Lubimy o tym zapominać: dostęp do czystej wody płynącej z kranu to nadal nie powszechne prawo, ale rzadki przywilej. Luksus, o którym większość świata może tylko pomarzyć. A i nam wcale nie jest dany raz na zawsze.
Żeby dotrzeć do źródła pitnej wody w Sudanie Południowym, często trzeba przejść 5, 10, a niekiedy nawet 20 km. Po wodę wyruszają o poranku kobiety z dziećmi. Idą bez pośpiechu, wesołą gromadą. Na miejscu jest czas, żeby coś zjeść i poplotkować. Nikt się nie stresuje, nikt się nie śpieszy. Rodziny wracają z 20-litrowymi kanistrami na głowach późnym popołudniem. Wtedy rozpoczyna się wielkie gotowanie, zmywanie, pranie.
Nieco inaczej sytuacja wygląda w stolicy tego powstałego w 2011 r. państwa, Dżubie. Tam również mało kto marzy choćby o kanalizacji czy kranie. Centralnym punktem miasta jest stacja uzdatniania wody. Można ją kupić z dużych niebieskich beczkowozów z napisem H2O (nierzadko przekręcanym na HO2 czy 2HO), handlują nią zwykle Erytrejczycy. W sklepach dostępna jest też woda w butelkach, jednak bardzo niewielu Sudańczyków na nią stać. Najbiedniejsi piją więc po prostu wodę z Nilu. „To powoduje problemy gastryczne i liczne choroby. Ot, choćby dur brzuszny, na który chorowało wielu moich znajomych. Nawet tych na niego zaszczepionych” – opowiada Piotr Horzela, inżynier i przedsiębiorca, który przez ponad dwa lata mieszkał i pracował w Dżubie. Sam uniknął tzw. nilówki, ale i tak przywiózł ze sobą do Polski amebę, z której leczył się ponad rok. Chorób spowodowanych brudną wodą jest w krajach afrykańskich dużo więcej. Powodują bóle żołądka, biegunkę, osłabienie i utratę wagi. Czasem prowadzą do śmierci.
Potwierdzają to wszystko raporty międzynarodowych organizacji. Eksperci UNICEF-u w dokumencie Water under fire (Woda pod ostrzałem) sprzed trzech lat piszą, że na terenach objętych działaniami wojennymi więcej dzieci umiera z powodu biegunki i chorób wywołanych złym stanem wody niż od kul snajperów czy wybuchów bomb. W przypadku dzieci do lat pięciu – nawet 20 razy więcej.
Stąd idea wybierania w lokalnych społecznościach i kształcenia tzw. liderów higieny, którzy wiedzę z tego zakresu mają obowiązek przekazywać dalej. Na kursach są uczeni podstaw higieny oraz np. tego, że ujęcia wody i toalety nie mogą znajdować się zbyt blisko siebie.
W Sudanie Południowym woda jest na wagę złota, a jej brak stanowi przyczynę konfliktów. Także dlatego, że Sudańczycy to społeczeństwo w dużej mierze pasterskie. Dwie największe grupy etniczne – Nuerowie i Dinkowie – potrzebują wody i pastwisk dla bydła. I o ile w porze deszczowej nie ma z tym większych problemów, o tyle w porze suchej, gdy obszar pastwisk gwałtownie się kurczy, rozpoczyna się prawdziwa wojna o tereny zielone. W tym czasie pasterze schodzą coraz bliżej Nilu i jego rozlewisk, ale trawy i tak brakuje. Nieraz więc dochodzi do krwawych walk.
Woda słodka, woda słona
Problemy związane z niedostatkiem wody są codziennością także mieszkańców Indonezji. Na licznych wyspach w prowincji Celebes Południowo-Wschodni ludzie z grupy etnicznej Bajo, czyli tzw. Morscy Cyganie, mimo że wodę (oceaniczną) mają wszędzie wokół, po tę zdatną do picia muszą płynąć czasem wiele godzin. „Sprzedaje się ją w specjalnym punkcie, przypominającym trochę stację benzynową, usytuowanym na pomoście. Tylko zamiast kolejki samochodów czeka tam zawsze sznur łódek wypełnionych 10- i 20-litrowymi baniakami” – opowiada podróżniczka i ekolożka Anna Jaklewicz, która na indonezyjskich wyspach spędziła blisko dwa lata.
