Nadzieja w jądrze ciemności Nadzieja w jądrze ciemności
i
fotografia: Julien Harneis, Dzieci pomagające rodzicom w pracy w kopalni w Kailo, Kongo, via Wikimedia Commons [CC BY-SA 2.0]
Marzenia o lepszym świecie

Nadzieja w jądrze ciemności

Anna Mikulska
Czyta się 8 minut

Gdyby nie on, nie moglibyśmy bez przerwy korzystać z naszych smartfonów. Jednak za wydobyciem tego surowca kryje się koszmar wielu ludzi, w tym dzieci. Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. Rozmowa z Siddharthem Karą, autorem reportażu Krwawy kobalt.

Lata śledztwa prowadzonego przez Siddhartha Karę na południu Demokratycznej Republiki Konga zaowocowały reportażem Krwawy kobalt. O tym, jak krew Kongijczyków zasila naszą codzienność. Jego autor jest uznanym badaczem i aktywistą walczącym ze współczesnym niewolnictwem. W trakcie swojej pracy odwiedził obszary górnicze kontrolowane przez lokalnych żołnierzy i policję, prześledził łańcuch dostaw kobaltu do gigantów technologicznych oraz wysłuchał dziesiątek historii osób, które żyją, pracują i umierają dla tego metalu.

Najwięcej czasu Kara spędził w Katandze, regionie w południowo-wschodniej DRK. Znajdują się tam największe na świecie złoża kobaltu, ale też innych cennych metali, m.in. miedzi, żelaza, cyny czy niklu. Takie bogactwo naturalne to, jak mówi Kara, jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo Konga. „Na samym dole globalnego łańcucha dostaw kobaltu zobaczyłem tak drapieżną i bezwzględną pogoń za zyskami, jakiej jeszcze nigdzie nie widziałem, a zajmuję się badaniami nad współczesnym niewolnictwem i pracą dzieci od dwudziestu jeden lat” – pisze we wstępie książki (tłum. Hanna Pustuła-Lewicka).

Anna Mikulska: Jak Pan sobie radzi z ironią tej sytuacji? 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Siddharth Kara: Słucham? 

Rozmawiamy przez telefon o Pańskiej książce, która obnaża prawdziwą cenę kobaltu – surowca niezbędnego do produkcji smartfonów czy laptopów. Korzystamy więc z narzędzi, które są winne opisanego przez Pana wyzysku w Demokratycznej Republice Konga. 

I to jest jedna z tych lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć z doświadczeń ludzi w Kongu. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie funkcjonować bez narzędzi zawierających kobalt, a zatem nie możemy funkcjonować bez brania udziału w ogromnym cierpieniu i przemocy wobec mieszkańców Demokratycznej Republiki Konga. 

Staliśmy się nieświadomymi uczestnikami tego procesu za sprawą gigantów technologicznych, takich jak Samsung, Dell, Huawei, Apple czy Microsoft oraz firm produkujących samochody elektryczne: Tesla, BMW itp. To właśnie one uznały, że ludzie w Afryce i tamtejsze środowisko nie są warte wysiłku, by zapewnić, że kobalt i inne metale składowe baterii wydobywane będą z poszanowaniem godności ludzkiej oraz praw człowieka i przyrody. Ten koszmar trwa również w imię zaspokojenia naszego konsumpcjonizmu, sprowadzającego się do corocznego kupowania nowego modelu smartfona wyłącznie dlatego, że ma trochę lepszy aparat.

Odpowiedzialne są też firmy wydobywcze, które należą dziś przede wszystkim, choć nie tylko, do Chin. Jak głęboko sięgają wpływy tego państwa w Kongu i szerzej – w Afryce?

Chiny są dziś dominującą potęgą neokolonialną na całym kontynencie afrykańskim. W zamian za dostęp do kluczowych zasobów naturalnych udzielały państwom pożyczek przeznaczonych na rozwój infrastrukturalny. Dlatego wiele afrykańskich rządów jest dziś zobowiązanych wobec Chin, a te z kolei zdominowały światowy rynek na każdym etapie produkcji baterii. 

Trudno uwierzyć, że praktycznie cały świat uzależniony jest od kobaltu. Co sprawia, że jest on tak wyjątkowy?

Stosuje się go niemal w każdej produkowanej obecnie baterii i akumulatorze litowo-jonowym. Wszystkim nam zależy przecież, by nasz sprzęt czy samochód elektryczny nie wymagał ciągłego ładowania, a właśnie to umożliwia kobalt.

