
Gdy Kartezjusz pisał o rozłączności umysłu i ciała, chyba nie sądził, że aż tak to się poniesie. A tu jeszcze kilkaset lat później inni uczeni muszą dowodzić, że jest zupełnie inaczej.
Jest 11 września 1956 r. Pod auspicjami prawdopodobnie najsłynniejszej politechniki świata, czyli Massachusetts Institute of Technology, spotyka się grupka nietuzinkowych osób. Są wśród nich: matematyk Claude Shannon (wykazał, że ciągami zer i jedynek da się wyrazić każdą informację, którą ma przetworzyć komputer), psycholog George Miller (zbadał pojemność ludzkiej pamięci krótkotrwałej), informatyk Allen Newell (pierwszy uwierzył, że program komputerowy może ograć w szachy człowieka), specjalista działający na granicy wielu dziedzin, w tym informatyki i psychologii, Herbert Simon naunoraz językoznawca, pacyfista i radykalny krytyk wolnego rynku Noam Chomsky. Tego dnia połączyło ich przeświadczenie, że psychologia, lingwistyka, a także dopiero co raczkująca informatyka stanowią części większego projektu naukowego – nauki o poznaniu, zwanej też kognitywistyką, która zadomowi się na dobre na uniwersytetach całego świata.
Punktem wyjścia było dla nich przekonanie, że myślenie polega na wykonywaniu obliczeń, a to, co nazywamy umysłem, przypomina program komputerowy. Chociaż program ten nie może działać w próżni (podobnie jak system operacyjny komputera wymaga specjalistycznego sprzętu), kognitywista jest w stanie prowadzić badania, skupiając się na samym „umysłowym oprogramowaniu”, abstrahując od mózgu, ciała i otoczenia.
Między psychologią a informatyką
Jeszcze w latach 50. XX w. takie podejście zaowocowało m.in. opracowaniem przez Newella i Simona pierwszych programów komputerowych pretendujących do miana sztucznej inteligencji, które radziły sobie z dowodzeniem twierdzeń matematycznych. Mimo że programy te były – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia – proste, rozpoczęły ścisłą współpracę między psychologią a informatyką. Psychologiczne badania nad zachowaniem dostarczały niezbędnej wiedzy o tym, w jaki sposób z określonymi rodzajami problemów mierzą się ludzie. Informatycy wykorzystywali tę wiedzę, by tworzyć programy naśladujące wybrane aspekty działania człowieka.
To z kolei inspirowało psychologów do stawiania nowych hipotez oraz ich empirycznej weryfikacji. Sukcesy w komputerowym modelowaniu procesów poznawczych wzmacniały przekonanie, że ludzkie umysły i programy mają ze sobą wiele wspólnego. Jeśli dodamy do tego, że wcześni kognitywiści nie mieli do dyspozycji technologii umożliwiających obrazowanie aktywności mózgu zdrowych ochotników – te upowszechniły się dopiero kilka dekad później – abstrakcyjne podejście do umysłu wydaje się usprawiedliwione.
Z drugiej strony przyjmowana przez założycieli kognitywistyki teza, że umysł przypomina oprogramowanie, a mózg sprzęt komputerowy, była krytykowana przez filozofów. Zarzucali oni kognitywistom wiarę w dualizm kartezjański, tyle że ubrany w nowe szaty. Kartezjusz zapisał się na kartach historii filozofii twierdzeniem, że umysł i ciało to dwie odrębne – choć w jakiś sposób na siebie oddziałujące – substancje. O ile mechanistyczna, „zwyczajna” nauka dysponuje środkami, by badać ciało, np. opisując serce jako pompę, o tyle umysł jest domeną niedostępną tej dziedzinie i wymagającą subtelnych dociekań filozoficznych.
Tekst pochodzi z rocznika „Przekroju” do kupienia tutaj.
Wróćmy jednak do spuścizny pamiętnego sympozjum w Massachusetts. Nie dość, że większość filozofów współpracujących z kognitywistami niechętnie podchodziła do dualizmu, uznając go za koncepcję „nienaukową”, to sformułowano też inne, bardziej techniczne zastrzeżenia. W 1990 r. Stevan Harnad argumentował: gdyby myślenie polegało rzeczywiście na obliczeniach, czyli operowaniu symbolami, jak wyjaśnić to, że symbole w ogóle się do czegoś odnoszą? Upraszczając sformułowany przez Harnada „problem ugruntowania symboli”: jeśli umysł jest rzeczywiście komputerowym programem, to musi przypominać osobę, która próbuje nauczyć się języka obcego, mając do dyspozycji jedynie słownik tego języka. W słowniku każde słowo jest zdefiniowane za pomocą innych słów, np. „ssak” to – zgodnie ze Słownikiem języka polskiego PWN – „kręgowiec, którego młode karmią się mlekiem matki”. Dopóki ktoś nie pokaże nam zwierzęcia karmiącego się mlekiem, definicja na nic się nie zda.
