Naród – sobie Naród – sobie
i
"Zmierzch", Jakub Schikaneder/WikiArt (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Naród – sobie

Agnieszka Fiedorowicz
Czyta się 13 minut

Pogrzeb nieistniejącej poetki, łapówki za mówienie po czesku, sfałszowane rękopisy. Czeski film? Nie, to tylko czeskie odrodzenie narodowe.

Dvůr Králové nad Labem, 16 wrześ­nia 1817 r. Tego dnia Václav Hanka, poeta oraz bibliotekarz Muzeum Królestwa Czeskiego, wspina się na wieżę kościoła św. Jana Chrzciciela. Jego uwagę zwraca zakurzony pęk strzał. Grzebiąc w nich, Hanka natrafia na pożółkłe ze starości i zabrudzone karty pergaminu. W mroku niewiele widać, więc znosi je na dół. Po chwili lektury wie, że trzyma w rękach nie lada zabytek. Prawdziwy czeski skarb. Rękopis – nazwany później królowodworskim – zawiera kilkanaście przykładów XIII-wiecznej czeskiej poezji, w tym fragmenty eposu rycerskiego opiewającego zwycięstwa Czechów nad obcymi najeźdźcami. Czeskie społeczeństwo, które dopiero się odradza, cierpi na „głód historyczności”, wielkiej, bohaterskiej przeszłości, z której mogłoby być dumne. Anglicy mają Beowulfa, Niemcy Pieśń o Nibelungach, a tu proszę – czeski epos na miarę homeryckiej Iliady. Przypadek? Nie sądzę.

Czeska Iliada czy sprytne fałszerstwo?

Rok wcześniej poeta Josef Linda odnajduje w jednej z posiadanych książek tzw. Pieśń wyszehradzką. I niby nic w tym niepokojącego – w końcu w podobny sposób odnalazły się polskie Kazania świętokrzyskie. Ale tutaj cud goni cud i cudem pogania, bo rok po odkryciu Hanki hrabia Franz Kolovrat otrzymuje anonimowo pocztą (jak dogodnie!) fragment poematu Sąd Libuszy składającego się na tzw. rękopis zielonogórski. Niektórzy historycy zaczynają mieć wątpliwości co do autentyczności odnajdowanych rękopisów, jednak zostają zakrzyczani. Dopiero po kilkudziesięciu latach uda się dowieść, że manuskrypty nie były oryginalnymi średniowiecznymi zabytkami, lecz falsyfikatami, zręcznie wykonanymi przez Václava Hankę. I znów nie on jeden w tej epoce posuwał się do „poprawia­nia” historii. Inspiracją dla niego mógł być choćby autor wydanych pod koniec XVIII w. ­Pieśni Osjana. Ich twórca, szkocki poeta ­James Macpherson, też ­„odkrył” ręko­pis rzekomo średniowiecznego poety podczas badań literackich. Różnica jest taka, że w czeskim odrodzeniu podobnych mistyfikacji było całkiem sporo.

„Czeskie odrodzenie narodowe stawiało nie na powstania zbrojne, ale na książki” – zauważa Mariusz Szczygieł w Lásce nebeskiej. Mickiewicz słusznie nazwał Czechów „narodem filologów”, bo to im, a nie dzielnym powstańcom Czechy zawdzięczają odrodzenie narodowe. Czy historia tego odrodzenia jest jak czeski film? Nie brak w nim brawurowych postaci, sfałszowanych rękopisów, łapówek za mówienie po czesku, a nawet pogrzebu nieistniejącej poetki. Działania pierwszych patriotów, zwanych również budzicielami, nazywano później ironicznie „zabawą w czes­kość”. Ale biorąc pod uwagę, jakie owoce ta zabawa wydała, to można Czechom pozazdrościć. Bo żeby w zniemczonym społeczeństwie stworzyć od nowa język czeski – sprawić, że w tym języku zaczyna rozwijać się kultura, że publikuje się poezję, wystawia sztuki teatralne, wydaje gazety, traktaty naukowe, a także książki kucharskie i poradniki rolnicze – trzeba mieć spryt, jakiego nie powstydziłby się dobry wojak Szwejk.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Temno wszędzie…