Kongijczycy, którzy płacą za to najwyższą cenę, nazywani są górnikami rzemieślniczymi.

Tak, chociaż w rzeczywistości z rzemieślnictwem nie ma to nic wspólnego. Firmy wydobywcze zaklinają rzeczywistość już na poziomie języka.

Faktycznie, „górnictwo rzemieślnicze” kojarzy nam się raczej pozytywnie ‒ z drobną działalnością, może nawet z pewnym rodzajem sztuki. 

Tymczasem chodzi o miliony ludzi pracujących w niewyobrażalnie nędznych, ryzykownych i szkodliwych warunkach. Około 75% światowej podaży kobaltu pochodzi z Konga, z czego jedną trzecią wydobywają właśnie „górnicy rzemieślniczy”. Mówimy tu o rodzicach, a także ich dzieciach skrobiących ziemię gołymi rękami w poszukiwaniu najdrobniejszych kawałków niebezpiecznego dla ich zdrowia surowca – skażeniu tym toksycznym metalem ulegają już najmłodsze dzieci, towarzyszące matkom w pracy, noszone w chuście na ich plecach. Nie możemy też zapomnieć o górnikach schodzących do szybów bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, wdychających dzień i noc trujące gazy.

Szyby ulegają zawaleniu niemal bez przerwy. Sam był Pan świadkiem wypadku, który doprowadził do śmierci górników, na zawsze uwięzionych pod ziemią. 

Kobalt można znaleźć w płytkiej ziemi, jednak 30‒40 metrów w głąb znajduje się kobalt lepszej jakości, a więc taki, za który płaci się więcej. Aby zamiast jednego czy dwóch dolarów zarobić trzy albo cztery ‒ to więc nawet czterokrotny wzrost pensji ‒ górnicy decydują się podejmować śmiertelne ryzyko. Powstaje mnóstwo szybów wykopywanych ręcznie, bez wsporników czy wentylacji, w których każdego roku giną tysiące Kongijczyków, również nieletnich. Kolejni umierają powoli: z powodu chorób związanych z tą pracą. 

W książce pisze Pan o Jolie – kobiecie, która w wyniku zawalenia się tunelu straciła męża i syna. Niestety nie udało się wydobyć ciał na powierzchnię, a ponieważ do wypadku doszło blisko jej domu, codziennie mija miejsce, gdzie oni zginęli. Powiedziała: „Są pod moimi stopami”. 

Takich osób jak Jolie jest mnóstwo. Ludzie spędzają resztę życia, myśląc o tym, jak wyglądały ostatnie chwile ich bliskich; jaka była ich ostatnia myśl, zanim zostali zmiażdżeni setkami ton skał i ziemi.

Wiele miejsca w książce poświęca Pan pracy dzieci, które tak samo jak dorośli ryzykują zdrowie i życie, o zmarnowanym dzieciństwie i braku możliwości rozwoju nawet nie wspominając. Dlaczego młodzi Kongijczycy nie chodzą do szkoły? 

Bardzo łatwo zrzucić winę na nieodpowiedzialnych rodziców, którzy wolą posyłać synów i córki do pracy, zamiast inwestować w ich edukację. Niestety, często mamy błędne wyobrażenie o naturze ubóstwa. Prawda jest taka, że żaden rodzic nie chce skazywać swoich dzieci na pracę w toksycznych i niebezpiecznych warunkach. Naprawdę żaden. Gdybyśmy pojechali do Afryki i o to zapytali, to 99% matek i ojców odpowiedziałoby, że woleliby, aby ich dzieci mogły się uczyć lub cieszyć beztroską. To skrajne ubóstwo i walka o przetrwanie zmuszają całe rodziny do pracy. 

W Demokratycznej Republice Konga ‒ zwłaszcza na południu, w górniczych prowincjach ‒ nie ma praktycznie żadnych perspektyw na zarobek poza kopalnią. Spółki wydobywcze zniszczyły środowisko naturalne i wysiedliły całe wsie. Ziemia została skażona chemikaliami stosowanymi w przetwórstwie minerałów, skazując ludzi na katorżnicze wydobycie kobaltu za dolara czy dwa dziennie, co wystarcza zaledwie na podstawowy posiłek. 

