Nie hełm czyni podróżnika Nie hełm czyni podróżnika
i
Mapa świata ukazująca imperium brytyjskie w 1886, Walter Crane, Wikimedia Commons
Marzenia o lepszym świecie

Nie hełm czyni podróżnika

Turystyczny savoir-vivre
Paweł Cywiński
Czyta się 8 minut

Ochraniał głowy Stasia i Nel podczas powstania Mahdiego, nosił go Tomek Szklarski i niejeden straceniec Juliusza Verne'a. Korkowy hełm symbolizował odległą i niebezpieczną przygodę w moim szczęśliwym i jakże bezpiecznym dzieciństwie.

Kuala Lumpur. Za każdym razem, gdy tu jestem, przekraczam próg pewnego eleganckiego sklepu i mijam dwa manekiny prężące się na wystawie. Prawy, przyodziany w brązowawe spodnie i białą koszulę z grubej bawełny, ma na głowie korkowy hełm, pieczołowicie wykończony skórą dzikiego zwierza. Na lewym manekinie wiszą z kolei żakiet i czarna spódnica imitująca styl wiktoriański. Przywieszona tu i ówdzie biżuteria przesiąknięta jest trudno rozpoznawalnym, choć jednoznacznie etnicznym wzornictwem.

Wchodzę. Próbuję nie kichnąć, od progu bowiem moim nosem kręci wyczuwalny zapach sandałowego kadzidła. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tu tak, jakby czas się zatrzymał przed stuleciem, jedynie klienci są dzisiejsi. Pomiędzy zdobionymi regałami widzę wyłącznie zachodnich turystów. Grubsi lub chudsi, z aparatami lub bez, ale jedno jest pewne: gdybym się do któregoś zwrócił per „turysto”, to mógłby się obrazić. Podróże nauczyły mnie, że tacy jak oni nie lubią tego słowa, że gdzieś w głębi duszy silnie pogardzają turystami. Wolą o sobie myśleć jak o podróżnikach. I z podróżniczą dumą wpatrują się w lustra z indyjskiego palisandru, przymierzając bawełniany ciuch za ciuchem.

Sklep jak sklep, ale za pierwszym razem zajrzałem do niego, bo moją uwagę przykuł imperialnie brzmiący szyld: „British India”. A pod szyldem motto całej marki: „W czasach rasizmu, ucisku i niesprawiedliwości pojawiły się piękne stroje”. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że owymi czasami rasizmu i ucisku był okres brytyjskiego kolonializmu, pięknymi strojami zaś – uniformy wiktoriańskich urzędników, określane zresztą przez sprzedawców owego sklepu jako ponadczasowe. Aż chciałoby się tym sprzedawcom cynicznie odparować – wasz klient, wasz pan. Cóż, potulnie jednak milczę, wpatrując się w korkowy hełm, który na całym świecie nazywany jest wolseley.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

*

 All Sir Garnet (ang. wszystko w porządku). Nikt już dziś nie używa tego zwrotu, choć przed stuleciem znał go każdy obywatel imperium. Był on wyrazem najwyższego uznania społeczeństwa brytyjskiego dla pewnego nietuzinkowego oficera w korkowym hełmie. Dziś mówi się bez fantazji all right.

Sir Garnet Wolseley miał ciekawe życie. Służył na frontach większości najważniejszych bitew kolonialnych drugiej połowy XIX w., w wiktoriańskim mundurze zwiedził niemal cały świat. Na jego biografii można by uczyć historii brytyjskiego kolonializmu. Dla świata zachodniego bohater, dla pozostałej większości – ciemiężyciel.

