Nad Dnieprem Nad Dnieprem
i
"W pasiece", Julian Fałat, 1880 r., z: "Kłosy" 1880, nr 782/MNW (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Nad Dnieprem

Maciej Wesołowski
Czyta się 19 minut

Nasi słowiańscy praprzodkowie przybyli na ziemie m.in. obecnej Polski, Czech, Słowacji i wschodnich Niemiec znad Dniepru, czyli z terenów, które były kolebką kultury kijowskiej. O tym, że badanie tej historii nie jest proste, i o tym, co mimo wszystko udało się do dzisiaj ustalić, prof. Michał Parczewski opowiada Maciejowi Wesołowskiemu.

Początki osadnictwa Słowian na ziemiach polskich owiane są tajemnicą, nad którą od pokoleń debatują naukowcy. Temperatura dyskusji bywa wysoka. Spór toczy się przede wszystkim o tożsamość etniczną wspólnot żyjących przed VI w. n.e. nad Odrą i Wisłą. Głos w tej sprawie zabierają historycy, językoznawcy i archeolodzy, a od niedawna również genetycy. Rozstrzygnięcie nie jest łatwe, głównie dlatego, że żaden autor z przełomu starożytności i średniowiecza nie opisał wystarczająco dokładnie ówczesnych przemian dziejowych. Wciąż jednak przybywa przesłanek, które pozwalają stopniowo przybliżać najdawniejszą przeszłość Słowian.

Maciej Wesołowski: Skąd my, Słowianie, wzięliśmy się w ogóle w tej części świata?

Michał Parczewski: Hipotez, jak pan dobrze wie, jest całe mnóstwo, chociaż wszystkie koncepcje uznawane za poważne dają się sprowadzić do dwóch głównych propozycji, silnie rozbieżnych względem siebie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z czego to wynika?

Z prostego faktu, że niestety źródeł pisanych mówiących wprost o najstarszych dziejach Słowian mamy niewiele, a najczęściej dysponujemy tylko strzępami informacji, czasem niejednoznacznych. Z tego powodu wiele hipotez opartych wyłącznie na dawnych zapisach to zaledwie domysły i spekulacje. Na podstawie tak skromnych źródeł historycy mogą jedynie wciąż na nowo analizować to, co w zasadniczym zrębie znamy już od paru stuleci.

Jestem archeologiem, chciałbym podkreślić, że w naszej rozmowie będę skupiał się głównie na swojej dyscyplinie naukowej. Śmiem twierdzić, że jesteśmy dzisiaj w lepszym położeniu od historyków. My nie cierpimy na niedostatek źródeł, wciąż odkrywamy i opracowujemy nowe dane, trwa nieustanny dopływ wczesnosłowiańskich materiałów zabytkowych od Ukrai­ny po Bałkany i wschodnie Niemcy. Ale bez owych ubogich doniesień historycznych błądzilibyśmy we mgle niewiedzy, gdyż to właśnie źródła pisane stanowią punkt wyjścia i nić przewodnią do interpretacji faktów dostarczanych przez inne dziedziny nauki.

Jednak archeolodzy również wydają się podzieleni. Przez lata mieliśmy zwolenników idei autochtonicznego i alochtonicznego pochodzenia Słowian. Pierwsza zakładała, że Słowianie żyli na ziemiach polskich niemal od zawsze, a druga – że zaczęli napływać tu dopiero w drugiej połowie V w. n.e. Większość polskich naukowców już w okresie międzywojennym opowiadała się za tą pierwszą koncepcją. Po wojnie uzyskała ona silne wsparcie ze strony władz komunistycznych, bo w pewnym sensie legitymizowała nasz „powrót” na ziemie zachodnie i północne. Do zwolenników tej drugiej idei należała znaczna część specjalistów z innych krajów, w tym Niemcy. Krótko mówiąc, teorie pochodzenia Słowian wykorzystywano nierzadko do walki politycznej.

