięciu mężczyzn zaczęło spychać ku wodzie drewnianą łódź. Podkładali pod nią ciężkie bele smarowane tłustym mazidłem, po którym kadłub ślizgał się chętnie i posłusznie. Wcześniej uporządkowali sieci, rozciągali je i łączyli, pracując zręcznie dużym szydłem. Prąd sam wyprowadził ich łódź ze skalnej zatoczki, dopiero wtedy włączyli silnik i szybko zniknęli za jedną z milionów ponurych fal.
Patrzę na starego rybaka, który został na plaży. Uśmiecha się przepraszająco. „Nie wolno łowić. Ale musimy jeść” – mówi i patrzy znów w ocean.
W monsunie trudniej o piękno. Pocztówkowe w porze suchej Palolem przypomina zdewastowane kulisy turystycznego spektaklu. Stragany i bambusowe chatki stojące wzdłuż plaży są ciasno owinięte niebieskimi foliami, zasznurowane. Walają się oberwane, nadgniłe liście palm. Murowany placyk – chyba taras kawiarni – okupują krowy. Ocean wypluwa na piasek swoje brzydkie sekrety: kawałki folii, opon, butelek, szkła, samotne ćappale – ginące w niewyjaśnionych okolicznościach i produkowane w monstrualnych ilościach najpopularniejsze w Indiach buty, klapki z gumy.
Patrzeć na ocean o tej porze roku, nie mówiąc już o żeglowaniu po nim – to wymaga odwagi. Jest więcej niż niepokojący. Jest wściekły. Obraca zwały burej wody. Nie czaruje odcieniami lazuru, nie obiecuje, że ukołysze – wywraca fale w nieładzie. Jakby teraz, pozbawiony widzów, nie dbał o pozory. Wtórują mu ulewy. W szarej ścianie ciepłej wody moknę ja i mokną psie grzbiety, mokną palmowe grzywy szarpane wiatrem i piasek, który dopiero jesienią snów stanie się biały i sypki.
Ponad przygnębiającą szarość wyrasta tylko jeden element – skłębiona na piasku sieć rybacka, ciemnoczerwona. Leży jak karmazynowa zjawa wyrzucona na brzeg. Ma na sobie sznur korali z małych boi w barwach poblakłej zieleni i pomarańczu. Na wierzchu, niby wpięta w nią brosza, tkwi drewniane wiosło. Położone, by sieci nie rozcapierzył wiatr. Tak nasiąknięte wodą, że niemal czarne.
Płynie ku miastu sina masa
Trwa sezon dramatycznych nagłówków. Na pierwszych stronach gazet, wydawanych w kilkudziesięciu językach od Himalajów po przylądek Komoryn, fotograficzne dowody katastrof, numeryczne próby pomierzenia nieszczęść. Zdjęcia autobusów zalanych po dach, zawalonych mostów, podmytych dróg, ziemskich rozpadlin i zwalonych do ich paszczy domów, lawin błotnych miażdżących całe wsie. W dniu mojego przyjazdu rekordowo wysoki przypływ w ciągu dwóch godzin wyrzucił na Marine Drive, reprezentacyjną promenadę Bombaju, 10 ton śmieci. Zapchane odpływy, zatopiona jezdnia, uwięzione samochody. Dzielne oddziały sprzątaczy usiłowały ratować sytuację. Wyciąganie zwałów śmieci gołymi rękami. Szukanie otworów ściekowych w wodzie do połowy uda. Otwieranie krat, by woda wlewała się do kanalizacji. Bombaj nie ma prawa istnieć – powstał na siedmiu sztucznie połączonych wyspach, jest lądem nie na miejscu. Co roku deszcz mu o tym przypomina. Co roku zabija tu ludzi. Każdego dnia do miasta przybywają nowi, zamieniają dawne życie na obietnicę lepszego jutra.
Mimo ulewy, a może dla niej, ludzie gromadzą się na Marine Drive. Nie wolno zbliżać się do nabrzeża – fale uderzają w nie z wielką siłą i wytryskują na kilka metrów w górę. Ostrzegawcze gesty policjantów obleczonych w żółte sztormiaki. Zamiast bambusowych pałek, lathi, służących do okładania niesubordynowanych tłumów i niżej urodzonych, mundurowi mają dziś parasole i gwizdki.
Następnego dnia rano przeczytam w „Times of India”, że na bombajskich plażach w ciągu doby znalazło się ponad 300 ton śmieci przyniesionych przez prądy nawet ze wschodnich wybrzeży Afryki.
