
Idziemy. Słońce powoli chowa się za wzgórzem, a przed nami niekończąca się wędrówka. Musimy dojść do małej wioski Mercer przy głównej autostradzie, gdzie mamy nocleg. Elektroniczna mapa wskazuje, że jesteśmy na 2317 kilometrze, pozostały nam jeszcze dwa do przejścia podczas tego wieczoru; początkowo szliśmy zarośniętą i błotnistą ścieżką przy szerokiej rzece, pokonując wzgórza i łąki, na których pasły się groźnie wyglądające byki. Każde pole otoczone ogrodzeniem elektrycznym. Drugi już z rzędu dzień zmagań z czterdziestoma kilometrami marszu w regionie Waikato. W półmroku, z jednym źródłem światła w ręku, wchodzimy drewnianymi schodami do egzotycznego lasu, zmierzając na łysą górę. Nad nami szeleszczą drzewa, po których przeskakują kudłate stworzenia, prawdopodobnie oposy. Las jest jakby wyjęty z legend maoryskich – sieci lian i epifitów porastają drzewa paprociowe i kauri, endemiczne drzewa z okresu jurajskiego.
Z ulgą dochodzimy do otwartej polany, z której rozciąga się widok na tętniącą życiem autostradę. Nie jesteśmy w stanie dojść na miejsce noclegu – do pokonania pozostała polana, a zrobiło się już ciemno. W desperacji rozkładamy namiot