Na nowozelandzkim szlaku Na nowozelandzkim szlaku
i
zdjęcie: Paweł Janeczek
Ziemia

Na nowozelandzkim szlaku

Czyta się 11 minut

Idziemy. Słońce powoli chowa się za wzgórzem, a przed nami niekończąca się wędrówka. Musimy dojść do małej wioski Mercer przy głównej autostradzie, gdzie mamy nocleg. Elektroniczna mapa wskazuje, że jesteśmy na 2317 kilometrze, pozostały nam jeszcze dwa do przejścia podczas tego wieczoru; początkowo szliśmy zarośniętą i błotnistą ścieżką przy szerokiej rzece, pokonując wzgórza i łąki, na których pasły się groźnie wyglądające byki. Każde pole otoczone ogrodzeniem elektrycznym. Drugi już z rzędu dzień zmagań z czterdziestoma kilometrami marszu w regionie Waikato. W półmroku, z jednym źródłem światła w ręku, wchodzimy drewnianymi schodami do egzotycznego lasu, zmierzając na łysą górę. Nad nami szeleszczą drzewa, po których przeskakują kudłate stworzenia, prawdopodobnie oposy. Las jest jakby wyjęty z legend maoryskich – sieci lian i epifitów porastają drzewa paprociowe i kauri, endemiczne drzewa z okresu jurajskiego.

Z ulgą dochodzimy do otwartej polany, z której rozciąga się widok na tętniącą życiem autostradę. Nie jesteśmy w stanie dojść na miejsce noclegu – do pokonania pozostała polana, a zrobiło się już ciemno. W desperacji rozkładamy namiot przy polnej drodze, nie wiedząc, czy nie potrzeba na to pozwolenia. Oddychamy z ulgą dopiero, gdy już bezpiecznie leżymy w namiocie, oddzieleni od nowozelandzkiej dzikości. To nasz dom już od czterech miesięcy. Adrenalina powoli opada. Budzimy się ze wschodem słońca; jedynie nasze wzgórze, gdzie kiedyś wojska kolonialne walczyły z armią maoryską, wystaje spoza kożucha białych chmur.

Ucieczka od codzienności

Do Nowej Zelandii wyruszyliśmy, aby uciec od życia codziennego. Kiedyś przypadkiem obejrzeliśmy Dziką drogę na podstawie książki Cheryl Strayed. Przechodziły mnie dreszcze, gdy śledziłem losy samotnej dziewczyny przemierzającej szlak Pacific Crest Trail (PCT) z Meksyku po Kanadę. Wędrówki długodystansowe były dla mnie czymś nowym i intrygującym. Po paru przygodach z lokalnym klubem wędrowców The Ramblers i indywidualnych wędrówkach we wschodniej Anglii, gdzie mieszkamy, postanowiliśmy podjąć się wyprawy długodystansowej, zagranicznej. Chcieliśmy początkowo przejść PCT, tak jak nasza bohaterka, ale jakimś trafem przez niewinną sugestię mamy wybraliśmy szlak Te Araroa (TA) w Nowej Zelandii. Nasza przygoda rozpoczęła się w roku 2017 od przygotowań i dołączenia do grupy wędrowców w mediach społecznościowych. Zaczęliśmy poważnie oszczędzać i pracować, chociaż przede wszystkim chodzić, wspinać się na góry w Anglii, Walii i Szkocji. To był niesamowity wysiłek dla dwóch otyłych chłopaków po trzydziestce, ale takiej przygodzie nie mogliśmy się oprzeć. Marzenie o szlaku dało nam cel i nadzieję. Natura zaczęła nas wyzwalać z osiadłego trybu życia.

zdjęcie: Paweł Janeczek
zdjęcie: Paweł Janeczek

Szlak TA liczący 3000 kilometrów zaczęliśmy pokonywać w styczniu 2018 r.; rozciąga się on na całą długość Nowej Zelandii i obejmuje zaludnioną Wyspę Północną i dziewiczą Wyspę Południową. Jest to zbiór szlaków górskich i turystycznych połączonych ze sobą i tworzących „nieprzerwaną” ścieżkę pomiędzy najdalej wysuniętymi punktami dwóch wysp (Cieśninę Cooka pokonuje się promem, a rzekę Whanganui – w kanu lub kajaku). TA został oficjalnie otworzony w roku 2011, więc jest to młody kuzyn takich „staruszków”, jak PCT czy Appalachian Trail – najpopularniejszych szlaków długodystansowych w USA. Każdego roku od października do stycznia (początek nowozelandzkiego lata) pasjonaci pieszych wycieczek z całego świata zjeżdżają się do Nowej Zelandii, aby odbyć intensywną wędrówkę z Bluff do Cape Reinga (albo w przeciwną stronę).