Po przeciwnej stronie sztucznego półwyspu, stanowiącego południowy Bombaj, fale jeszcze wścieklejsze. W Zatoce Worli rozbijają się o kamienną drogę wchodzącą w morze na 0,5 km aż do grobowca, w którym pochowany został muzułmanim Hadżi Ali. W pierwszej połowie XV w. ten bogaty handlowiec oddał wszystko, co posiadał, wyruszył na hadż i został mistykiem. Ku grobowcowi powinien cisnąć się tłum wiernych – szliby powoli, w kordonie biedaków siedzących po obu stronach kamiennej drogi, wyciągających błagalnie ręce po jałmużnę, tłukących blaszanymi miseczkami i wzywających Allaha. Dziwny to spektakl, łączący lament, pokorę i celebrację. Przy marmurowym grobowcu wieczorem rozległaby się muzyka qawwali, wzniosła i namiętna. Ale dziś jest tylko huk i groza tego, co nadciąga. Idzie ku miastu sina, ołowiowa masa. Morze już wie, jego wzburzenie jest ostrzeżeniem.
Policja zamknęła przejście do grobowca, który teraz ledwie wyłania się z pomieszania ulewy, spienionego morza i sunących nisko chmur. Jego jasna kopuła i minarety wyglądają jak żagle wściekle targanego statku, on sam – choć położony na skalistej wyspie – zdaje się kołysać.
W murze na nabrzeżu, gdzie walczę z wiatrem wyrywającym mi parasol, jest tylko jedna dziura. Zajął ją sprytny kundel z pokiereszowanym ulicznym doświadczeniem pyskiem. Śpi zwinięty, obojętny na ryk i chaos wokół. Bombaj pociemniał, wszystkie jego wieżowce zniknęły w nawałnicy – nawet najdroższy na świecie dom Mukesha Ambaniego, od niedawna najbogatszego człowieka Azji. Ludzie biegają w popłochu: tłoczą się w zejściach do metra, pod daszkami straganów, gubią ćappale w kałużach, szukają ocalenia w autobusach i taksówkach.
Do mokrej nitki!
Ale nie oni. Oni w deszczu są niezwyciężeni. Niech no tylko lunie mocniej, wtedy mu pokażą! Dawno już zdjęli koszulki, ćappale rzucili na asfalt. Spodenki oklejają ich pośladki, zjeżdżają w dół nasiąknięte wodą. Tu nie liczy się żadna sucha nitka, tu się gra!
W niedzielne popołudnia miasta należą do małych krykiecistów. Kilka desek, plastikowa piłka, wolna od aut uliczka – tyle wystarczy. W rynsztokach bulgotanie, na ulicy odbijają się krople wielkie jak owoce liczi, a piłka przecina deszcz i sunie w górę, odbita mocno na przekór ulewie. Dwie pary bosych stóp już się ścigają, pędząc na jej spotkanie – obniżyła lot i spada gdzieś przy moknących wózkach targowych. Chwyta ją ten mniejszy, rzuca kolegom, gdy przeciwnicy z wrzaskiem gnają do bazy. Trudno powiedzieć, kto wygrywa, bo po każdym zagraniu wszyscy chłopcy zbijają się w kupę i deliberują. Jakby nie grali przeciwko sobie, tylko potrzebowali umownych konkurentów do lepszej zabawy. Więcej tu zgód i kompromisów niż rywalizacji.
Niedaleko, na Crawford Market i w uliczkach przy starym meczecie, trwa niedziela handlowa. Co prawda straganiarze muszą co chwila rozciągać i zwijać folie chroniące owoce, kwiaty, ubrania i zastawy stołowe, ale klientów jest mnóstwo. Na ulewie życie się nie kończy.
Deszcz przybiera na sile, a chłopaki wyzywają go na pojedynek: robią w strugach pompki, gwiazdy i salta. „Nic nam nie zrobisz!” – wołają ich chude, lśniące łagodnym brązem ciała i wypięte brzuchy. Tańczą tak jak ich idole w bollywoodzkich przebojach – otwierają klatki piersiowe, rozkładają szeroko ramiona, podrzucają je w górę i wypychają biodra. Monsun to kod kulturowy – nawet dziecko wie, że zaczął się czas radości i kochania.
Na straganie w dzień deszczowy
Pora deszczowa to sezon na miłość, kwartał romantyków. W indyjskich pieśniach i poezji powtarza się motyw kochanków rozdzielonych ulewami, trawionych rozłąką i tęsknotą. Szukających ulgi w strofach, które obiecują powrót słońca i ponowne spotkanie. Rzewne refreny i wersy, dawniej wypisywane w listach, wciąż żyją na ustach rikszarzy, którzy obserwują skrywające się pod parasolkami dziewczyny. Nucą im miłosne refreny. W wodzie kobiety to boginie – zawsze bardziej krągłe i zmysłowe.