To zaledwie 33 lata jego życia. Birma, 1853 r., chorąży Wolseley zostaje ciężko ranny, wraca jako podporucznik. Dwa lata później, już jako kapitan, bierze udział w oblężeniu Sewastopola na Krymie. Przypłaca to stratą oka. Nie mijają jednak dwa lata, a już zwalcza Hindusów podczas sławetnego powstania sipajów. Chwilę później zasila brytyjski kontyngent w Chinach w czasie drugiej wojny opiumowej. Kolejne lata spędza w Ameryce na frontach wojny secesyjnej oraz bierze udział w najważniejszych angielskich bitwach na Czarnym Kontynencie. Choćby w odsieczy generałowi Gordonowi podczas powstania Mahdiego w Chartumie, którym straszył dzieci Henryk Sienkiewicz w powieści W pustyni i w puszczy. Jednakże w Afryce nie wszystko było sir Garnet – nie zdążył uratować generała, choć po powrocie i tak otrzymał w nagrodę tytuł hrabiowski, a z czasem został feldmarszałkiem.

Jak to się stało, że najbardziej rozpowszechniony model hełmu korkowego na świecie nazywany jest do dziś nazwiskiem sir Wolseleya? Nie wie tego nikt. Ale trzeba przyznać, że doskonale dopełnia to imperialną symbolikę skrytą pod tym nakryciem głowy.

*

Jest jeszcze jedno pytanie, które od dawna nie daje mi spokoju. Skąd ten nostalgiczny błysk w oku turystów przymierzających wolseleye?

Marka British India widnieje na drzwiach ponad 40 sklepów w Azji Południowo-Wschodniej, regionie świata o największej liczbie backpackerów na kilometr kwadratowy. Backpackerzy – turyści myślący o sobie, że są podróżnikami – stanowią obecnie awangardę turystycznej mody, stylów, krojów i fasonów. I od pewnego czasu można zauważyć w tej coraz bardziej zunifikowanej grupie konsumenckiej pewien trend. W dobrym tonie jest posiadanie w podróży koszuli lub spodni w stylu z czasów kolonialnej dominacji. Dzięki nim mogą oni jeszcze mocniej doznać wyobrażonej egzotyki, podkreślając zarazem swój status romantycznego podróżnika na krańcu świata. Nic więc dziwnego, że sprzedawcy postanowili zarobić na owym nostalgicznym trendzie.

*

Korkowy hełm. Poszukiwanie odpowiedzi na męczące mnie pytanie powinienem zacząć od samego siebie. Też bywam przecież turystą. Po raz pierwszy spotkałem się z nim w ilustrowanych książkach, wspaniałych powieściach, które mama czytała mi codziennie przed snem. Był atrybutem moich dziecięcych bohaterów, dzielnych wędrowców niestrudzenie przemierzających dalekie lądy. Ochraniał głowy Stasia i Nel podczas powstania Mahdiego, nosił go Tomek Szklarski i niejeden straceniec Juliusza Verne’a. Korkowy hełm symbolizował odległą i niebezpieczną przygodę w moim szczęśliwym i jakże bezpiecznym dzieciństwie.

Potem długo, długo nic, aż po kilku latach natknąłem się na wolseleya w trochę nowszych książkach, mianowicie w podręcznikach do historii. Skrycie towarzyszył on nauczaniom moich belfrów, poczciwych akwizytorów wiedzy oficjalnej, gdy na tablicach kredą zapisywali kolejne tematy lekcji: „Wielkie odkrycia geograficzne” bądź „Europejskie podboje”. Wtedy jeszcze dziecięca przygoda trwała w najlepsze. Dopiero po latach zrozumiałem, że moi nauczyciele nie popisali się w tym wypadku, a wręcz przeciwnie – wpoili we mnie wiedzę potencjalnie szkodliwą. W programach nauczania istniała bowiem tylko jedna historia. Historia zwycięzców. I chłonąłem taką perspektywę, przejmując jako coś uniwersalnego charakterystyczny punkt widzenia białego człowieka, całkiem nieźle wykształconego, gotowego do poświęceń, człowieka honoru. Kolonizatora.