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Euforia na kempingu

Po 23 godzinach spędzonych w powietrzu dotarliśmy do Christchurch, miasta najbardziej oddalonego od Polski. Stolica małży Bluff na Wyspie Południowej powitała nas słoneczną pogodą. To tu, przy żółtym drogowskazie wskazującym odległość do wybranych metropolii świata, pełni energii i z wyładowanymi plecakami rozpoczęliśmy naszą przeprawę.

Wchodziliśmy na ten wąski i zarośnięty szlak z nastawieniem, że zrzucimy wagę, uzyskamy nową perspektywę i odpoczniemy od zgiełku. Po paru pierwszych dniach wędrowania niezaludnionym regionem południowym czułem każdy mięsień (nawet mięśnie międzyżebrowe), a stopy pokrywały się co i rusz nowymi odciskami, gdy przemierzaliśmy podmokłe lasy Longwood. Były to widoki nam obce i przypominały lasy z baśni, gdzie powyginane drzewa – karykatury przyjmowały najdziwniejsze pozy, porośnięte złotymi porostami i mchem. Byliśmy w świecie Tolkiena, a nocami w lesie przysłuchiwaliśmy się, czy na pewno nie nadchodzą orkowie i czy gdzieś nad naszymi głowami nie ożywają drzewa.

Szlak Queen Charlotte, zdjęcie: Paweł Janeczek
Szlak Queen Charlotte, zdjęcie: Paweł Janeczek

Staraliśmy się przejść od 12 do 40 kilometrów dziennie. Dystans tych wędrówek wyznaczało rozmieszczenie chat górskich i noclegowni. Uczyliśmy się nowego trybu życia. Nasz rekord dzienny padł dokładnie w połowie szlaku, gdy po 45 kilometrach dochodziliśmy do miasta uniwersyteckiego – Palmerston North na Wyspie Północnej. Wychodziliśmy właśnie z Lasów Tararua, gdzie nocowaliśmy na dziko. Cały dzień padał deszcz, a my sumiennie i przeciw wygodom, przemoknięci przekraczaliśmy w błocie kolejne zarośnięte wzgórza. Następny dzień był już pogodny, więc z radością ruszyliśmy w stronę miasta. Po tytanicznych zmaganiach z górzystymi lasami doszliśmy do drogi ekspresowej. Otaczały nas duże gospodarstwa mleczne, a my przy szumie ruchliwej trasy prowadzącej do centrum pokonywaliśmy ostatnie kilometry. Każda okazja na powrót do cywilizacji budziła nagły przypływ najszczerszej radości. Wynajęliśmy na parę dni domek kempingowy, gdzie mogliśmy najeść się do syta i nie martwić się o dach nad głową na wypadek deszczu. Pieczony kurczak z chrupiącym chlebem zakupiony w sklepie wprawił nas w stan euforii. Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się na widok wody płynącej z kranu. Wody, której nie trzeba nieść na plecach przez 10 godzin dziennie albo szukać w lesie.

Na każdym kroku poznawaliśmy innych wędrowców. Spotkaliśmy wśród nich wielu pewnych siebie i pozytywnych Amerykanów. Jeden z nich zaskoczył mnie w chatce górskiej Pahituhi Hut, gdzie trafiliśmy, przemierzając region Otago. Wychudzony Amerykanin w koszuli hawajskiej zjawił się rankiem, gdy szorowałem w zlewie garnek. Usiadł na ławce i zaczął zajadać śniadanie. Był to pierwszy miesiąc naszej wędrówki. Wyjawił mi, że obecny jest trzecim szlakiem długodystansowym z rzędu, jaki przemierza. Gdy skończy, wylatuje do Meksyku, aby spędzić parę tygodni ze swoją dziewczyną. Tak jak się zjawił znikąd, tak zniknął po śniadaniu, prawdziwy włóczykij.