To się zaczęło już w pierwszych dekadach XX w. Wśród archeologów głównym budowniczym tezy o autochtonicznym pochodzeniu Słowian był prof. Józef Kostrzewski z Poznania – najwybitniejszy polski archeolog pierwszej połowy XX w. To on prowadził prace badawcze m.in. w Biskupinie. Cudem przeżył okupację tropiony zaciekle przez Niemców w latach 1939–1945. Po wojnie archeologiczna poznańska szkoła naukowa przeżywała rozkwit, prof. Kostrzewski i jego uczniowie zdominowali w kraju poglądy naukowe na praojczyznę Słowian, rozwijając tezę autochtonistyczną. Wizja wielkiego uczonego uzyskała wsparcie ówczesnych władz. Z oczywistych powodów, jako uzasadnienie swoistej „sprawiedliwości dziejowej” po przemieszczeniu Polski o kilkaset kilometrów na zachód, na terytorium zaskakująco zbieżne z zasięgiem wczesnośredniowiecznego państwa piastowskiego. W tej sprawie historyczny argument „piastowski” komuniści mogli wzmocnić propagandowo dowodami archeologicznymi, które pozwalały sięgnąć znacznie dalej w głąb dziejów: oto akurat właśnie tutaj, w dorzeczu Odry i Wisły, znajdowała się już parę tysięcy lat temu kolebka całej Słowiańszczyzny… Nie może być mowy o jakiejkolwiek kolaboracji, prof. Kostrzewski doznał też krzywd od władz osadzonych u nas przez Moskwę. Jego najważniejsza idea została wpasowana w proces przekonywania społeczeństwa polskiego, że może ono żyć bezpiecznie na nowym terytorium. Po 1945 r. długo przecież panowało przekonanie, że Niemcy wrócą na ziemie zachodnie i trzeba będzie stąd uchodzić.

Być może naukowcy traktowali tezę autochtonistyczną także jako patriotyczny obowiązek?

Tak, sądzę, że tak. Interpretowali – najsumienniej, jak to było możliwe – dostępne wówczas dane źródłowe, ale świeżo przeżyta groza morderczej niemieckiej okupacji, powojenna gigantyczna „wędrówka ludów” i wreszcie opresja sowiecka w „wyzwolonym” kraju nie mogły pozostać bez znaczenia. Mocniej lub słabiej, bardziej lub mniej świadomie – nie potrafię tego ocenić, jes­tem z innego pokolenia – musiało to wpływać na chęć wzmocnienia nadwątlonej siły ducha zmaltretowanego narodu, choćby przez próbę udowodnienia odwiecznej słowiańskości ziem naszych przodków.

Prof. Kostrzewski dowodził, że Słowianie byli obecni nad Wisłą i Odrą nieprzerwanie od co najmniej 3200 czy nawet 3500 lat. Jego poglądy powszechnie akceptowano jeszcze całkiem niedawno, do końca XX w. Było też parę innych koncepcji.

Teza prof. Kostrzewskiego powstawała i była rozbudowywana – przez profesora oraz jego uczniów – na fundamencie takich danych wykopaliskowych i takich metod badawczych, jakimi archeologia dysponowała kilkadziesiąt lat temu. To sytuacja ­diametralnie odmienna od dzisiejszej.

Wart wzmianki może być odwrót od dawnych poglądów na temat przynależności etnicznej tzw. kultury łużyckiej oraz Biskupina, jej sztandarowego grodu sprzed 2800 lat. Do podręczników historii weszło twierdzenie, że tę warownię zbudowali Prasłowianie. Dziś jednak wiemy raczej na pewno, że to wykluczone. Ale jeszcze wiele lat po drugiej wojnie światowej kwestionowanie prasłowiańskości kultury łużyckiej uchodziło za nad wyraz niepoprawne, zarówno w sensie naukowym, jak i politycznym. Takie myślenie zaczęło się zmieniać dopiero w latach 70. XX w. za sprawą mojego mentora i przyjaciela, prof. Kazimierza Godłowskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego. To on całkowicie przemodelował naszą wiedzę o początkach Słowian na terenie obecnej Polski.

Początkowo był jednak zwalczany…

Doszło do tego, że zaczął mieć problemy z cenzurą! Jego dwa artykuły zostały wycofane przed publikacją w czasopismach naukowych. Chociaż od razu trzeba dodać, że nie była to słynna cenzura polityczna z ulicy Mysiej, lecz surowa wewnątrzśrodowiskowa kontrola prawomyślności. Władze ważnej instytucji archeologicznej broniły w ten sposób czystości ideologicznej na froncie naukowym.

Jaka była główna teza Godłowskiego?

