
Był raz król, który uratował swój lud przed złudzeniami. Zamiast bogactwa mierzył zadowolenie z życia. W krainie tej do dziś nie ma reklam ani żebraków. A czego jest dużo? Satysfakcji per capita.
Gdy pół wieku temu władca niewielkiego himalajskiego królestwa zapowiedział, że miernikiem rozwoju jego kraju nie będzie tempo wzrostu produktu krajowego brutto, lecz narodowego szczęścia, uznano to za kaprys ekscentryka albo despoty. A jednak 30 lat później magazyn „Time” zaliczył króla Bhutanu do osób, które swoją wyobraźnią, talentem oraz siłą moralną kształtują i zmieniają świat.
Jigme Singye Wangchuck kształcił się w Indiach i Wielkiej Brytanii, a także sporo podróżował. Poznał więc świat i wiedział, do czego prowadzi bezkrytyczne naśladowanie bogatego Zachodu przez biedne państwa. A Bhutan był nie tylko biedny. Otoczony z trzech stron potężnymi masywami górskimi, z czwartej zaś – trudną do przebycia dżunglą, trwał od stuleci w niemal całkowitej izolacji. Dzięki temu zachował swoją unikatową kulturę, ale pod względem rozwoju społecznego i gospodarczego zatrzymał się na etapie feudalizmu. Zbyt szybki skok we współczesność wywołałby podobne skutki jak w innych krajach, które go wykonały: masową migrację ze wsi do miast, rozbicie lokalnych wspólnot, powstanie dzielnic slumsów, bezrobocie, korupcję, przestępczość. Żadna władza nie zdołałaby zatrzymać tych procesów, bo nikt nie jest w stanie rozwiać miraży lepszego życia. Król Jigme Singye spróbował więc zapobiec złudzeniom, jeszcze zanim powstaną.
Czego oczy nie widzą…
„Zadowolenie z życia nie zależy jedynie od postępu materialnego i wzrostu zamożności. Przyjęcie takiej postawy prowadzi do zniszczenia wielu bezcennych wartości: tradycji, kultury, środowiska naturalnego, dziedzictwa przodków” – mówił król po koronacji w 1972 r. I zapowiadał: „Dlatego będziemy podejmować tylko takie decyzje, które poza pieniędzmi przyniosą wzrost poczucia życiowej satysfakcji. Od produktu narodowego brutto ważniejsze jest szczęście narodowe”.
Szkoła w wiosce Ura, dolina Ura