Pamiętam, jak po korkowych lekcjach rodził się we mnie pewien rodzaj dumy z tego, że jestem białym Europejczykiem, że należę do obozu wygranych, tych, którzy do lat 30. XX w. posiadali 84,6% całej lądowej powierzchni naszej planety. Imponowało mi to. Nie było wtedy we mnie krzty wstydu za to, do czego nasi przodkowie byli zdolni. Nie było krzty empatii, krzty solidarności z wyzyskiwanymi mieszkańcami nazwanego przez zwycięzców Trzeciego Świata. Dziś to już wiem. To wtedy zarażono nas wszystkich, moje koleżanki i kolegów, całe moje pokolenie, swoistym bakcylem kolonializmu. Bakcylem, którego symptomem jest ten przerażający błysk w oku podczas napawania się widokiem swojej twarzy w palisandrowych lustrach sklepu z kolonialną odzieżą.

*

W ten sposób, na długo zanim po raz pierwszy opuściłem jako turysta z plecakiem tę najlepszą z najlepszych cywilizację, ukształtowane zostały moje podróżnicze marzenia, moja turystyczna wyobraźnia. Jedni chcieli być strażakami, inni biznesmenami, ja zapragnąłem być podróżnikiem. Oczywiście nie byłem świadom, że wyryty w mojej wyobraźni wzorzec tego, jak podróżnik powinien wyglądać i jak się zachowywać, ma jednoznaczne historycznie korzenie. Często w dodatku krwawe. Dopiero po latach i dziesiątkach tysięcy przebytych kilometrów uświadomiłem sobie, że nasz kulturowy archetyp podróżnika to, o dziwo, zawsze biały mężczyzna. Syn zachodnioeuropejskiej kultury, dzielny odkrywca, eksplorator dzikiej natury, badacz odległych cywilizacji, pan wszystkiego, na co patrzy, gotowy na każdą niebezpieczną przygodę cielesną lub metafizyczną. I na głowie ma piaskowy hełm wolseley. Zrobiło mi się wstyd. A że wstyd jest potężnym uczuciem rewolucyjnym, nastąpiła we mnie pewna zmiana. Zupełnie inaczej zacząłem postrzegać turystów w bawełnianych spodniach wyglądających niczym archeolodzy sprzed 100 lat.

Teoretycy postkolonialni i badacze zwrotu kulturowego od dawna alarmują, że dzisiejsi zachodni turyści bywają późnymi wnukami wczorajszych zachodnich kolonizatorów. Niektórzy z nich wciąż mają pewne oczekiwania wobec odwiedzanego świata i określoną wizję swojej w nim roli. I choć rzadko obecnie wybieramy się w świat z prawdziwym korkowym wolseleyem na głowie, większość z nas nadal nie wyrzuciła go ze swojego wnętrza. A bez tego nie uda się nam pozbyć bakcyla kolonializmu, nadal będziemy przekonani, że w czasach rasizmu, ucisku i niesprawiedliwości pojawiły się piękne stroje. I co gorsza, co pewien czas ich zapragniemy.

Czytaj również:

Klątwa Sydonii Klątwa Sydonii
i
ilustracja: Katarzyna Korzeniecka
Wiedza i niewiedza

Klątwa Sydonii

Adam Węgłowski

Pisząc o „polskich” czarownicach, nie można ograniczyć się tylko do wydarzeń z ziem Rzeczypospolitej w XVI–XVIII stuleciu. Warto pochylić się także nad wydarzeniami, które miały miejsce na terenach poza jej granicami, lecz dziś należącymi do państwa polskiego. Dobrym przykładem jest przypadek Sydonii von Borck ze Szczecina.

Panna i książę

Rodzina Borków służyła w średniowieczu książętom pomorskim. Zapewne miała słowiańskie korzenie i – co jeszcze bardziej zbliża ją do Polski – często toczyła pograniczne boje z Krzyżakami. Najlepszym przykładem Maćko Bork (Matzko von Borck), rycerz rozbójnik z przełomu XIV i XV w., który mocno zalazł za skórę rycerzom zakonnym. Właśnie ów awanturnik był pradziadkiem Sydonii.

Czytaj dalej