Wielki przyrost bazy danych wykopalis­kowych od czasów, gdy Józef Kostrzewski wznosił podwaliny swojej koncepcji, stawał się coraz poważniejszym wyzwaniem dla archeologów. Godłowski zaczął w latach 60. XX w. od opracowania ogromnej masy środkowo- i wschodnioeuropejskich reliktów archeologicznych z okresu od III w. do pierwszej połowy VI w., czyli z doby kluczowej dla wszelkich rozstrzyg­nięć w sprawie obecności lub braku Prasłowian w dorzeczu Odry i Wisły przed VI w. n.e. Uczony wziął zatem na warsztat tysiące śladów przeszłości, przeprowadzając mistrzowską analizę tego materiału. Uzyskaliśmy zupełnie nowy, w pełni wiarygodny obraz przemian kulturowych w końcowych stuleciach starożytności na środkowoeuropejskiej scenie dziejowej. Fakty archeologiczne zostały następnie skonfrontowane z doniesieniami źródeł pisanych, co pozwoliło zrekonstruować przebieg wydarzeń historycznych, innymi słowy poznać koleje losów przedsłowiańskich wspólnot etnicznych na ziemiach polskich. Krakowski badacz udowodnił, że model kulturowy tych ludów jest krańcowo odmienny od cech kultury wczesno­słowiańskiej, która na ziemiach polskich reprezentuje przybyszów ze wschodu. Szczególną rolę odegrało niewielkie objętościowo dzieło Godłowskiego Z badań nad zagadnieniem rozprzestrzenienia Słowian w V–VII w. n.e., które natychmiast uzyskało status pracy przełomowej. Dziś chyba wszyscy archeolodzy znają je jako „żółtą książeczkę”. Autor rozwinął tam pogląd, że Słowianie mogli zacząć napływać na teren obecnej Polski najwcześ­niej w drugiej połowie V w., i – przede wszystkim – że nie są kolejnym ogniwem kontynuacji wspólnot, które zamieszkiwały tu bezpośrednio przed nimi.

Co wiemy o czasach przed przybyciem Słowian?

Znamy tutaj kilka kultur germańskich. Największą z nich, zajmującą tereny obecnej południowej i środkowej Polski, była kultura przeworska, która reprezentuje głównie Wandalów – lud osławiony jako barbarzyńscy niszczyciele, po prostu wandale. Przedarli się oni przez całą Europę, dotarli do Gibraltaru i przeprawili do Afryki, by tam się osiedlić. W V w. zdobyli Kartaginę i utworzyli silne państwo, które istniało przez 100 lat i nierzadko zagrażało Rzymowi. Pokonały ich dopiero wojska bizantyjskiego cesarza Justyniana Wielkiego w połowie VI w.

Wandalów jeszcze w „czasach polskich” zepchnął trochę na południe inny lud germański, czyli Goci, którzy na Pomorzu i Mazowszu pozostawili po sobie tzw. kulturę wielbarską. Również oni potem wywęd­rowali, lecz na południowy wschód, zajmując dużą część dzisiejszej Ukrainy. Tam weszli zresztą w kontakt z naszymi odleg­łymi przodkami, co przyniosło sporo germańskich zapożyczeń językowych w prasłowiańszczyźnie (np. chleb, mleko, szkło, ksiądz, cesarz, chlew, izba). A w IV–V w. obserwujemy już przemarsze Gotów po Europie Zachodniej i tworzenie mniej lub bardziej efemerycznych państw na terenie Italii, Galii czy Półwyspu Pirenejskiego.

Wtargnięcie azjatyckich stepowców Hunów do Europy w 375 r. n.e. uruchomiło wielką wędrówkę ludów, co w pierwszej kolejności doprowadziło do przełamywania granic imperium i radykalnego osłabienia państwa rzymskiego, a w końcu do jego upadku. Zachowała się garść relacji potwierdzających masowość niezwykłych wydarzeń, gdy ten czy inny lud pakował swój dobytek, ładował go na wozy, objuczał konie i ruszał przed siebie, zostawiając nieliczne grupy współplemieńców obawiających się ryzyka niepewnej egzystencji poza swoim dotychczasowym światem. Mobilne ugrupowania zderzały się zbrojnie ze sobą; bywało, że łączyły siły, nieraz ruszały też dalej w poszukiwaniu lepszych miejsc do osadnictwa. Jedni wypierali lub podbijali innych. Przypomina to wielką falę, która przelewała się ze wschodu na zachód.

Skąd dokładnie Słowianie przyszli na ziemie polskie?

Wszystko zaczęło się gdzieś nad środkowym i górnym Dnieprem.

To tam była prakolebka Słowian?

Można tak przyjąć. W tym wypadku trzeba powiedzieć o pewnym fenomenie ­archeologicznym – o kulturze kijowskiej, która powstała w II w. n.e. i rozwijała się do połowy V w. na obszarach położonych głównie na wschód od linii Dniepru. Uderzające jest ubóstwo materialne reliktów tego ugrupowania w porównaniu z dziedzictwem sąsiednich Gotów. Kultura kijowska to swoista macierz następujących po niej kultur o stuprocentowo pewnej tożsamości słowiańskiej. W V w. doszło bowiem do transformacji i w jej wyniku z kultury kijowskiej płynnie „wypączkowały”: kultura praska – obejmująca tereny na zachód od środkowego Dniepru po Łabę i dolny Dunaj, w tym dorzecze górnej Wisły; kultura pieńkowska – w pasie leśno-stepowym od lewobrzeża Dniepru aż po Karpaty, a także kultura kołoczyńska na dawnym terytorium kijowskiej. Ekspansję na zachód rozwinęły wówczas dwa odłamy Słowian: odnotowani w VI-wiecznych źródłach Sklawinowie, reprezentowani przez kulturę praską, oraz mniej aktywni Antowie, po których pozostały w ziemi archeologiczne zabytki kultury pieńkowskiej. My jesteśmy potomkami Sklawinów, Antowie rozpłynęli się w niebycie – czy raczej zostali zasymilowani, co nie dziwi, bo posługiwali się tym samym językiem co Sklawinowie – i po VII w. nic już o nich nie wiadomo.