Wczesnych kognitywistów usprawiedliwia jednak to, że wielu z nich przyjmowało komputerową metaforę umysłu jako najlepsze dostępne rozwiązanie, lecz nie byli oni do niej przywiązani dogmatycznie. Przykładowo Newell i Simon mieli nadzieję, że abstrahowanie od mózgu, ciała oraz otoczenia ma charakter zaledwie przejściowy i w końcu kognitywistyka włączy je do swoich dociekań, aktualizując zarazem rozumienie natury umysłu.
Zmaterializować myśli
Nadzieje Newella i Simona ziściły się na przełomie lat 80. i 90., gdy wraz z pojawieniem się technik neuroobrazowania kognitywistyka na poważnie zajęła się mózgiem, upatrując w nim biologicznych podstaw badanych wcześniej w oderwaniu od niego funkcji poznawczych. W podobnym czasie dostrzeżono też, że rządzone ścisłymi regułami czynności, takie jak rozwiązywanie problemów matematycznych czy gra w szachy, to zaledwie mały fragment działalności poznawczej człowieka. Jak zauważyła antropolożka poznawcza Lucy Suchman, na co dzień mierzymy się przede wszystkim z problemami, które nie poddają się łatwemu ujęciu w reguły, a w funkcjonowaniu naszego umysłu szczególną rolę odgrywają dynamiczne interakcje między ciałem a otoczeniem. Umysł przestał być programem komputerowym. Stał się materialny.
Pisząc o „umyśle zmaterializowanym”, dopuszczamy się uproszczenia, ponieważ – ściśle rzecz biorąc – „materia” nie należy do oficjalnych słowników kognitywistyki, psychologii ani nawet fizyki. Nie oznacza to, że naukowcy wcale tego pojęcia nie używają. Jak zauważa filozof Michał Heller, dla fizyków „materia” jest po prostu mniej ścisłym odpowiednikiem pojęcia „masy”. W „oficjalnych słownikach” pojęciem „materii” posługiwali się liczni myśliciele, tyle że jego znaczenie silnie zależało od ich indywidualnych preferencji. Na przykład w metafizyce Arystotelesa „materia” jest obok „formy” jednym z dwóch elementów tworzących rzecz. Materia to coś nieukształtowanego, forma zaś to zasada kształtująca materię. Dla nas jest ważne, że coś, co ma długość, szerokość i głębokość oraz zajmuje określone miejsce i trwa w czasie, może nie tylko wpływać na nasze myślenie, ale wręcz je kształtować.
Jak ciało kształtuje myślenie
Tradycyjne podejście psychologiczne traktowało umysł jak program operujący na biologicznym komputerze, jakim jest zamknięty w obrębie naszej czaszki mózg, ale nie znaczy to, rzecz jasna, że ciało było całkowicie zaniedbywane. Po prostu uważano je zaledwie za wehikuł wyposażony w zmysły, które umożliwiają mózgowi dostęp do istotnych informacji.
Rozpowszechniona przez Kartezjusza idea dwoistości umysłu i ciała stała się tak oczywista, że aż trudno sobie wyobrazić, by mogło być inaczej. Istotnie, kilka badań przeprowadzonych m.in. przez zespół Paula Blooma z Uniwersytetu Yale w różnych kulturach na całym świecie pokazuje, że nawet małe dzieci mają tendencję do myślenia o ciele i umyśle jako dwóch osobnych substancjach, co wskazywałoby, że ów dualizm „wysysamy z mlekiem matki”. Niezależnie jednak od tego, czy separacja ciała i umysłu przychodzi nam naturalnie, czy jest produktem kulturowym, historia pokazuje, że teorie naukowe nie zawsze muszą zgadzać się z potocznym obrazem świata, a nawet że może on być bezużyteczny, błędny lub wręcz szkodliwy. Traktowanie ciała jako zewnętrznej w stosunku do naszego ja maszyny może wiązać się na przykład z niekorzystnym podejściem do procesu zdrowienia: lekarz naprawia moje ciało, więc stan mojego umysłu nie ma znaczenia dla przebiegu leczenia. Współczesna medycyna wciąż boryka się zresztą z konsekwencjami tradycyjnego podziału na choroby mózgu, które są domeną neurologii, i „choroby duszy” – zarezerwowane dla psychiatrii.