Byliśmy sobie równi

Z reguły małomówni i sprawni fizycznie Szwajcarzy świetnie sobie radzili z górskim krajobrazem regionów Otago i Canterbury. Bez większego trudu wspinali się na kolejne wzgórza. Dla nas za to wysiłek był nieznośny. Szlak Takitimu wiódł nie tylko stromymi ścieżkami, lecz także przez doliny bujnych paproci wyposażonych w ostre liście. W tym samym dniu szliśmy przez polany tussock, rozległe przestrzenie porośnięte kępami wysokich traw. Gdy zatrzymałem się na chwilę, nie mogłem nadziwić się temu widokowi – oto my, dwie małe istoty na rozległych stepach oddzielonych od ludzkości wysokimi górami.

Często mogliśmy podzielić się naszymi przeżyciami z przyjaznymi Niemcami, którzy wykazywali wielkie zamiłowanie do natury i przyrody; pełną energii Mareike o pseudonimie „Carefree” poznaliśmy, szukając sygnału komórkowego na górze Breast Hill. Od tego momentu wspieraliśmy się nawzajem w zmaganiach z nieobliczalną naturą.

Najpiękniejsze chwile to te spędzone razem na kempingu, po rozłożeniu namiotu, gdy wszyscy zasiadali do obiadu i rozmowy. Byliśmy jak jedno wielkie plemię.

Z rozmów wywnioskowaliśy, że niektórzy podchodzili do szlaku wręcz fanatycznie, śledząc każdy kilometr – nazywali siebie purystami, inni mniej się tym przejmowali i chcieli także zwiedzić kraj, dlatego schodzili ze szlaku i ponownie na nim się pojawiali. My często uciekaliśmy przed żywiołami, np. przed cyklonem Gita, który zastał nas w Alpach Południowych przy miejscowości Twizel. Kierowaliśmy się rozwagą. Nie stawiliśmy czoła masywom górskim Richmond, ale za to przeszliśmy końcowy szlak Wyspy Południowej, Queens Charlotte Track, w obie strony.

Czasami kolejne kroki stawialiśmy dzięki wsparciu innych. Maorys o pseudonimie „Ra” z pełnym tatuażem twarzy „ta moko” zjawił się na szlaku górskim Motatapu w tym samym czasie, gdy poznaliśmy zabawnego Belga Stevena. Dwóch wysportowanych mężczyzn, jeden po pięćdziesiątce, drugi w naszym wieku, świetnie sobie radziło z wymagającą górską przeprawą, a do tego byli oni świetnymi towarzyszami przygód. Mimo że zostawaliśmy w tyle, udawało nam się docierać do tych samych miejsc wieczorami albo po paru dniach. Dni wolne od wędrówki, nazywane na szlaku dniami zerowymi, były świetną okazją do bliższego poznania się. We czterech spędziliśmy kilka dni wraz z zapoznaną na kempingu w Wanaka młodą wędrowniczką belgijską Anouck. Poczułem się jak nastolatek – nasza mała grupka włóczykijów na plaży przy polodowcowym jeziorze, zajadająca rybkę z frytkami kumara (bataty po maorysku). Godzinami rozmawialiśmy o szlaku, analizowaliśmy mapy i wymienialiśmy informacje o prowiancie i oprzyrządowaniu.

Typowa chatka dla wędrowców na szlaku, zdjęcie: Paweł Janeczek
Typowa chatka dla wędrowców na szlaku, zdjęcie: Paweł Janeczek

Nasze małe plemię wędrowców parło szlakiem z południa na północ. Czyli w tutejszym żargonie byliśmy SOBO: south bound – południowcy. Inni wędrowcy, których spotkaliśmy na szlaku i z którymi wymienialiśmy wskazówki, zaliczali się do NOBO (północni). Jednak byliśmy w tym wszystkim razem: przechodząc przez rwące potoki, wspinając się na strome pasma, śpiąc w chatach górskich razem z oposami i gotując wieczorami jedzenie z proszku. A także uważnie śledząc poczynania ciekawskich ptaków weka. Na szlaku byliśmy sobie równi.