Na ile ta słowiańska masa była wówczas jednorodna? Czy Słowianie mówili tym samym językiem?

Przekazów historycznych jest jak na lekarstwo. Nie ulega wątpliwości tylko to, że Słowianie jako ostatni wyodrębnili się z wielkiej grupy Indoeuropejczyków, byli najmłodszym „dzieckiem” tej rodziny językowej. I zapewne dzięki temu mowa Prasłowian podczas ich ekspansji wciąż jeszcze była bardzo jednolita. Prokopiusz z Cezarei, historyk bizantyjski z VI w., pisał m.in., że Sklawinowie i Antowie „mówią jednym językiem, niesłychanie barbarzyńskim”. Silne pokrewieństwo języków słowiańskich wciąż jeszcze rzuca się w oczy. Zdaniem niektórych lingwistów np. dzisiejszy słoweński jest bardziej podobny do języka, którym posługują się rosyjscy Pomorcy z okolic Archangielska, niż np. niemczyzna Austriaków z Alp do mowy Niemców znad Morza Północnego.

Jak dokładnie wyglądała tamta migracja?

Na pewno kolonizacja nie szła jednym szerokim frontem. Raczej było to wiele wąskich strumyków, poprzedzonych rozsyłaniem zwiadowców.

W VI w. o Słowianach zaczęły się pojawiać wzmianki w źródłach pisanych. A jednak już wcześniej kronikarze wspominali o Wenetach/Wenedach, dziś ze Słowianami często utożsamianych. Czy słusznie?

Tak, ale z niezbędnymi zastrzeżeniami. Punktem wyjścia do wiązania nazwy Wenetów ze Słowianami stał się przekaz VI-wiecznych kronikarzy Kasjodora i Jordanesa. Od razu trzeba zaznaczyć, że dość rozpowszechnione w starożytnej Europie miano Wenetów/Wenedów w wielu przypadkach może być dla nas mylnym tropem, a najczęściej oznaczało zupełnie inne ludy – po jednym z nich została choćby sławna Wenecja. Jordanesowy termin nie był własnym etnonimem Słowian, został nadany przez sąsiadów. Kiedy pisał o nich Tacyt w końcu I w. n.e., to z dużym prawdopodobieństwem rzeczywiście chodziło o przodków Słowian. Tacyt dostrzega ich pomiędzy Bastarnami – ludem zamieszkującym wschodnie przedpole Karpat w dorzeczu środkowego Dniestru – a Fennami, czyli ludnością ugrofińską z północno-wschodniej Europy, dziś już w większości zrusyfikowaną. A zatem dość daleko na wschód od dzisiejszej Polski. Ale już greckiemu geografowi Ptolemeuszowi, który w połowie II w. wymienił Wenedów jako mieszkańców wybrzeży Zatoki Wenedzkiej, czyli de facto Gdańskiej, chodziło raczej o przodków bałtyjskich Prusów, podbitych i zgermanizowanych wiele stuleci później przez Krzyżaków. Dyskusyjnych hipotez jest zresztą wiele. Według jednej z nich istniała grupa indoeuropejskich Wenetów, która nie zostawiła po sobie wiele śladów – poza nazwą, rozprzestrzenioną w wielu miejscach w Europie. Według innej tezy termin ten stanowi archaiczne dziedzictwo jakiegoś ludu jeszcze wcześ­niejszego, bo przedindoeuropejskiego. Tak czy inaczej, zwolennicy koncepcji autochtonicznego pochodzenia Słowian prezentowali dawniej w swoich pracach mapy, na których Wenetowie z doby wpływów rzymskich występowali jako mieszkańcy całej dzisiejszej Polski. Żadne źród­ło starożytne nie daje jednak podstaw do takiego usytuowania. Dziś wiemy, że – niezależnie od tego, kim byli – Wenetowie wschodnioeuropejscy przed VI w. nie przekroczyli nigdy linii Wisły, a żyli na wschód od niej, i to raczej dość daleko, zapewne nawet nie w granicach obecnej Polski. Dlatego twierdzenie, że Słowianie już w okresie rzymskim zamieszkiwali terytorium Polski, uważam za nadużycie.

ilustracja: Daniel de Latour

ilustracja: Daniel de Latour

Na czym można opierać naszą wiedzę dotyczącą tego okresu?