Jak więc nauka stara się połączyć umysł i ciało? Oczywiście nie umniejsza roli mózgu w procesach myślowych, rozumowaniu i kontrolowaniu działań – nie próbuje twierdzić, za Arystotelesem, że emocje zlokalizowane są w sercu albo że masowanie danego mięśnia na stopie wyleczy nas z depresji. Chodzi raczej o odpowiedź na pytanie, czy działanie serca oraz innych organów wpływa na nasze emocje i myśli, a także w jaki sposób nasza postura albo ruch przekładają się na postrzeganie przez nas świata. Prawdopodobnie każdy i każda z nas wie, że gniew wiąże się z przyśpieszonym tętnem i uczuciem gorąca w ciele, rozbawienie zaś – z mrużeniem oczu i szczerzeniem zębów. Ale czy podobne procesy zachodzące w naszym ciele mogą też – w drugą stronę – powodować, że czujemy takie, a nie inne emocje? Badacze zajmujący się tymi zagadnieniami twierdzą, że i owszem.
Być może najsłynniejszym eksperymentem, który potwierdza tę hipotezę, jest pionierskie badanie Duttona i Arona przeprowadzone w 1974 r. Autorzy postanowili sprawdzić, czy wywołanie silnego cielesnego pobudzenia może mieć wpływ na emocje badanych osób – i to nawet gdy nie ma ono żadnego związku z późniejszymi emocjami. W codziennym życiu często przeżywamy nagłe pobudzenie, np. wtedy, kiedy coś nas przestraszy. Przyśpiesza w takiej chwili bicie serca, rozszerzają się źrenice, rośnie ciśnienie krwi i organizm szykuje się do walki lub ucieczki. Bardzo podobne procesy zachodzą w ciele, gdy pobudzenie jest wywołane nagłą radością albo zakochaniem. Zwykle odróżniamy te dwa stany z powodu emocji, które czujemy, jednak gdyby pobudzenie pojawiło się bez żadnego wyraźnego powodu, moglibyśmy mieć kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego nasze ciało wysyła dane sygnały. Dzieje się tak choćby w trakcie ataku paniki – pierwotne pobudzenie wywołuje wówczas lęk, który z kolei napędza dalsze reakcje.
Niemoralne zapachy
Aby zgłębić ten problem, Dutton i Aron poprosili kilkudziesięciu mężczyzn o wypełnienie krótkich kwestionariuszy rozdawanych przez atrakcyjną asystentkę. Ta czekała jednak za mostem, który badani musieli pokonać: w jednej lokalizacji był on długi, niestabilny, w dodatku wisiał nad kamienistą przepaścią; w drugiej zaś – krótki, solidny, zbudowany zaledwie 3 m nad niewielką rzeką. Wyniki doświadczenia pokazały, że mężczyźni, którzy musieli przejść przez most wyglądający na bardziej niebezpieczny – i w związku z tym odczuwali większe pobudzenie – oceniali asystentkę jako atrakcyjniejszą. Efekt ten znikał jednak, gdy osobą przeprowadzającą badanie był mężczyzna. Eksperyment Duttona i Arona jest do dziś cytowany jako przykład sytuacji, w której ludzie błędnie przypisują odczuwane pobudzenie jakiemuś czynnikowi (atrakcyjność ankieterki), chociaż wywołał je inny bodziec (niebezpieczne przejście przez most). Zdawałoby się więc, że to sygnały podsuwane nam przez ciało są najważniejsze w interpretacji naszych emocji, które są wtórne wobec pobudzenia.
Jak pokazało wiele innych badań, pobudzenie akcji serca w warunkach eksperymentalnych powoduje, że ludzie oceniają rozmaite bodźce jako straszniejsze lub groźniejsze, a osoby bardziej świadome rytmu swojego serca w większym stopniu – choć zupełnie nieświadomie – obserwują tętno, by ustalić, jakie emocje odczuwają. Serce i emocje to jednak nie wszystko, ponieważ nawet sposób, w jaki postrzegamy i oceniamy różne sytuacje społeczne, może zależeć od naszych cielesnych odruchów.
