Puflon, z daleka prezentujący się jako dostojny i budzący respekt malamut, w bezpośrednim kontakcie objawił się jako pies wręcz slapstickowy, lubujący się w kawałach rodem z niemego kina, kiedy ktoś na coś wpada albo przewraca się na skórce od banana.
Puflon jest staruszkiem. Nie przejął się sylwestrową kanonadą, bo nie słyszy już wcale, ale nowy rok przywitał i tak niewesoło. Wypadł mu dysk – to powszechna przypadłość dużych misiopsów – i od razu uleciała z niego cała psia żwawość, której jeszcze kilka dni wcześniej wystarczało choćby na krótki bieg. Jakby się zapadł do środka i trzeba było go szukać, zaginionego dużego psa w furze gęstej sierści (o strukturze wełnistej i oleistej zarazem). Leczenie podniosło Puflona na łapy, znów rozpoczynał dzień od znajomego buczenia („Idziemy w teren!”) i powoli wróciliśmy do spacerów, a właściwie spacerków. Jest zima – pora, która ożywia puchate północne psy, każe im nurkować w pryzmach śniegu, tarzać się i turlać. Dla malamuta śnieg i mróz to nie tylko naturalne środowisko, to czysta szczenięca euforia. Ale już nie w tym roku. Puflon cieszy się tylko w duchu, a zimno czuje przede wszystkim w skrzypiących stawach. Jest jakby mniejszy. Kilka miesięcy temu biegł jak szalony, w zajęczych podskokach, na sprężynowych tylnych łapach. To właśnie one zaczęły zawodzić pierwsze. Teraz po kilku pełnych entuzjazmu minutach radosny galop przechodzi w zrezygnowane człapanie.