Godnym uwagi źródłem były monumentalne Dzieje Gotów autorstwa pisarza rzymskiego Kasjodora, tworzącego w pierwszych dekadach VI w. Jego oryginalne dzieło niestety się nie zachowało, jednak dzięki Jordanesowi, czytelnikowi utworu Kasjodora, dysponujemy streszczeniem, wprawdzie dość nieporadnym językowo i chaotycznym, ale niebywale cennym dla naszych studiów. To kapitalne źródło pierwszych informacji o Słowianach–Wenetach, dzielących się na Sklawinów i Antów. Jordanes podaje, że Sklawinowie przebywali wówczas – przed połową VI w. – na obszarze od górnej Wisły wzdłuż zewnętrznego łuku Karpat aż po dolny Dunaj.

Rzeka ta stanowiła granicę imperium bizantyjskiego. Masy słowiańskie skupiały się wtedy na terytoriach Mołdawii oraz wschodniej i południowej Rumunii, skąd podejmowały najazdy na bogate prowincje Bizancjum. Już w początkach VI w. przeprawiały się one przez rzekę i rabowały oraz pustoszyły tereny cesarstwa. Dotyczyło to w szczególności ziem obecnej Bułgarii i północnej Grecji. Stamtąd zabierano dobra materialne i tysiące niewolników, głównie kobiet oraz dzieci. Uprowadzeni ludzie również – chcąc nie chcąc – stawali się Słowianami, co pewnie nie sprawia kłopotu współczesnym wyznawcom niezachwianej wiary w werdykty historyczne oparte na strukturach DNA…

W pierwszej dekadzie VII w. doszło do przerwania granicy cesarstwa na Dunaju i wtedy już nic nie stało na przeszkodzie kolonizacji Bałkanów przez Słowian, a w doniosłym tego następstwie – formowaniu się Słowiańszczyzny południowej.

Terytorium współczesnej Polski było od drugiej połowy V w. niemal bezludne i zdecydowanie mniej atrakcyjne, zajmowano je więc stosunkowo długo. W pierwszej kolejności Słowianie (Sklawinowie) opanowali dorzecze górnej oraz prawobrzeże środkowej Wisły. Tylko tutaj odkrywamy liczne pozostałości kultury praskiej, które mogą być datowane już od schyłku V w. n.e., ale głównie pochodzą z VI–VII w. Reszta kraju – a więc znaczna większość jego powierzchni – zasiedlana była stopniowo, i to dopiero w VII–VIII w., najpóźniej zapewne Pomorze. Przybysze najchętniej trzymali się większych i mniejszych rzek, przy czym zdecydowanie preferowali obszary nizinne. Zupełnie unikali natomiast gór, które ewidentnie były dla nich obce. Przez wiele kolejnych stuleci (aż do XII w.) swoistą barierę osadniczą stanowiła poziomica 300–350 m n.p.m.

A co się działo za Wisłą, na obecnym zachodzie Polski?

Na zachodzie i na północy kraju rejestrujemy jeszcze w VI–VII w. bardzo rzadko rozsiane ślady osadnictwa germańskiego, ale zasadniczo było niemal pusto.

Kiedy Słowianie poszli dalej? Kiedy np. doszli na tereny obecnej Wielkopolski, czyli tam, gdzie narodziło się państwo Polan?

Co do Polan to od jakiegoś czasu toczy się dyskusja, czy w ogóle istniało takie plemię. Moim zdaniem tak. Na podstawie datowań radiowęglowych i dendrochronologicznych można stwierdzić, że słowiańskie osadnictwo na tych terenach zaczęło się w VII w., a więc dużo później niż na wschodzie. Chociaż pod sam koniec VI w. u Teofilakta Simokatty pojawia się wzmianka o Sklawinach pochodzących z wybrzeży zachodniego Oceanu, zwykle łączonego przez badaczy z Bałtykiem. Autor ten opisuje trzech jeńców schwytanych podczas najazdu Słowian i Awarów na Bizancjum. Nieśli oni kitary, a więc instrumenty muzyczne w rodzaju starożytnej liry, do tego zaś zapewniali, że wcale nie są wojownikami, tylko artystami, i pochodzą znad odległego morza, do którego znad Dunaju trzeba iść przez 15 miesięcy. Dziś trudno ocenić, czy mówili prawdę. Opowieść ta bywa w całości kwestionowana.

Wróćmy do Słowian zachodnich, którzy osiedlili się na terenach współczes­nej Polski, Czech, Słowacji i wschodnich Niemiec. Co się z nimi działo w kolejnych wiekach?