W takich miejscach woda jest płatna i reglamentowana. Dziesięć kanistrów – bo tyle wchodzi na przeciętną łódkę – to 10 tys. rupii indonezyjskich. Kogo nie stać, musi odpłynąć. Przy brzegu jest studnia, z której wodę można czerpać za darmo, tyle że nie jest ona zbyt smaczna, z powodu bliskości morza ma wyraźnie słony posmak. Dziesięć kanistrów dla rodziny Bajo wystarcza na dwa dni – do picia, gotowania i bardzo oszczędnych kąpieli. Do tej ostatniej służą tu kubły i kubełki oraz dziura w podłodze. Ta sama, która pełni funkcję ubikacji. Nieczystości spływają prosto do morza Banda.
Podobnie sytuacja wygląda w innych krajach regionu. Z raportów UNICEF-u wynika, że słodka woda wciąż w wielu miejscach na Ziemi jest luksusem, którego w Europie czy Ameryce Północnej się nie docenia. 2,2 mld ludzi nie ma do niej dostępu w miejscu zamieszkania. W domach około 4,4 mld brakuje odpowiednich warunków sanitarnych. Aż 40% lądu naszej planety to obszary z mocno utrudnionym dostępem do wody. Najgorzej jest w krajach Afryki Subsaharyjskiej (tu wodę na wyciągnięcie ręki ma zaledwie nieco ponad jedna czwarta mieszkańców), Ameryki Łacińskiej oraz Azji Południowej. Najbardziej cierpią na tym dzieci. Łatwo dostępną wodą może cieszyć się jedynie 69% uczniów na świecie. W 2016 r. tylko 66% szkół dysponowało podstawowymi sanitariatami. Przy czym tego przywileju pozbawiona jest aż jedna trzecia szkół w Afryce Subsaharyjskiej czy Oceanii.
W Europie jest dużo lepiej, ale wcale nie idealnie. Normy Unii Europejskiej mówią o tym, że na terenie państw UE woda z kranu powinna nadawać się do picia bez filtrowania. Wciąż jednak aż 100 mln ludzi (czyli prawie co siódmy Europejczyk) nie ma bezpośredniego dostępu do takiej wody – dotyczy to całego kontynentu, nie tylko krajów należących do wspólnoty.
160 milionów skazanych
„To nie powinien być przywilej bogatych czy mieszkających w centrach miast” – apeluje od lat dr Tedros Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Pomimo starań do znaczącej poprawy stanu rzeczy wciąż jest daleka droga.
Według analiz WHO złe warunki sanitarne i skażona woda przyczyniają się do rozprzestrzeniania chorób na wielką skalę, a także do śmierci ponad 360 tys. najmłodszych dzieci (w wieku do pięciu lat) rocznie. Aż 160 mln ludzi na świecie stale skazanych jest na picie bardzo zanieczyszczonej wody ze źródeł powierzchniowych, a więc strumieni czy jezior – takim źródłem jest właśnie Nil w Sudanie Południowym. W wielu krajach brakuje nawet rzetelnej informacji na temat zagrożeń, jakie wiążą się z brakiem higieny i dostępu do czystej wody.
Podobne obrazy jak w krajach Afryki Subsaharyjskiej czy Indonezji wielokrotnie widywałem np. w Indiach. Prysznic składający się z blaszanej beczki i plastikowego kubka to w wielu stanach wciąż norma. Zwykle nie jest to też woda czysta, co zdarza się również w przypadku tej serwowanej do picia. Z powodu braku łatwego dostępu do wody potrawy w wielu skromniejszych restauracjach przyrządzane są przez niemyjących rąk kucharzy. Ma to swoje konsekwencje. Mimo dużej ostrożności sam nieraz ciężko chorowałem – a to po niedogotowanej herbatce w Uttar Pradesh (kto wie, czy jej źródłem nie była woda z potwornie brudnego na tym odcinku Gangesu), a to po rozwodnionym soku w Radżastanie, a to po jakimś jednogarnkowym daniu w Karnatace. Przywiezione z Indii choroby pasożytnicze leczyłem w Polsce miesiącami.
Istnieją plany naprawcze. Premier Narendra Modi obiecał, że do 2024 r. z bieżącej wody cieszyć się będzie każde gospodarstwo domowe w kraju. Z tym wiąże się także program oczyszczania rzek i lepszego zagospodarowania deszczówki.
Cel to szalenie ambitny: w tej chwili na indyjskiej wsi aż 80% (!) mieszkańców nie dysponuje własnym kranem. Tymczasem popyt na wodę stale rośnie. Według wyliczeń Narodowego Instytutu Transformacji Indii (NITI) zapotrzebowanie na nią w tym ogromnym kraju, liczącym 1,3 mld obywateli, podwoi się już w 2030 r. Będzie to miało bezpośrednie przełożenie na indyjską gospodarkę. Prognozuje się, że z tego powodu PKB spadnie tam nawet o 6%. Już w 2025 r. indyjskie zasoby wodne skurczą się do około 1300 m³, co jest wartością poniżej granicy tzw. stresu wodnego (1700 m³). W skrócie oznacza to niedobór wody w glebie.