Jak wiadomo, w odpowiedzi na nieprzyjemne bodźce, takie jak zapach zgnilizny czy płynów ustrojowych, nasze ciało reaguje zachowaniami określanymi potocznie jako wstręt lub obrzydzenie – unosimy górną wargę i marszczymy nos, uciekamy od źródła przykrej woni, a w drastycznych sytuacjach wymiotujemy, by pozbyć się potencjalnej trucizny czy patogenów. Wstręt służył naszym przodkom do minimalizacji ryzyka zatrucia albo infekcji, ale jak wykazuje szereg badań, stał się też przewodnikiem człowieka w ocenach moralnych. Język obfituje zresztą w liczne związki między moralnością a brudem: mówimy o „zbrukaniu moralnym”, „plamie na honorze” czy o „oczyszczaniu sumienia”.
Te powinowactwa są nieprzypadkowe, ponieważ – jak się okazuje – cudze występki są dla nas tym bardziej karygodne, im większą budzą w nas odrazę fizyczną. Badania Jonathana Haidta z Uniwersytetu Nowojorskiego wykazały na przykład, że negatywnie oceniamy wiele czynów, które nie są zakazane i nie wyrządzają żadnej krzywdy, tylko dlatego, że postrzegamy je jako odrażające. Co więcej, wystarczy wzbudzić w osobach badanych wstręt (np. rozpylając cuchnący gaz lub pokazując im fragment filmu Trainspotting, w którym bohater szuka czegoś w muszli klozetowej), by oceniały one różne zachowania jako mniej moralne.
Przykłady ucieleśnienia umysłu można mnożyć. Jak pokazują badania Evy Kundtovej Klocovej z Uniwersytetu Masaryka, nawet pozycja ciała, którą przyjmujemy, sprawia, że postrzegamy rzeczy w inny sposób – jak się bowiem okazuje, samo klęknięcie przed drugą osobą (albo przed postacią na obrazie religijnym) sprawia, że postrzegamy ją jako bardziej sprawczą i wpływową, niż kiedy stoimy naprzeciw niej jak równy z równym. Mówiąc ogólnie, wymienione tu badania odwracają strzałkę przyczynową, którą zwykle przypisywaliśmy związkowi między ciałem a umysłem. Wcześniej to, co działo się w zamkniętym umyśle, mogło wpływać na ciało (np. jest mi smutno, więc płaczę). Zbieramy jednak coraz więcej dowodów potwierdzających, że procesy cielesne wpływają również na umysł (np. mam wysoki puls, więc zaczynam się denerwować).
Smartfon zamiast mózgu
Żyjemy dziś otoczeni przez najróżniejsze wytwory działalności człowieka. Trudno przecenić ich rolę w rozwoju ludzkości – od zarania dziejów korzystaliśmy z wielu narzędzi, by rozpalać ogień, polować i budować. Sumerowie dali nam pismo, które umożliwiło kumulację wiedzy na przestrzeni stuleci. Współcześnie artefakty ułatwiają nam pracę, pomagają w diagnozach medycznych, zapewniają rozrywkę i przenoszą nas z miejsca na miejsce. Istnieje jednak pewna podkategoria artefaktów szczególnie interesująca badaczy umysłu: artefakty poznawcze.
Pierwszy pisał o nich kognitywista i projektant Donald Norman z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. Według niego są to wytwory kulturowe, które umożliwiają przechowywanie informacji i operowanie nimi, wpływając na nasze osiągnięcia poznawcze. Do artefaktów tego typu należą najróżniejsze obiekty pomagające nam w realizacji zadań poznawczych, takich jak percepcja, wykonywanie działań matematycznych, zapamiętywanie i „odpamiętywanie”, nawigacja w przestrzeni czy podejmowanie decyzji.
Najprostszym i najbardziej bodaj prototypowym przykładem artefaktu poznawczego jest zwykły notes – pozwala on nam „odciążyć” nasz wypełniony miriadami danych umysł i przechowywać część z nich w postaci zapisu. Wspomagamy się w ten sposób każdego dnia, spisując listę zakupów lub sporządzając notatki podczas rozmowy. Pamięć jest zawodna, a papier (i coraz częściej smartfon) nie zgubi żadnej informacji, o ile tylko zadbamy, by mieć go ze sobą.