Dlaczego budziciele mówili po niemiecku? Co stało się z językiem czeskim? Aby zrozumieć skomplikowaną sytuację, w jakiej znalazło się czeskie społeczeństwo u progu narodowego odrodzenia, należy na chwilę cofnąć się o ponad dwa stulecia do czasów tzw. wojny trzydziestoletniej. Jedną z jej przyczyn był konflikt religijny. W 1612 r. tron austriacki objął zagorzały katolik, cesarz Maciej Habsburg. Zamiast łagodzić spory religijne, zaognił je. Pierwsi zbuntowali się przeciw niemu protestanci z Czech, którzy wyrzucili przez okno namiestników cesarza (była to już druga słynna defenestracja praska), królem zaś obwołali protestanckiego księcia Palatynatu – Fryderyka. Przeciwko Czechom, a później innym krajom protestanckim zawiązał się sojusz zwany Ligą Katolicką; wybuchła wojna, która przez kolejne 30 lat pustoszyła ówczesną Europę, a udział w niej wzięły niemal wszystkie państwa kontynentu od Hiszpanii po Szwecję. Dla Czechów skończyła się ona szybko, bo już 8 listopada 1620 r. pod Białą Górą siły Ligi rozbiły w pył wojska czeskie.

Nastał czas, który od tytułu powieści „czeskiego Sienkiewicza” – Aloisa Jiráska – nazwano „Temno”, czyli mroki. Protestanci, którzy nie przeszli na katolicyzm, musieli opuścić kraj, ich majątki zaś konfiskowano i nadawano napływającym do kraju niemieckim i austriackim arystokratom. Czeskie warstwy wyższe niemal z dnia na dzień zniknęły – jak szacują historycy, ludność w Czechach w wyniku tego exodusu zmniejszyła się o jedną trzecią. Germanizacja szła pełną parą, wspierana przez kontr­reformację. Szkolnictwo przejęli jezuici. Posługiwano się łaciną, niemieckim, na dworach także francuskim. Czeski został zepchnięty do rangi wiejskiego dialektu. I może ta sytuacja trwałaby przez kolejne stulecia, gdyby nie reformy przeprowadzone przez pewną ambitną matkę i jej równie ambitnego syna.

Urzędniku, mów po czesku!

Ambicją habsburskich monarchów – Marii Teresy i jej syna Józefa II – było stworzenie nowoczesnego, scentralizowanego państwa. Takiego z silną armią, skodyfikowanym prawem, ze zreformowanym sądownictwem i z edukacją dla wszystkich, w tym uwolnionych od pańszczyzny chłopów. A przede wszystkim ze sprawnie funkcjonującą administracją. Dość szybko okazało się, że urzędnicy nie mogą mówić jedynie po niemiecku, muszą bowiem umieć dogadać się z poddanymi wielonarodowej monarchii – w ich językach. I trzeba ich tych języków nauczyć. Czeskiego używali masowo napływający do miast chłopi, ale ich język był dość prymitywny. Nie sposób było w nim wydawać aktów administracyjnych ani uczyć o nowoczesnych metodach w rolnictwie. Zanim język czeski w 1791 r. powrócił do szkół elementarnych, trzeba było stworzyć go na nowo. Tym właśnie mieli się zająć czescy odrodzeniowcy, czyli tzw. budziciele.