Studnia a hierarchia
Pomoc dla krajów rozwijających się musi być dobrze przemyślana. W innym przypadku może rodzić problemy. Piotr Horzela w Sudanie Południowym miał okazję współpracować z międzynarodowymi organizacjami, które projektowały i budowały m.in. wiejskie studnie. Nieraz bywało, że z powodu nieznajomości miejscowych realiów topiły duże pieniądze w nietrafionych inwestycjach.
Ludziom Zachodu, którzy tam przyjeżdżają, wydaje się, że to, co funkcjonuje w ich krajach, zadziała też tutaj. A to duży błąd w myśleniu, nagminny zwłaszcza kilkadziesiąt lat temu, kiedy zaczęły działać organizacje pomocowe. Na przykład budowano studnie w środku wsi, tak by ułatwić ludziom życie, a kobiety nie musiały spędzać całych dni na wycieczkach do źródeł. Potem jednak okazywało się, że te obiekty były zasypywane. Dlaczego? Bo takie działanie niszczyło odwieczną harmonię. Kobiety nie musiały już wyprawiać się do źródeł, więc nie zabierały ze sobą dzieci, a lokalnym mężczyznom nie w smak było to, że w swoim wolnym czasie, czyli tym, kiedy mogli pogadać z kolegami i napić się w spokoju kawy, musieli znosić wrzaski potomków. To powodowało napięcia. Inny przykład: bywało, że w budowę studni angażował się członek społeczności, więc właśnie jemu przedstawiciele organizacji pomocowej przekazywali później narzędzia do jej naprawy. I w ten sposób sprowadzali na niego kłopoty, bo wybór – jakkolwiek słuszny – nie należał do władz wsi. To zaburzało hierarchię.
Rozwiązaniem w niektórych przypadkach stały się studnie budowane kilometr czy dwa za wsią. Kobiety nadal mogły tam chodzić grupami, w ten sposób organizując sobie życie towarzyskie, a mężczyźni na jakiś czas zyskiwali upragniony spokój.
Oszczędzaj!
Nie tylko Indie czy Sudan, ale także wiele innych krajów świata zmaga się lub niebawem będzie się zmagać z deficytem słodkiej wody. Jej poziom w zbiornikach podziemnych i rzekach stale się obniża, przestała ona być zasobem odnawialnym, co znaczy, że ludzkość nie ma już możliwości odtworzenia jej dawnych poziomów. Przyczyny tego stanu rzeczy są powszechnie znane: globalne ocieplenie, urbanizacja, rozwój przemysłu i rolnictwa, wzrost liczby ludności. Szacuje się, że do 2050 r. zapotrzebowanie na wodę pitną wzrośnie o 55%! Dlatego tak ważne jest jej oszczędzanie.
Światełkiem w tunelu są działania ekologicznych aktywistów, ale też niektórych rządów zdających sobie sprawę z powagi sytuacji – zarówno na poziomie krajowym, jak i lokalnym. Antanas Mockus, kontrowersyjny burmistrz Bogoty, już ponad dwie dekady temu zachęcał mieszkańców swojego miasta do oszczędzania wody w sposób może dość niekonwencjonalny, lecz skuteczny. W jednej ze stacji telewizyjnych można było zobaczyć pana burmistrza, jak bierze prysznic, zasłaniając miejsca intymne jedynie połówką tykwy z drzewa kalebasowego. Kiedy w ruch szło mydło, Mockus zakręcał kurek, a odkręcał dopiero wtedy, gdy chciał się opłukać. Zużycie wody w stolicy Kolumbii w ciągu kilku miesięcy zmniejszyło się o 40%!
W podobnym tonie mówił o tym (zmarły w 2013 r.) prezydent Wenezueli Hugo Chávez: „Nie śpiewajcie pod prysznicem! Kąpać należy się krótko, najwyżej trzy minuty. To powinno każdemu wystarczyć. Ja, prezydent, kąpię się właśnie trzy minuty i jakoś daję radę”. Wywołało to kpiny opozycji, ale nawet jeśli Chávezovi wiele można było w kwestiach gospodarczych czy politycznych zarzucić, w tym wypadku należało mu przyznać rację.
Jeszcze więcej kontrowersji wywołała swego czasu kampania społeczna w Brazylii. W obliczu kryzysu wodnego władze nawoływały tam do… oddawania moczu podczas kąpieli pod prysznicem – aby oszczędzić wodę, którą spuszcza się ze zbiorników w sedesach. Według wyliczeń tamtejszych analityków dawałoby to oszczędność aż 4380 litrów na osobę rocznie.