Gdy byłem na miejscu, bardzo szybko zrozumiałem, że gdyby, dajmy na to, Huawei umożliwił im zarobek wyższy chociażby o kilka dolarów dziennie, to rodziców byłoby stać na posłanie dzieci do szkoły (czesne kosztuje 5–6 dolarów miesięcznie), na ubranie i pożywienie, a może nawet mogliby zaoszczędzić trochę pieniędzy na lekarstwa. Nie potrzeba wiele, by wyeliminować tak wiele cierpienia i nędzy. Firmy na samej górze łańcucha dostaw nawet nie odczułyby tej różnicy. Ale żeby to zrobić, musiałyby najpierw przyznać, że ludzie umierający w szybach górniczych i wdychający toksyny istnieją i współtworzą ten łańcuch. Na razie nie mają na to ochoty.

Pojawiły się jednak pewne inicjatywy, które miały polepszyć warunki pracy górników. Pisze Pan o tzw. kopalniach modelowych, powstających za pieniądze gigantów technologicznych. 

To z pewnością uspokaja ich sumienia. W takich kopalniach obiecano wprowadzenie zakazu zatrudniania dzieci, dostarczenie sprzętu ochronnego, zapewnienie bezpiecznych warunków pracy oraz ochronę praw pracowników. Wystarczy jednak pojechać do Konga, by przekonać się, że zapewnienia te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Odwiedziłem dwie kopalnie modelowe; dziś działa już tylko jedna. Okazało się, że dochodzi w nich do tych samych okropności, jakie widziałem w innych miejscach: wykorzystywania nieletnich, wyzysku, obrażeń i śmierci z powodu niebezpiecznych warunków. 

Wciąż zadziwia mnie jednak, że kraj będący głównym eksporterem kluczowego metalu i szeregu innych cennych surowców mierzy się ze skrajnym ubóstwem. Spójrzmy choćby na Arabię Saudyjską, której złoża ropy naftowej przyniosły gigantyczne zyski. 

Aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się historii Demokratycznej Republiki Konga. Tak naprawdę bogactwo zasobów naturalnych to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo tego kraju. Od momentu, gdy Europejczycy wieki temu po raz pierwszy przybyli do ujścia rzeki Kongo, plądrowali, grabili i zniewalali ludzi, by wydobyć złoża, wprowadzić je na globalny rynek i generować nieprawdopodobne zyski. 

Krwawym kobalcie pisze Pan o niejakim Henrym Moltonie Stanleyu. To postać, którą dobrze pamiętam ze studiów dziennikarskich. Zasłynął serią relacji ze swojej podróży w głąb Afryki w poszukiwaniu dr. Davida Livingstone’a ‒ misjonarza i badacza zaginionego podczas jednej z wypraw. Misja poszukiwawcza zakończyła się sukcesem, ale Pan pokazuje, że to wcale nie koniec tej historii. Co wydarzyło się później?

Stanley na zlecenie belgijskiego króla Leopolda II wyruszył do centralnej Afryki po raz kolejny, by zawrzeć umowy z wodzami tamtejszych plemion. Używając podstępu, podpisał ich ponad czterysta, doprowadzając do zawłaszczenia Konga przez Belgię. 

Najczarniejszy rozdział w historii tego kraju przypada właśnie na okres rządów Leopolda II, który skolonizował tamtejsze ziemie w XIX wieku i nadał im nazwę Wolnego Państwa Konga, choć z wolnością nie miało ono nic wspólnego.

Okropieństwa tamtego okresu opisał Joseph Conrad w słynnym Jądrze ciemności.

Z każdym kolejnym rokiem ludobójczych grabieży w poszukiwaniu kauczuku i kości słoniowej szanse Konga na stanie się stabilnym i bezpiecznym krajem z silnym rządem malały. 

Jeden człowiek doprowadził do kolonizacji Konga, podobnie jak jeden człowiek doprowadził do jej końca. 

Był to Edmund Dene Morel, brytyjski dziennikarz, który choć nigdy nie postawił stopy w Afryce, publikował artykuły dotyczące handlu ówczesnych mocarstw z tym kontynentem. Wystarczyło, że pewnego dnia spojrzał na liczby i dane dotyczące wywozu towarów z Konga, z których wynikało, że system pozyskiwania kauczuku przez króla Leopolda II oparty jest na niewolnictwie. Dzięki nagłośnieniu tego procederu stał się jedną z kluczowych postaci, które położyły temu kres.

Musimy jednak zrozumieć, że trwające dziś wydobycie kobaltu przez międzynarodowe firmy to tylko kolejny rozdział długiej historii okradania i wyniszczania Konga. 