Krąg czechofilów zaczyna formować się w Pradze około 1770 r. Pisarze skupieni wokół Gelasiusa Dobnera zakładają Czeskie Towarzystwo Naukowe. Wydają oni czasopismo „Praskie Uczone Wiadomości”, w którym publikują rozprawy z zakresu historii, filologii oraz nauk przyrodniczych. Wszystko oczywiście po niemiecku. Tym językiem większość patriotów posługuje się na co dzień, a czeskiego zaczyna się dopiero uczyć. Budziciele znajdują wsparcie u arystokracji, która odbiera reformy Habsburgów jako zamach na swoje przywileje i widzi dla siebie szansę w odradzającym się języku czeskim. W walce o utrzymanie swojej pozycji arystokracja powołuje się na tradycyjne prawo Królestwa Czech do autonomii w ramach monarchii habsburskiej. Rodzi się nurt tzw. patriotyzmu krajowego, który objawia się odrzucaniem niemczyzny i zwrotem ku językom lokalnym. Arystokracja zaczyna wspierać budzicieli hojnymi dotacjami i nie tylko – to właśnie na jej dworach zatrudnieni jako guwernerzy pracują nad czeszczyzną tacy ojcowie odrodzenia jak Josef Dobrovský.

Po studiach teologicznych w Pradze i otrzymaniu święceń kapłańskich przyjął on posadę wychowawcy w rodzinie hrabiego Nostica, łącząc ją z działalnoś­cią naukową. Już w 1792 r. ukazała się jego Geschichte der bömischen Sprache und Literatur (Historia czeskiego języka i literatury), a nieco później wydano dwutomowy Słownik czesko-niemiecki. Pisał po niemiecku i łacinie, długo zresztą nie wierzył, że uda się stworzyć nowoczesny język czeski. O tym, że nauka czeskiego nie jest tylko „lekcją martwego języka”, przekonał Czechów dopiero Josef Jungmann. Ten absolwent prawa i nauczyciel z Litomierzyc w tekście O jazyku českém dowodził, że „naród żyje, dopóki język jego żyje”, a zadaniem ludzi wykształconych jest mówić i pisać po czesku, aby szerzyć patriotyzm. Sam Jungmann zadanie to realizował ponad normę – przełożył na czeski takie dzieła literatury, jak Raj utracony Johna Miltona czy Atala François Chateaubrianda. Braki w czeskim słownictwie uzupełniał, zapożyczając słowa z innych ­języków słowiańskich (m.in. polskiego), które „bohemizował”, tworzył też niezliczone neologizmy. Swoją pracą porywał innych – szybko wokół Jungmanna wyrosła społeczność patriotów, do której należeli wybitni naukowcy i pisarze: od historyka Františka Palackiego po poetę Ladislava Čelakovskiego.

Sekta czeskich zelotów

Vladimír Macura – semiotyk, autor książki o środowisku patriotów Znamení zrodu – nazywa ów krąg „oazą czeskości, egzystującą na oceanie niemczyzny”. Ówczesne społeczeństwo było wobec nich nieufne. Mówi się o nich „sekta czeskich zelotów, nad którą włada prof. Jungmann”, „klub czeskich odszczepieńców”. Porównanie do sekty nie jest bezpodstawne. Budzicieli otacza „aureola tajemnicy, sekretu i herezji”. Nowo przyjmowani do środowiska adepci przechodzą przez rytuał zaczerpnięty z lóż masońskich. Uczeń, wprowadzany przez starszego patriotę (vlastenca) – Nauczyciela, po dołączeniu do kręgu często zmienia nazwisko na czesko brzmiące. I tak Schneider staje się Šnajdrem, a Jungmann – Mladoniem. Do pierwszego imienia patrioci dodają drugie, odwołujące się do słowiańskości. Panowie chętnie sięgają po te związane z motywem wojny, np. Vladislav, Boleslav czy Vladivtoj, imiona pań to natomiast „ugruntowanie cnót niewieścich” w pełnej krasie, panny są więc bogobojne jak Božislava czy Bohumila albo dobre jak Dobroslava.

Kim jest patriota idealny? Jak twierdzi Macura, to człowiek „piszący lub przekładający poezję, prozę i dramat, zajmujący się też problemami języka i nauki: estetyką, filozofią i historią, chemią, zoologią i pedagogiką”. Krótko mówiąc, może zajmować się wszystkim; ważne, aby robił to po czesku. A nie jest to takie proste.