Warto pamiętać, że woda słodka to zaledwie 2,5% ogólnych zasobów wodnych Ziemi. Z tego zaledwie 0,0132% stanowią rzeki i jeziora, a 1,7% – lodowce. Dlatego tak niebezpiecznym zjawiskiem jest podniesienie się średniej temperatury w wielu miejscach globu. Topniejące w szybkim tempie lodowce to również topniejące zasoby wody pitnej.
Ocieplenie klimatu to zresztą osobny i ogromny rozdział w dyskusji o ratowaniu planety. Ale dobrze mieć świadomość, że wpływ na zmniejszenie podaży życiodajnego płynu mogą mieć bardzo różne nieekologiczne działania.
Narzędziem, które pozwala nam mierzyć, jak wiele wody musimy zużyć do wyprodukowania jakiegoś dobra, jest tzw. ślad wodny. To suma pośredniego i bezpośredniego zużycia wody przez konsumenta. Im bardziej skomplikowany jest proces produkcyjny, tym większa wartość śladu. Popularnym przykładem jest tu koszt wyprodukowania 1 kg wołowiny. Potrzeba do tego aż 14,5 tys. litrów wody! Dla porównania: w przypadku kilograma ryżu to 2,5 tys. litrów, pszenicy – 1000 l, bananów – 790 l, pomidorów – 214 l, a jabłek – 125 l. W tym kontekście naprawdę warto zastanowić się nad przejściem na dietę wegańską czy wegetariańską.
Eksperci zalecają zmianę nawyków żywieniowych i konsumpcyjnych. Kupujmy rozsądnie, wybierając artykuły o jak najniższym śladzie wodnym. Nie marnujmy jedzenia – zgodnie z zasadami zero waste. Starajmy się jak najczęściej korzystać z deszczówki. Tam, gdzie jest taka możliwość, pijmy wodę z kranu, rezygnując tym samym z tej butelkowanej – oszczędzimy pieniądze i damy odetchnąć planecie.
Skójka i brzana na straży jakości
„Tylko nie pij wody z kranu! To cała tablica Mendelejewa! Na dodatek taka woda jest twarda, przez co w nerkach odkłada się kamień!” – słyszałem od mamy przez całe dzieciństwo przypadające na schyłkowy PRL i początek III RP.
Rosyjski chemik nie stanowił tu dobrej rekomendacji. Sięgałem więc po wodę w butelkach, po soki, ewentualnie po wodę, która była gotowana w czajniku i studzona całymi dniami w kuchni: nie miała żadnego smaku, trudno ją było przełknąć, ale nie miałem wyboru… Mama zapewne miała rację, jednak na szczęście od tego czasu dużo się zmieniło. „PRL-owska kranówka rzeczywiście czasem wyglądała jak herbata. A to dlatego, że dużo gorsze niż dziś były systemy uzdatniania wody, do tego dochodziły złe instalacje. W wodzie osadzało się żelazo z rur i inne pierwiastki” – mówi mi Bogna Wlekły, ekspertka od jakości wody i żywności.
Przełom nastąpił pod koniec lat 90., kiedy staraliśmy się o przyjęcie do Unii Europejskiej. Z instytucji europejskich popłynęły wówczas do Polski ogromne środki na poprawę całego systemu. Zmodernizowano wiele stacji uzdatniania wody, wprowadzono nowoczesne technologie. W efekcie w krótkim czasie jakość naszej wody zrównała się z tą w innych krajach unijnych.
Obecnie polską kranówkę wnikliwie kontrolują wodociągi, zewnętrzne laboratoria i sanepid. Ciekawostką jest, że w ramach tzw. biomonitoringu testerami warszawskich wodociągów w Wiśle i Jeziorze Zegrzyńskim są… małże z gatunku skójka zaostrzona i niektóre ryby, tj. brzany, certy czy wzdręgi. Ich nie da się oszukać. Jeśli woda jest brudna, skażona, wyposażone w czujniki małże zamykają swoje skorupy i starają się odizolować od otoczenia. To natychmiast uruchamia alarm w wodociągach – w efekcie ich pracownicy zobowiązani są do wykonania pilnych badań laboratoryjnych. Podobnie jest z rybami – w tym wypadku za pomocą kamer przemysłowych analizowane są ich nietypowe zachowania.