Słowianie zachodni i wschodni to pojęcia, które nabierają stopniowej aktualności dopiero w początkach II tysiąclecia n.e. Wcześniej nie było podziału – rozwinął się on już po rozdarciu świata plemiennego na terytoria ekspandujących młodych państw, w szczególności Polski i Rusi.

Ważnym etapem w historii naszych południowych sąsiadów – przede wszystkim mieszkańców Moraw i zachodniej Słowacji – był okres funkcjonowania Państwa Wielkomorawskiego w IX w. Doszło wtedy do dość powszechnej chrystianizacji miejscowych Słowian, prowadzonej zarówno przez misje zachodnie, jak i – po 863 r. – przez wysłanników bizantyjskich, późniejszych świętych Cyryla-Konstantyna – dość krótko – a przede wszystkim Metodego. Owocem pracy Braci Sołuńskich stało się m.in. powstanie pisma słowiańskiego. Ważny z polskiego punktu widzenia przekaz znalazł się w Żywocie świętego Metodego z 885 r. Znajdujemy tam wzmiankę o „pogańskim księciu, silnym bardzo”, który „siedział w Wiślech, urągał wielce chrześcijanom i krzywdy im wyrządzał”. To pierwsza wiadomość o władcy plemiennym z obecnych ziem polskich.

Ten właśnie książę z plemienia Wiś­lan – jak można sądzić – został w końcu ochrzczony, prawdopodobnie między rokiem 870 a 885. Dlaczego więc to nie on, ale Mieszko stał się kimś, kto zjednoczył w końcu nasze ziemie?

Jeśli rzeczywiście przyjął chrzest, to dlatego, że popadł w niewolę i „nawrócono” go siłą. Tak naprawdę niewiele o nim wiemy; jedynie to, że wyrządzał krzywdy Morawianom, więc musiał mieć jakiś potencjał militarny. O jego losach po ochrzczeniu nic nie wiemy.

Czy możemy się chociaż domyślać, jak miał na imię?

Niestety nie. Choć może był to – mówię teraz z przymrużeniem oka – legendarny Krak? Prawie na pewno da się już bowiem stwierdzić, że jakiś władca plemienny rządził w Krakowie, a nie w Wiślicy, jak przez wiele lat bezpodstawnie sądzono.

Zostawmy więc nieszczęsnego władcę i przeskoczmy o wiek, by ponownie zapytać o Mieszka i Polan. Dlaczego to Piastom udało się zjednoczyć – czy też podbić – okoliczne plemiona i zbudować silne państwo? I dlaczego np. o potężnych niegdyś Lędzianach dziś w zasadzie nie pamiętamy?

Pytanie o początki państwa Piastów pozostawię bez odpowiedzi – to całkiem osobny temat, nie upakujemy go w paru zdaniach. Lędzianie natomiast, którzy żyli na dzisiejszym pograniczu polsko-ukraińskim, mieli naprawdę dużą szansę na sukces. Niech świadczy o tym fakt, że weszli na zawsze do obiegu językowego u niektórych naszych sąsiadów: do dzisiaj Węgrzy nazywają nas Lengyel – a w wersji starowęgierskiej: Lengyen – czy Litwini Lenkas, a nie np. Polonas. Od tego etnonimu pochodzi też określenie Lachy, jak już w X w. nazywali nas sąsiedzi ze wschodu. W połowie X w. Lędzianie byli lokalną potęgą i mieli potencjał, by podbijać okoliczne plemiona. Niestety znaleźli się w strefie zwarcia. Pod koniec wspomnianego stulecia Ruś z jednej strony, a państwo Piastów z drugiej rozszarpały i wchłonęły ich terytorium.

Jak wyglądało życie codzienne ówczesnych Słowian zachodnich: wspomnianych Lędzian, Polan czy Wiślan? My znamy je głównie ze Starej baśni Kraszewskiego, choć chyba w bardzo niewielkim stopniu jest ona oparta na źródłach.

Rzeczywiście nie można traktować opowieści Kraszewskiego poważnie – głównie dlatego, że tworzył on w XIX w., a w tym czasie archeologia jako nauka jeszcze u nas w gruncie rzeczy nie istniała. A życie codzienne Słowian w dobie plemiennej wyznaczała przede wszystkim ich podstawa bytowania: uprawa ziemi i hodowla zwierząt. To była gospodarka autarkiczna, bez szerszych kontaktów ze światem zewnętrznym, nastawiona na fizyczne przetrwanie od jesieni do nowego sezonu wegetacyjnego. Własna oryginalna wytwórczość rzemieślnicza była słabo, nawet bardzo słabo, rozwinięta. Nasze ziemie, oddalone od ówczesnych potęg państwowych i cywilizacyjnych, pozostawały w większości odseparowane od dopływu silnych impulsów kulturowych, chociaż miało to i dobrą stronę – bez poważniejszych zagrożeń zewnętrznych pierwsi władcy Polski tworzyli własne struktury państwowe.