Przykładów artefaktów poznawczych jest mnóstwo. Licealiści nie muszą już skupiać się na drobnych obliczeniach, od kiedy mogą wziąć ze sobą na maturę kalkulator. Kierowcy od dawna polegają na GPS-ie, by znaleźć drogę w nieznanej okolicy. Piloci mają wokół siebie tysiące czułych przyrządów rejestrujących to, czego nie jest w stanie wyłapać ich wzrok. Nie byłoby też zaawansowanych badań fizycznych, chemicznych czy nawet kognitywistycznych, gdyby nie komputery kalkulujące trajektorie lotów i przeprowadzające za nas wnioskowanie statystyczne. Ten ostatni przykład, wraz ze smartfonami czy smartwatchami, zaklasyfikowano wręcz jako poznawcze „superartefakty”, ponieważ wykonywane przez nie działania znajdują się już poza naturalnym zasięgiem większości z nas.
Umysł rozszerzony
Oczywiście nie jest tak, że skonstruowane przez ludzi narzędzia zawsze wspierają nasze myślenie (zauważmy, że w swojej definicji Norman pisał o „wpływie”, który może być albo pozytywny, albo negatywny). Badacze omówili zjawisko tzw. amnezji cyfrowej polegającej na tym, że nadmiernie opieramy się na informacjach, które są w zasięgu ręki (np. dzięki przeglądarce w smartfonie), dlatego nie zadajemy sobie trudu, aby je zapamiętać. Brak dostępu do urządzenia cyfrowego powoduje wspomnianą amnezję. Z nowymi technologiami powiązany jest również tzw. efekt Google – zamiast zapamiętywać wiadomości, zapamiętujemy, w jaki sposób możemy do nich dotrzeć (np. wiemy, jaką frazę musimy wpisać do wyszukiwarki). Amnezja cyfrowa i efekt Google dowodzą, że wytwory mogą przeszkadzać naszym umysłom, ale należy mieć na uwadze, że specjaliści wciąż spierają się o ich zakres i praktyczne konsekwencje.
Umysł zmaterializowany to nie tylko umysł ucieleśniony, lecz także funkcjonujący wśród artefaktów poznawczych. Niektórzy teoretycy idą nawet o krok dalej, twierdząc, że granicą umysłu nie jest ani czaszka, ani nawet skóra pokrywająca ciało człowieka. Andy Clark z Uniwersytetu w Sussex i David Chalmers z Uniwersytetu Nowojorskiego ukuli termin „umysł rozszerzony”. W skrajnej wersji koncepcję umysłu rozszerzonego można rozumieć tak, że gdy korzystamy na przykład z kalkulatora, czynność kalkulacji przestaje być udziałem osoby, a staje się cechą systemu złożonego z osoby i artefaktu.
Clark z Chalmersem nie głosili jednak takiej tezy – nie dałoby się jej zresztą w żaden sposób zweryfikować. Po prostu stwierdzili, że procesy poznawcze niekoniecznie rozgrywają się jedynie w naszych głowach. Dobrze ilustruje to dialog między słynnym fizykiem Richardem Feynmanem a historykiem nauki Charlesem Weinerem. Fizyk twierdzi, że wykonał swoją pracę naukową na papierze, co spotyka się z niedowierzaniem Weinera: „No dobrze, zapis pracy jest na papierze, ale wykonana została w głowie”. Feynman wyjaśnia: „Nie, to nie jest zapis, nie całkiem. To jest moja praca. Musisz pracować na papierze, a to właśnie jest papier, OK?” [cyt. za: James Gleick, Geniusz].
Zdaniem Andy’ego Clarka wytwory kulturowe prowadzą do powstawania całych „nisz poznawczych”, które badacz rozumie jako materialne struktury umożliwiające sprawniejsze rozwiązywanie problemów, a czasem owocujące nawet wyłanianiem się zupełnie nowych sposobów myślenia. Nie oznacza to, że według Clarka oraz innych zwolenników poznania rozszerzonego mózg przestaje być centrum naszego poznania. Wskazuje tylko, że rzeczy – zwłaszcza te, które sami tworzymy – bywają niezwykle pomocnym rusztowaniem dla procesów zachodzących w naszym mózgu.