Matka Czeszka

Budziciele próbują używać czeskiego na co dzień. Nie zawsze im to wychodzi. Gdy piszą do siebie listy, często na marginesach tłumaczą co trudniejsze słowa na niemiecki. Jednak każdy, kto w czasie spotkań w kręgu patriotów użyje tego języka, za karę musi wrzucić datek do specjalnej skarbonki. Zebrane pieniądze przeznacza się na akcje patriotyczne. Z takiego funduszu patrioci z Nowego Sadu fundują spore miesięczne stypendium dla historyka Pavola Jozefa Šafárika. Warunek? Wszystkie przyszłe prace naukowe będzie tworzył w języku czeskim.

Dość szybko budziciele zauważają, że kluczowe do osiągnięcia sukcesu jest pozyskanie dla swojej idei płci żeńskiej. Czech języka powinien się uczyć nie w szkole, ale od kołyski, nad którą stoi matka Czeszka. Do walki o czeskość kobiet patrioci rzucają machinę propagandową. Panie zapraszano na pogadanki o historii i języku. Kuszono dołączanymi do czeskiej prasy dodatkami z przepisami kulinarnymi oraz poradami na temat dbania o dom. Mniej lub bardziej udane wierszyki i piosenki kreowały ideał kochanka oraz mężczyzny – Czecha i patrioty. „Moja mateczka dla Czecha/mnie wychowała/i dlatego mnie niemieckiego/uczyć nie dała./A ja bym się do obcych Niemiec nie wydała/bardziej bym rada swobodną/w Czechach została” – głosił jeden z patriotycznych wierszyków. W innym panna zapewnia: „Kto policzki me chce całować/Czechem musiał być i czeskość miłować!” (w oryginale: Kdo chce můj libat rumĕnec/Čech být musi a vlastenec).

From Žofie with love

Początkowy niedobór kobiet ujawniał się w najmniej spodziewanych sytuacjach. Tak było w przypadku „polowania na czeską poetkę”. W 1827 r. do znanego budziciela poety i folklorysty Ladislava Čelakovskiego pisze z prośbą brytyjski poeta John Browning. Pracuje on nad angielską antologią pisarzy czeskich. Zebrał już sporo materiału, ale brak mu przykładów czeskiej poezji kobiecej. Pyta, czy Čelakovský nie mógłby przesłać mu tekstów którejś z czeskich poetek. W środowisku patriotów prośba ta budzi popłoch. Krąg twórców jest, owszem, pokaźny, natomiast nie ma ani jednej kobiety. Jednak odpisać brytyjskiemu poecie: „Nie mamy żadnej poetki” to wstyd. Nie ma poetki? Trzeba ją wymyś­lić. I tak za sprawą Čelakovskiego zaczyna tworzyć Žofie (Sophie) Jandová. „O tej damie nie jestem w stanie nic pewnego powiedzieć ponad to, że jest córką czeskiego nauczyciela i wyszła za mąż na Morawach. Opublikowała około 2–3 poematów, które znalazłem w czasopismach. Teksty załączam” – pisze do Browninga. Lecz na tym kariera tajemniczej poetki się nie kończy. Publikuje nadal, m.in. w wydanej przez Čelakovskiego Antologii literatury kobiecej. Z poetką widuje się wyłącznie sam Čelakovski. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzą o mistyfikacji, reszta środowiska z zapałem wysłuchuje relacji o ostatnim spotkaniu z Sophią w Pradze. Ileż jednak można. W końcu i poecie nudzi się ta zabawa. Ale Jandová odchodzi równie spektakularnie, jak się pojawiła. Nie dość, że poeta oficjalnie informuje środowisko o śmierci poetki, to jeszcze udaje się na Morawy, aby – jak mówi – „uczestniczyć w pogrzebie”.