A jak wyglądały domostwa wczesnych Słowian?

W najstarszym stadium, V/VI–VII w., były to charakterystyczne półziemianki. Najpierw kopano dół głębokości 0,5–1,0 m na planie kwadratu, zwykle około 3,5 × 3,5 m, ale największe dochodziły do 4,5 × 4,5 m. Wtedy wznoszono ściany z drewna, a na koniec przykrywano konstrukcję strzechą: słomą po młócce albo trzciną. W narożniku stał kamienny lub gliniany piec, bardzo zresztą zmyślny. Z dużych płyt kamiennych stawiano ścianki boczne i tylną, a następnie sklepienie z mniejszych kamieni. Piec był otwarty do wnętrza chaty, w środku znajdowało się palenisko. Do dziś się zdarza, że kiedy odkopujemy pradawną chatę, sklepienie pieca cały czas się trzyma.

Co wypiekano w piecach?

Tu już musielibyśmy popuścić nieco wodze fantazji. Na niektórych naczyniach znajdujemy czasem ślady przywartej gęs­tej substancji organicznej. To prawdopodobnie resztki kaszy, która się przypaliła.

Czy wiemy cokolwiek o wyglądzie osad słowiańskich?

Powstawały one z reguły przy krawędzi terasy nadzalewowej, a więc na obrzeżeniu doliny rzecznej, powyżej terasy łąkowej niekiedy zatapianej podczas powodzi. Był to bardzo rozsądny wybór, dokonywany przez doświadczonych ludzi, ponieważ z jednej strony żywioł nie niszczył osiedli ludzkich, a z drugiej uzyskiwano łatwy dostęp do wody i zróżnicowanych środowisk biologicznych.

A słynne grody piastowskie?

To dzieje trochę późniejsze, zapoczątkowane w X w., przy czym mówimy tu o grodach państwowych. Natomiast wcześniej, np. w Karpatach już w VIII w., powstawały grody plemienne. Co ciekawe, były one budowane nie w sąsiedztwie innych osiedli, ale na uboczu, w puszczy, tak by można było do nich uciec w razie zagrożenia. Służyły jako schronienie, gdy przeciwnik dysponował dużą przewagą militarną. A ponieważ grody zakładano w lasach, atakujący konni wojownicy mieli utrudnione zadanie, kiedy usiłowali się tam dostać. Poza tym w przypadku wdarcia się wroga do wnętrza warowni nie tracono jeszcze szansy na ratunek – łatwiej wszak skryć się wśród drzew niż na otwartej przestrzeni przy osadach.

Jak wyglądało życie codzienne Słowian? Czy możemy się pokusić o rys charakterologiczny Prapolaka?

Sięgnijmy głębiej, do VI w., o Polsce jeszcze nikomu się nie śniło. Według Prokopiusza z Cezarei Słowianie „życie wiodą twarde jak Massageci [czyli Hunowie – przyp. red.] i brudem są pokryci stale, jak i oni”, a także „są bardzo liczni i wytrwali, znoszą łatwo upał, zimno i słotę, niedostatek odzienia i środków do życia”. A ponadto zdaniem tego autora „Sklawinowie i Antowie nie podlegają władzy jednego człowieka, lecz od dawna żyją w ludowładztwie i dlatego zawsze pomyślne i niepomyślne sprawy załatwiane bywają na ogólnym zgromadzeniu”.

Krótko mówiąc – już wtedy byliśmy demokratami!

To prawda. Żyliśmy w systemie demokracji plemiennej. Co ciekawe jednak, Pseudo-Cezariusz pisał: „Sklawinowie są zuchwali, samowolni, zabijają nieraz swego wodza i rządcę przy wspólnym posiłku lub w podróży”. Z kolei w Strategikonie – podręczniku bizantyjskiej sztuki wojennej z przełomu VI i VII w. – możemy przeczytać, że „[p]lemiona Sklawów i Antów podobny mają sposób życia oraz postępowania. I nawykłe do wolności, nie pozwalają się w żaden sposób ujarzmić ani opanować, a szczególnie na własnej ziemi”, w innym zaś miejscu: „Niewierni są w najwyższym stopniu i nie stosują się do układów. Gdy bowiem zajdzie między nimi różnica zdań, wtedy albo w ogóle nie mogą dojść do zgody, albo nawet jeśli się pogodzą, to postanowienia ich zaraz inni przekroczą. Jako że każdy myśli co innego i żaden nie chce ustąpić drugiemu”.

To zupełnie tak, jakby przez te 1500 lat nic się nie zmieniło!

