
Praca w Indiach wciąż jest w dużej mierze manualna i analogowa, a zawód często dziedziczy się po rodzicach. Idea awansu społecznego, wysławiana przez zachodni kapitalizm, tutaj rzadko ma rację bytu.
Stary silnik ryczy, cielsko wypakowanej ziemniakami ciężarówki próbuje się wsunąć pomiędzy budynek targu a rozłożone przed nim kopy limonek, bakłażanów i okry. Olbrzymie koła suną tuż za plecami handlarek, które nic sobie z tego nie robią. Nie przestają nawoływać, ważyć i pakować. Jest ósma rano, ale upał się wzmaga, słońce świeci już mocno. Do południa trzeba sprzedać, ile się da. Potem żar wszystkich stąd przegna.
W samo południe Kalkuta utnie sobie drzemkę. Skuli się w cieniu, by przed wieczorem znowu wybuchnąć życiem ze zdwojoną energią. Na razie trwa poranny ruch, okrzyki i pieniądze wędrują w powietrzu, a towar przechodzi z rąk do rąk. Kilka pomidorów ląduje na talerzyku metalowej wagi. Jedna ciemna, koścista dłoń trzyma wagę w powietrzu, druga dorzuca odważniki na przeciwległy talerz. Gdy skale się wyrównują, warzywa lądują w torebce złożonej ze starego wydania lokalnej gazety. Czarne litery bengalskiego alfabetu układają się w poprzek i na opak. W całym mieście w setkach maleńkich sortowni papieru wczorajsze wiadomości są cięte na kawałki i ręcznie składane w torebeczki wszelkich rozmiarów – odpowiednich akurat na garść kardamonu, tuzin jaj albo ćwierć kilo świeżo mielonej mieszanki przypraw garam masala. Jeden chłopak albo dwóch – bo więcej pracowników nie mieści się na 2 m2 zakładu papierniczego – składa je od rana do wieczora, związuje jutowym sznurkiem w większe paczki i wysyła na sprzedaż. Tak trafiają na bazary, stragany i do sklepików.
Pomidory już kołyszą się w siatce zawieszonej na kierownicy roweru, razem z cebulą i ziemniakami jadą do miejsca swego przeznaczenia. Niechybnie wylądują w garze z obiadowym curry. Tymczasem inne warzywa lśnią na straganikach jak skarby. Intensywnie zielone, połyskujące fioletem, jaskrawożółte – idealnie okrągłe albo podłużne, o skórze gładkiej lub porowatej, pełnej kolczastych wyrostków. Pęki kolendry, trawy cytrynowej i mięty. Pulpa z tamaryndowca i czosnek rozebrany na ząbki. Wystawa rolniczych osiągnięć, w rozmaitych formach, ciągnie się wzdłuż jezdni jak dywan o skomplikowanym wzorze. Bo bazar wylał się poza swoje mury, zajmuje już całą ulicę. Na zewnątrz kupują jednak tylko detaliści: gospodynie domowe, pomoce kuchenne i wysłani po sprawunki mężowie. W środku natomiast buzuje jeden z największych hurtowych targów warzywnych Azji. Nazywa się Koley Market i nigdy nie śpi.
Ciężarówka wreszcie zaparkowała. Kierowca zaciąga ręczny hamulec i wyłącza silnik, rozlega się przeciągłe syknięcie – maszyna odetchnęła z ulgą. Teraz robota dopiero się zacznie. Na pakę wdrapują się