Inną stworzoną na zapotrzebowanie społeczne poetką była Marie Čacké. Tym razem to jedynie pseudonim literacki, pod którym ukrywała się autentyczna czeska poetka Božislava Svobodová. Wykreowana przez nią postać jest poetką „z ludu”, prostą wieśniaczką, która pomiędzy pracami gospodarskimi zachwyca się pięknem przyrody i w prostym, chłopskim czeskim języku to piękno opiewa. Problem niedoboru czeskich pisarek niebawem zniknie, gdy na rodzimej scenie literackiej pojawi się młode pokolenie twórczyń – z Karoliną Světlą i Boženą Němcovą, autorką słynnej Babuni, na czele. Jedną z najważniejszych pozycji w kanonie czeskich lektur autorka pisze po tym, jak jej mąż traci pracę. Němcová oferuje swoją książkę wydawcy „Morawskich Nowin” Františkowi Kácelemu, a ten z sukcesem ją wydaje.

Czeskość hula po Hradczanach

Czeskość powoli przestaje być domeną garstki sekciarzy. Powstają kolejne instytucje, takie jak organizacja kulturalno-oświatowa Macierz Czeska czy teatr Bouda, w którym sztuki wystawiane są tylko po czesku. Coraz hojniej kasą sypie arystokracja. Dzięki inicjatywie hrabiego Kaspera Marii Sternberka i innych arystokratów powstaje Muzeum Narodowe. Hrabia Lev Thun finansuje z kolei powstanie tzw. Budeča, założonego przez pedagoga Karela Slavoja Amerlinga zakładu, który miał wychowywać chłopców na przyszłych budowniczych czeskiego społeczeństwa. Projekt – jak na tamte czasy – zrealizowano z rozmachem. Zakład wyposażono m.in. we włas­ne laboratorium chemiczne i w drukarnię książek. Mieściły się w nim sale przyrodnicze z zapleczem w postaci suszarni roś­lin, ogrodu, zwierzętarni, stanowiska do obserwacji meteorologicznych itp. Były też sale rysunku, sala muzyczna, warsztat prac ręcznych, ogród, ptaszarnia i ule.

Dobitnym przykładem sukcesu odrodzenia jest budowa Teatru Narodowego. Otwarty w 1881 r. monumentalny gmach powstaje z pieniędzy ze zbiórki publicznej. O tym, że na jego budowę złożyli się niemal wszyscy Czesi, do dziś przypomina umieszczony nad główną sceną napis Narod Sobiě.

Męczennik czy kuracjusz?

Z fazy „zabawy” odrodzenie wchodzi w fazę „robienia polityki”, pojawiają się pierwsze nieśmiałe pomysły walki – może jeszcze nie o własne państwo, lecz choćby o niezależność. Prym w tej kwestii wiedzie redaktor „Pražských novin” Karel Havlíček-Borovský, który podkreśla, że tylko świadomi swej narodowości Czesi mogą zawalczyć o polityczne i społeczne prawa. Szybko nadarza się ku temu okazja. W Europie wybucha Wiosna Ludów. Gdy obradujący we Frankfurcie wiosną 1848 r. parlament niemiecki zaapeluje o włączenie ziem czeskich do Rzeszy Niemieckiej, Czesi głośno zaprotestują i opowiedzą się po stronie Austrii. Trochę jak Pawlak z Samych swoich zamiast szukać „nowego wroga”, wolą pozostać przy starym, ale za to dobrze znanym. Nie są w tym bezinteresowni i liczą, że w zamian za poparcie coś od monarchii Habsburgów wytargują. František Palacký w listach Do Frankfurtu wykłada koncepcję zwaną potem austroslawizmem. Widzi w niej Austrię zdemokratyzowaną i przekształconą w federację z przewagą narodów słowiańskich. Takie państwo ma bronić Słowian przed niemiecką i węgierską dominacją.