W rzeczy samej! Podobieństwo wręcz porażające… Ale połóżmy jednak nacisk na jakże dzisiaj aktualne zdanie: nawykli do wolności, nie pozwalają się w żaden sposób ujarzmić ani opanować, a szczególnie na własnej ziemi.

zdjęcie: archiwum Michała Parczewskiego

zdjęcie: archiwum Michała Parczewskiego

Czytaj również:

Czy Perun naprawdę istniał? Czy Perun naprawdę istniał?
i
Rysunek artysty malarza Jana Wydry "Słowianie", 1938 r./NAC (domena publiczna)
Audio, Wiedza i niewiedza

Czy Perun naprawdę istniał?

Tomasz Wiśniewski

O wierzeniach Słowian wciąż wiemy niewiele. Często są to sprzeczne informacje, dodatkowo zniekształcone przez chrześcijańskich kronikarzy, którzy mieli tendencję do opisywania wszystkich pogan w ten sam stereotypowy sposób. Czy mimo braku źródeł możemy odtworzyć podstawowe założenia słowiańskiej religii? Każdy, kto choć trochę interesował się przedchrześcijańską religią Słowian, dobrze wie, że w dziedzinie tej panuje ogromne zamieszanie. Zdaniem niektórych badaczy, posługujących się metodami językoznawczymi i porównawczymi, najwyższym z bogów był Stribog. Inni zaś, używając dokładnie tych samych metod, twierdzą, że na czele panteonu stał Perun. Są też i tacy, którzy uważają, że żaden słowiański pan­teon w ogóle nie istniał. Słowianie wierzyli w transmigrację dusz albo wręcz przeciwnie – wcale nie znali koncepcji życia pośmiertnego. Podobnych przykładów można by przytoczyć więcej… Różnicę stanowisk zapoczątkowały dwie ważne książki. Otóż według Mitologii Słowian Aleksandra Gieysztora Słowianie mieli złożony i wyrafinowany system wierzeń porównywalny z wierzeniami innych ludów indoeuropejskich. Z kolei Henryk Łowmiański w monografii Religia Słowian i jej upadek przekonywał, że wierzenia te były proste i prymitywne, a rozwinęły się jedynie wśród Słowian zachodnich, i to pod wpływem – czy nawet presją intelektualną – napływających z Zachodu misjonarzy chrześcijańskich. Co ciekawe, problem ten sam stał się przedmiotem badań naukowych. Jedna z ostatnich ważnych publikacji poświęconych słowiańskim wierzeniom – znakomita książka Religie dawnych Słowian Dariusza A. Sikorskiego – to prawie w całości próba odnalezienia przyczyn tak dużych różnic w opiniach naukowców. Choć to ujęcie może rozczarować poszukiwaczy prostej odpowiedzi na pytanie o religię naszych przodków, pomaga uświadomić sobie granice posiadanej przez nas wiedzy. A ponadto pozwala dostrzec liczne nadużycia interpretacyjne nie tylko amatorów, lecz także zawodowych badaczy.

Dlaczego wiemy tak mało?

Podstawowa trudność polega na charakterze i jakości źródeł pisanych. Teksty, które przetrwały do naszych czasów, to głównie uwagi autorów chrześcijańskich (czasem arabskich), misjonarzy, hagiografów lub kronikarzy, a zatem osób niebędących etnografami. Nie uzyskały one starannego przeszkolenia w zakresie obserwacji nieznanego ludu, by obiektywnie oddać jego wierzenia i zwyczaje. Wręcz przeciwnie, nierzadko byli to obserwatorzy pod wieloma względami uprzedzeni do „pogaństwa”. Często nie znali nawet języka społeczności, o której pisali (bo np. byli Niemcami, jak Adam Bremeński, czy Duńczykami, jak Saxo Gramatyk), albo nie widzieli Słowian na własne oczy, a jedynie ujmowali w słowa to, co podpowiedział im tajemniczy informator. Wyobraźmy sobie, że chcielibyśmy odtworzyć założenia islamu, nie znając Koranu ani pism teologów muzułmańskich, a wykorzystując w tym celu tylko wypowiedzi chrześcijańskich polemistów, przypadkowych podróżników, niewykształconych niewolników arabskich lub – o zgrozo – krzyżowców. Czy w ten sposób udałoby się nam sprawiedliwie oddać bogactwo i wyrafinowanie tej kultury? Dodajmy, że w starożytnych i średniowiecznych tekstach o Słowianach religia nigdy nie była głównym przedmiotem opisu. Poruszano ten temat na marginesie innych spraw, gdy wspominano np. o wybranym wierzeniu czy bogu albo gdy opowiadano o życiu świętego bądź o podbojach. Źródła spisane przez samych Słowian – takie jak Powieść minionych lat, Słowo o wyprawie Igora czy byliny cyklu kijowskiego – to z kolei teksty autorów już schrystianizowanych.

Czytaj dalej