W stronę Cape Reinga

Na Wyspie Południowej spotkaliśmy wielu wędrowców, a na Wyspie Północnej w większym stopniu mieliśmy bezpośredni kontakt z lokalną ludnością. Przyroda była nadal naszym głównym towarzyszem, chociaż przechodziliśmy przez największe miasta Nowej Zelandii, takie jak Wellington, Hamilton czy metropolię Auckland. Na każdym kroku obserwowaliśmy mieszające się kultury maoryskie, europejskie i azjatyckie. Czasami musieliśmy zejść ze szlaku po zaopatrzenie albo żeby odpocząć i wtedy łapaliśmy okazję. Nowa Zelandia to kraj podróżników, a Kiwi (czyli Nowozelandczycy) chętnie podwożą turystów z plecakami. Jedna taka podróż odbyła się pod koniec wędrówki z miasteczka Kaitaia do nadmorskiej wioski Ahipara. Gdy rozpętała się burza, ktoś specjalnie zatrzymał się, aby uchronić nas od przemoknięcia. Był to przyjazny surfer, który nie tylko podrzucił nas do schroniska, lecz także pokazał okolicę, wożąc swoim dżipem. Innym razem kierowca zatrzymał się, aby poczęstować nas kanapkami i pogadać o szlaku. Dobroć i bezinteresowność ludzi urzekała nas na każdym kroku, a tych było przecież wiele.

Po pięciu i pół miesiąca doszliśmy do celu – latarni morskiej na cyplu Cape Reinga, miejsca wyjątkowego dla Maorysów, gdyż według legendy to tam dusze ich zmarłych odchodzą w dół skarpy, gdzie rośnie wiecznie zielone drzewo pohutukawa. Przemierzając ostatnie 100 kilometrów, poczułem nagły przypływ emocji. Byliśmy sami na długim odcinku piaszczystej plaży, szum wiatru i morza zdominował przyrodę. Ziarenka ubitego piasku zaczęły wędrować po plaży i gonić w stronę Cape Reinga. Ostatnią noc spędziliśmy na dziewiczej plaży Twilight z parą młodych Duńczyków i wścibskim oposem. To wtedy ostatni raz obserwowaliśmy Drogę Mleczną i spaliśmy pod gołym niebem.

Po pieszym maratonie, na końcowym odcinku magicznej plaży Ninty Mile Beach znów znaleźliśmy się w centrum normalnego życia – przy grupie turystów, która zgromadziła się przy latarni morskiej i żółtym drogowskazie. Oni przyjechali autokarem. My przedarliśmy się tam przez skaliste, strome wybrzeże, ale cel mieliśmy wspólny. Usiedliśmy na skarpie, nie dowierzając; wyciszony spoglądałem na łączące się wody Oceanu Spokojnego i Morza Tasmańskiego, które miały inny odcień błękitu. Morze i my. Był to zapewne długi szlak, ale odebraliśmy go jako coś więcej niż dystans do przejścia. W jednym ze schronisk na szlaku na tablicy w kuchni ktoś rozpisał mały słownik maoryski. Obok wytłumaczonego pojęcia „Te Araroa” – „długi szlak”, było też wyrażenie „Te Ara Hou”, czyli dosłownie „nowa droga”. W metafizycznym ujęciu to „droga duchowego przebudzenia”. W Nowej Zelandii zaczynaliśmy od zliczania kilometrów i poprawiania kondycji fizycznej. Gdy dotarliśmy do celu, odkryliśmy, że ta wędrówka pobudziła nas na nowo do życia.

Koniec wędrówki w Cape Reinga, zdjęcie: dzięki uprzejmości autora
Koniec wędrówki w Cape Reinga, zdjęcie: dzięki uprzejmości autora

 

Czytaj również:

Być jak Anastazja Być jak Anastazja
i
Zofia Stryjeńska, Wiejska zagroda, ok. 1960 r. Kolekcja obrazów Zofii Stryjeńskiej – własność miasta Tarnowa. Dar ks. Alojzego F. Nosala. Depozyt w Muzeum Okręgowym w Tarnowie
Marzenia o lepszym świecie

Być jak Anastazja

Ewa Pawlik

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żyje sobie dzieweczka, która całymi dniami biega po lesie, a wieczorami słodko zasypia w objęciach niedźwiedzia. Niedźwiedź ma pewnie na imię Misza, ale tym się nie zrażajmy. Najważniejsze, by odnaleźć w sobie tę słowiańską moc.

„Zdrowia jasnym myślom Twoim!” – tak zaczyna się e-mail, który stanie się dla mnie przepustką do lepszego świata. Niepotrzebna wiza, niepotrzebny samolot. Nie muszę nawet mówić po rosyjsku. Szczęś­liwym zbiegiem okoliczności nowy lepszy świat powstaje niedaleko mego rodzinnego miasta. Kilkanaście kilometrów wylotówką na północ pozwala opuścić matrix.

Czytaj dalej