Wierzy Pan w to, że wyzysk górników w Kongu może się wreszcie zakończyć? 

Jestem pewien, że w końcu do tego dojdzie. Leopold był królem, a królowie byli niemal bogami. Wystarczyła jednak garstka osób, którym zależało na sprawiedliwości, by doprowadzić do upadku jego imperium w centralnej Afryce i skończyć z ludobójstwem Kongijczyków. 

To samo możemy zrobić dzisiaj, ale każda zmiana zaczyna się od świadomości. Ludzie nie zaczną walczyć z niesprawiedliwością, jeśli nie będą wiedzieli o jej istnieniu. Krwawy kobalt powstał właśnie po to, by wydobyć na światło dzienne głosy ludzi żyjących w Kongu. To tylko kwestia czasu, aż głosy te dotrą do obrońców praw człowieka, którzy zawalczą o przyszłość tego kraju. 

Pan jest pełen optymizmu, ale czy tego samego zdania są Kongijczycy? Rozmawiał Pan choćby z kobietą o imieniu Lubuya, która po skończonym wywiadzie zapytała, jaki jest sens pisania o doświadczeniach jej oraz innych mieszkańców, skoro to niczego nie zmieni. Czy wśród górników, a także ich rodzin wciąż jest nadzieja na lepszą przyszłość?

Nie da się na to odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Spotkałem tam, oczywiście, bardzo różnych ludzi. W pełni rozumiem, że trudno im sobie wyobrazić, że gdzieś tam znajduje się mnóstwo osób, którym zależy na ich losie. Żyją przecież w kraju przepełnionym przemocą i konfliktami, z brakiem perspektyw i wszechobecną korupcją. Mimo to wielu z moich rozmówców miało nadzieję, że Kongo się zmieni – może jeszcze nie za ich życia, ale za życia ich dzieci albo wnuków. 

Lubuya, o której wspominasz, ma ponad 60 lat; widziała wiele zła i przestała wierzyć w cokolwiek. Być może jej sytuacja rzeczywiście nigdy się nie poprawi, jednak chodzi tu o walkę na rzecz kolejnych pokoleń. Właśnie dlatego tak wiele osób zgodziło się ze mną rozmawiać. I dlatego moim i naszym obowiązkiem jest przekazanie ich głosu światu. Tylko w ten sposób zmiana będzie możliwa. 

*

Czy istnieje alternatywa dla kobaltu? Niestety, wszystko wskazuje na to, że w ciągu kolejnych lat nasze technologie pozostaną od niego uzależnione. Jak pisze Siddharth Kara: „Obecnie prowadzone są badania nad alternatywnymi rozwiązaniami, które zminimalizowałyby lub wyeliminowały zależność od tego metalu. Na obecnym etapie prac te innowacje przeważnie pozostawiają wiele do życzenia pod względem gęstości energii elektrycznej, stabilności termalnej, kosztów produkcji i żywnotności. Zanim zostaną wdrożone do produkcji komercyjnej, minie co najmniej dziesięć lat”. I apeluje: już dziś musimy zadbać o to, by Kongijczycy pracujący na rzecz firm technologicznych byli traktowani tak samo jak pracownicy tych firm na Zachodzie ‒ z należnym im szacunkiem i godnością.


Siddharth Kara, Krwawy kobalt. O tym, jak krew Kongijczyków zasila naszą codzienność, tłum. Hanna Pustuła-Lewicka, wyd. W.A.B., Warszawa 2024.

Czytaj również:

Wszystko w twoich rękach Wszystko w twoich rękach
i
zdjęcie: Paulina Wilk, Kalkuta, 2022 r.
Marzenia o lepszym świecie

Wszystko w twoich rękach

Paulina Wilk

Praca w Indiach wciąż jest w dużej mierze manualna i analogowa, a zawód często dziedziczy się po rodzicach. Idea awansu społecznego, wysławiana przez zachodni kapitalizm, tutaj rzadko ma rację bytu.

Stary silnik ryczy, cielsko wypakowanej ziemniakami ciężarówki próbuje się wsunąć pomiędzy budynek targu a rozłożone przed nim kopy limonek, bakłażanów i okry. Olbrzymie koła suną tuż za plecami handlarek, które nic sobie z tego nie robią. Nie przestają nawoływać, ważyć i pakować. Jest ósma rano, ale upał się wzmaga, słońce świeci już mocno. Do południa trzeba sprzedać, ile się da. Potem żar wszystkich stąd przegna.

Czytaj dalej