Nic z tych koncepcji nie wychodzi, rewolucja kończy się fiaskiem, a Czechów czekają kolejne represje. Ich ofiarą pada też Havliček-Borovský, któremu rząd kolejno wstrzymuje drukowanie gazet: najpierw „Národních novin”, a następnie czasopisma „Slovan”. W 1851 r. władza internuje go w Bressanone, kurorcie we włoskich Alpach. Zwolniony po pięciu latach dziennikarz wraca do kraju i umiera w wieku 35 lat. Jego pogrzeb gromadzi na cmentarzu całe ówczesne środowisko patriotów, a śmierć szybko obrasta w legendę – Havliček-Borovský staje się pierwszym czeskim męczennikiem, który umarł za ojczyznę. Nie bagatelizując jego zasług, warto jednak trzeźwo zauważyć, że przymusowy pobyt w kurorcie – zafundowany przez austriackie władze – z dużym prawdopodobieństwem przedłużył życie zmagającego się z gruźlicą redaktora.

Wiele jeszcze lat upłynie, nim Czesi nabiorą odwagi, by zrealizować sen o państwowości. A twórcą tego sukcesu będzie człowiek, który wcześniej odważy się porwać na czeską świętość, za jaką uchodzą opisane na początku rękopisy. To Tomáš G. Masaryk rozpocznie naukowe śledztwo, w wyniku którego „zabytki” ostatecznie zostaną uznane za falsyfikaty. Masaryk będzie przekonywał, że nowoczesnego czeskiego społeczeństwa nie można budować na fałszerstwie. I trudno nie przyznać mu racji. Nie oznacza to jednak, że należy przekreś­lić dokonania całej tamtej epoki. Czy była to tylko „zabawa w czeskość”? Może z początku tak, lecz jakie znakomite przyniosła efekty! I rację miał Zdeněk Nejedlý, minister edukacji w komunistycznym czeskim rządzie, który napisał: „Tak, z pewnością była to epoka romantyczna. Ale jest pewne i to, że ci naiwni ludzie dokonali wtedy więcej niż później ci przemądrzali”.

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Opowieści białoruskiej Szeherezady Opowieści białoruskiej Szeherezady
i
Alfons Mucha, cykl "Epopeja słowiańska", nr 18: Przysięga „Omladiny” pod słowiańską lipą. Odrodzenie słowiańskie (XIX w.), 1926 r. (niedokończone), zamek w Moravskim Krumlovie; zdjęcie: domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Opowieści białoruskiej Szeherezady

Mikołaj Gliński

Od ludowych opowieści grozy po manifest narodowy, czyli jak polski szlachcic Jan Barszczewski napisał klasykę literatury białoruskiej, która ­ma w sobie coś i z opowiadań Gogola, i z Frankensteina Mary Shelley.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, gdzieś na dalekich północno-wschodnich rubieżach polskiego imaginarium była sobie szczęśliwa kraina. To tam pośród gęstych lasów, na brzegu ogromnego „na kształt odnogi morskiej” jeziora stoi dom, a może dworek, w którego oknie każdej zimowej nocy pali się świeczka. Staje się ona jakby latarnią morską dla zbłąkanych wędrowców – jadących konno lub sunących na saniach po skutej lodem tafli jeziora, które zimą zamienia się w szeroki gościniec bez żadnych punktów orientacyjnych i drogowskazów. W takich chwilach, pośród śnieżnej zadymki, majaczący w oknie płomyczek staje się jedynym ratunkiem dla zimowych rozbitków, a dom – bezpieczną przystanią. Na tych, którym uda się dotrzeć w jego gościnne progi, czeka ciepła strawa, miejsce przy kominku, a nawet nocleg pod ciepłą pierzyną. Jest jednak jeden warunek, a stawia go sam gospodarz: gość musi opowiedzieć historię i dobrze, żeby była zajmująca. Chociaż na szczęście milczkom i nudziarzom nikt tu głów za karę nie ścina.

Czytaj dalej