Nie ma w Indiach filmowego przeboju bez sceny „mokrego sari”, w której główna bohaterka, ucieleśniająca żeńską energię, zjawia się zmoczona ciepłą ulewą w stroju, który opinając jej ciało, nagle więcej odsłania, niż zakrywa. Mężczyźni wyskakują z krzeseł, klaszczą, gwiżdżą i wiwatują, kobiety przykładają do ust chusteczki i ukrywają uśmiechy.
Monsun to pora soczysta, w której na straganach zjawia się dojrzałe, kremowe mango – maharadża wśród owoców. Istnieje w wielu kształtach przywodzących na myśl kobiece piersi i pośladki, a także pięknych kolorach: od zieleni przez żółcie i pomarańcze aż po czerwień. Leży w kopcach na straganach, obmywane deszczem, i czeka na czułe dłonie, które dotykiem opuszków sprawdzą jego miękkość, podniosą i zbliżą skórkę do nosa, a potem podadzą sprzedawcy do zważenia. Owinięty w gazetę pełną wodnistych depeszy owoc zostanie zaniesiony do domu, gdzie na jego widok dzieci zaczną domagać się zrobienia lodowego deseru – kulfi, a teściowa obliże się na myśl o cierpkiej i pikantnej marynacie.
Moknę wśród ich owocowej krągłości, zaaresztowana nagłą ulewą na straganie. Sprzedawca, widząc, co się święci, zdążył wciągnąć mnie między drewniane półki. Jego synkowie okryli folią delikatne śliwki i liczi, reszta moknie: guawy i papaje, kaszmirskie jabłuszka i zielone gruszki, obłe arbuzy i kopce małych, żółtozłotych mango. Krople kapią z kiści maleńkich bananów zawieszonych na sznurkach pod daszkiem. Tu, na zapleczu, tli się kadzidło i świeczka przy jaśminowej girlandzie – nieustannie działa kącik przeznaczony bogom, zapewniający ich życzliwość. Chłopcy przecisnęli się do nas i ocierają buzie z deszczu. Śmiejemy się do siebie. Deszcz to frajda, sprawdzian refleksu i pomysłowości. W tylu miejscach można się ukryć, ale kto zdąży?
Zagapiamy się na skrzyżowanie – kłębowisko autoriksz, motorów, skuterów i autobusów zniknęło jak zaczarowane. Wszyscy gdzieś się pochowali niby te wielkie pomarańczowe mrówki, które zawsze wiedzą pierwsze, że pora szukać kryjówki przed powodzią. Nikt nie trąbi, nic nie jedzie. Jakby wszyscy ustąpili deszczowi – oddali mu scenę. Niech pokaże, co potrafi.
Strugi słabną. Kiedy można z nich wyodrębnić pojedyncze krople, wiadomo, że odpuszcza. Sprzedawca owoców głośno charka i spluwa na ziemię, szarpie folię w górę i pyta, czego chciałam. Nie mówi, tylko unosi podbródek w geście, który jest znakiem zapytania. Kręcę głową, a on już wie, nieraz tu byłam – chwyta gruby owoc i podrzuca go w górę, waży w dłoni.
„Kochasz moje mango, madam! – uśmiecha się. – 60 rupii!”
Wracam do pokoiku, z którego mam widok na goańską dżunglę. Wsuwam zęby w delikatny miąższ i słucham ulewy. Jej szum zmienia się wraz z podmuchami wiatru, wychwytuję zwroty akcji – porywy szarpią palmę, jej liście chłoszczą sąsiednie pnie. Wyglądam przez okno. Szerokie liście bananowców przyjmują wodę i zaraz posyłają ją w dół, na zgubę mrówek, żuków i karaluchów. Tylko gujawa stoi nieporuszona. Wichura ją tarmosi, ale niedojrzałe i twarde jak kamień owoce trwają dzielnie. Spadną dopiero, gdy przyjdzie ich czas, rozniosą hipnotyzujący zapach łagodnej fermentacji.
Za moment zrobi się zupełnie ciemno, zmrok przyspieszą deszczowe chmury – wlewają się ciężko jak ołowiana masa. A jednak jestem pewna, że właśnie teraz, w ostatnich chwilach dnia i cichnącym deszczu leśna plątanina rozbłyska. Widzę zielone lśnienie bananowców, limonkowy odcień na liściach mangowca i żółte plamy na pniach. Sekundy później – już tylko czerń, tylko noc.
Ostatnie krople lądują z pluskiem na kamienistej ziemi. Wszystko milknie. Powietrze staje. I wtedy nadlatują moskity.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!