Język jako część ciała
Wielu kognitywistów sympatyzujących z wizją umysłu zmaterializowanego przywiązuje wagę do związków między myśleniem a językiem. Nie chodzi tu o hipotetyczne umysłowe oprogramowanie, lecz o języki naturalne – polski, angielski czy hiszpański. Wspomniany Andy Clark twierdzi wręcz, że praktyki językowe rozszerzają nasze poznanie.
Język można potraktować nie jako wyraz tego, co się znajduje w naszych głowach (tak uważał Noam Chomsky), ale jako swego rodzaju wynalazek kulturowy. Podobnie jak mapa składa się z treści (odwzorowania terenu) i nośnika (np. kartka), tak też treść kryjąca się za słowem „ssak” musi być jakoś wyrażona. Nośnikiem mogą być znaki zapisane na papierze albo dźwięki emitowane przez nasze usta. Nie zapominajmy również o tym, że naszym ekspresjom werbalnym towarzyszą gesty wykonywane przez nasze ciała.
Zwolennicy umysłu zmaterializowanego chętnie odwołują się do tez rosyjskiego psychologa i pedagoga Lwa Wygotskiego, wyrażonych jeszcze w latach 30. XX w., ale odkrytych przez światową kognitywistykę dopiero kilka dekad później. Twierdził on, że dzieci uczą się języka nie w celu wyrażania myśli, lecz po to, by wywierać wpływ na innych. Język jest zatem pierwotnie narzędziem społecznym. W trakcie naszego rozwoju oswajamy się jednak z różnymi słowami, a te stanowią rusztowanie dla naszego poznania. Co specjalnego kryje się w języku?
W książce Being There [Będąc tam] Andy Clark przekonuje, że język odciąża pamięć, utrwala wiedzę oraz koordynuje działanie. Co więcej, optymalizuje on wykorzystanie naszych zasobów poznawczych. Ucząc się czegoś nowego, często podążamy najpierw za komendami instruktora, a następnie utrwalamy je poprzez samodzielne powtarzanie na głos. Ta czynność pełni dodatkowo funkcję kontrolną – werbalizacja instrukcji sprawia, że możemy sprawdzić, czy robimy coś w odpowiedni sposób. Powtarzanie w myślach działa bardzo podobnie: zyskujemy możliwość monitorowania własnych działań oraz ich korygowania. Zdaniem Clarka język wspiera naszą zdolność do uczenia się na błędach, a także samokrytykę i planowanie działań.
Coraz więcej badaczy umysłu zmaterializowanego zgadza się też z tezą, że język pomaga nam nabywać umiejętności rozumienia pojęć abstrakcyjnych i je szlifować. W przeciwieństwie do pojęć konkretnych, takich jak „młotek”, „drabina” czy „samochód”, które ugruntowane są w naszych bezpośrednich interakcjach ze światem – a więc nie wymagają pomocy ze strony języka – te abstrakcyjne, np. „argument”, „miłość” czy „sprawiedliwość”, nie mogłyby powstać w oderwaniu od naszych praktyk językowych.
Z drugiej strony wśród zwolenników idei ucieleśnienia umysłu popularna jest teza, że pojęcia abstrakcyjne są tylko z pozoru oderwane od naszego bezpośredniego doświadczenia, ponieważ uruchamiają one w naszych mózgach skojarzenia z cielesnymi doświadczeniami – nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Według autorów słynnej książki Metafory w naszym życiu George’a Lakoffa i Marka Johnsona o argumentacji myślimy w kategoriach konfliktu fizycznego („ona zbiła argumenty oponenta”), o miłości – jak o podróży („ich związek znalazł się na rozstaju dróg”), a o sprawiedliwości – jak o ważeniu racji („sędzia zważył racje obu stron”), czemu zresztą często towarzyszą charakterystyczne ruchy rąk. Zdawałoby się więc, że nawet abstrakcyjne pojęcia mają dla nas znaczenie, bo – koniec końców – odnoszą się do aktywności naszych ciał.
Kognitywistyka obrała nowy kurs na drodze do wyjaśnienia zagadek poznania, ale przed naukowcami stoi wciąż ogromne zadanie zbudowania teorii, która w elegancki i ścisły sposób połączy w jedną całość wszystkie opisane przez nas elementy „umysłu zmaterializowanego”: ciało, artefakty, nisze poznawcze oraz język. W oczekiwaniu na tę teorię możemy jednak spróbować zacząć postrzegać nasze myśli, emocje i doświadczenia jako fundamentalnie zanurzone w tym, co robimy, gdzie jesteśmy i jakimi słowami się posługujemy.