Dzięki temu polska woda z kranu wcale nie jest gorsza od tej z butelek, a czasami nawet lepsza. „Wodę w butelkach sprzedają firmy komercyjne, którym przede wszystkim zależy na zysku. I to one decydują, jak często produkt jest kontrolowany, choć oczywiście na końcu i tak jest sanepid. Tak czy inaczej, ja zdecydowanie bardziej ufam kranówce. Piję ją sama i codziennie podaję dzieciom” – komentuje Bogna Wlekły.
Nie zmienia to faktu, że wielu Polaków nadal odnosi się do kranówki z dużą podejrzliwością, na co wpływ mają niewątpliwie wspomnienia z dawnych lat.
W Polsce pija się rocznie ponad 105 l wody butelkowanej na osobę, podczas gdy w Szwecji – zaledwie 25 l. „Tutaj dość powszechnie uważa się, że kranówka ma wyższą jakość niż woda butelkowana. I jeśli pija się wodę ze sklepu, to zwykle smakową, np. gruszkową czy truskawkową. Być może wpływ na to ma fakt, że szwedzka woda z kranu wydaje mi się dużo smaczniejsza niż polska, o ile w ogóle możemy mówić o smaku wody” – opowiada Katarzyna Tubylewicz, polska pisarka mieszkająca w Sztokholmie.
W Skandynawii widok menedżerów zaopatrzonych we własne bidony z kranówką na spotkaniach służbowych czy podobnie wyposażonych dzieci w szkołach to zwyczajny obrazek. Szwedzi piją kranówkę w dużych ilościach, nie potrzebują do tego specjalnej zachęty. W budynkach użyteczności publicznej przy kranach niegdyś zobaczyć można było małe plastikowe kubeczki, teraz wielu ludzi ma ze sobą bidony – to jedyna różnica. „Trudno powiedzieć, że to jakaś moda, bo tak jest od lat” – dodaje Tubylewicz.
Moda na niepodlewanie
Picie wody z kranu to część szwedzkiego stylu życia, który zakłada m.in. obcowanie z naturą i uprawianie sportu. Szwedzi cieszą się czystym powietrzem i dobrym, ekologicznym jedzeniem. Wierzą więc, że również ich woda musi być zdrowa. Nikogo tu nie trzeba do tego namawiać. Powszechne jest za to przekonanie, że wodę trzeba oszczędzać, np. wybierając zmywarkę zamiast mycia ręcznego (u nas wciąż pokutuje myślenie, że to urządzenie zużywa dużo wody) czy prysznic zamiast kąpieli w wannie.
Oczywistością jest też, że w restauracjach darmowa kranówka jest zawsze dostępna. Co więcej, w wielu lokalach dzbanki z wodą – także z dodatkiem plastra pomarańczy czy cytryny – po prostu stoją na stołach. W Polsce prośba o szklankę kranówki ciągle budzi zdziwienie lub wręcz niechęć kelnerów czy właścicieli – o czym sam często się przekonuję.
Szwecja problemu z brakiem wody nadal nie ma. Ma za to świadomość zagrożenia. Gdy ostatnie lata były tu wyjątkowo upalne i rezerwy wody znacząco się skurczyły, organizacje rządowe zaczęły nawoływać do oszczędzania poprzez niepodlewanie trawników. A że Szwedzi w dużo większym stopniu niż np. Polacy ufają swoim liderom, bardzo szybko nawet przed rezydencjami bogatych ludzi zaczęły pojawiać się ogrody pełne żółtej, wyschniętej trawy. Niemal zniknęły też stamtąd powszechne wcześniej zraszacze. Niepodlewanie stało się trendem, wręcz powodem do dumy. „Myślę, że pewne programy łatwiej wdrażać w Szwecji, gdzie społeczeństwo jest bardziej obywatelskie i zwyczajnie wierzy instytucjom rządowym. Ale na to pracuje się latami” – wyjaśnia Tubylewicz.
Kłopot w tym, że czasu jest już bardzo mało – zwłaszcza w Polsce. Nasze zasoby wody należą do najuboższych w Europie. W latach 1946–2016 roczna średnia tej wartości przypadająca na jednego mieszkańca Rzeczypospolitej wynosiła tylko 1800 m³, podczas gdy średnia na Europejczyka to aż 5000 m³. Niestety teraz jest jeszcze gorzej. Mimo to zużywa się u nas aż 400 l wody dziennie na osobę, a np. w krajach Afryki – 15 l. Składa się na to nie tylko woda, którą wypijamy czy którą się myjemy, ale również ta, którą zużyto do wyprodukowania żywności czy przedmiotów codziennego użytku. Dlatego tak ważne jest, by konsumować świadomie. Bo być może jeszcze za naszego życia prozaiczna prośba o szklankę wody nabierze całkiem nowego znaczenia. Niestety.