Nieśmiertelny Latający Holender Nieśmiertelny Latający Holender
i
"Latający Holender", 1860 r., Charles Temple Dix; źródło: WikiArt (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Nieśmiertelny Latający Holender

Adam Węgłowski
Czyta się 5 minut

Tragiczne w skutkach spotkanie z morskim monstrum, którego nie było, opisywały przez wieki setki żeglarzy. Strach się bać!

„Nocą widziałem raz przepływający wielki okręt z rozpiętymi, krwawymi żaglami, podobny do mrocznego olbrzyma w szerokim szkarłatnym płaszczu. Byłże to Latający Holender?” – pisał w XIX w. niemiecki poeta Heinrich Heine. Mniej romantyczne mniemanie o złowrogim morskim upiorze mieli ludzie morza. Marynarze przez wieki przekazywali sobie mrożące krew w żyłach opowieści. Oto statek widmo wypatrzyła na morzu załoga klipera „Texada” opływającego przylądek Horn. Efekt? Na pokładzie wybucha panika. Niebawem kilku marynarzy woda zmywa z pokładu, potem jeden zabija się, spadając z masztu, przerażony kapitan popełnia samobójstwo, a reszta załogi zapada na żółtą febrę. Ani chybi, klątwa! Cóż z tego, że samo istnienie „Texady” nie jest pewne…

Tyle że o Latającym Holendrze opowiadają nie tylko opici grogiem, przesądni bosmani. Nawet przyszły brytyjski król Jerzy V widział morskiego upiora w 1881 r., gdy jako nastolatek służył na korwecie „Bacchante”. Zobaczył statek widmo o świcie u południowych wybrzeży Australii. Okręt otaczała dziwna czerwona poświata, jakby stał w płomieniach. W sumie aż 13 Brytyjczyków śledziło tego morskiego upiora z pokładu „Bacchante”! Kilka godzin później młody marynarz, który pierwszy wypatrzył statek widmo, już nie żył: spadł z masztu i pogruchotał się na śmierć.

Truposz przy sterach

Każda morska tragedia mogła być skutkiem spotkania z Latającym Holendrem. Za jego ofiary często brano zaginione statki odkrywane przypadkiem. Te pozbawione załogi lub – nawet gorzej – z żeglarzami odnalezionymi w upiornym stanie. Na przykład w 1775 r. u wybrzeży Grenlandii wypatrzono „Octaviusa”, statek handlowy zaginiony 14 lat wcześniej. Dryfował z kapitanem przymarzniętym do stołu i jego martwą załogą wiszącą w hamakach niczym sople lodu. Co też mogło im się stać? Nie wiadomo. Może ulegli zbiorowemu zatruciu? Albo zmroził ich strach?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Z kolei w 1913 r. u wybrzeży Ziemi Ognistej wypatrzono żaglowiec „Marlborough” zaginiony prawie ćwierć wieku wcześniej. Na pokładzie była nawet załoga: zmumifikowane trupy w łachmanach zalegające w kajutach. Jeden szkielet uczepił się nawet koła sterowego! Zapewne załogę wybiła jakaś epidemia.

Podobnie mogło być z „Mary Celeste” – brygantyną, którą odnaleziono w 1872 r. dryfującą po Atlantyku. Inaczej niż w przypadku „Marlborough” na pokładzie nie było nikogo. Dało się jednak zauważyć, że załoga opuściła statek w pośpiechu. Powstała hipoteza, że marynarze, upiwszy się na umór spirytusem, w pijackim amoku wymordowali oficerów i pasażerów. Kiedy zaś zorientowali się, co uczynili, zatarli dowody krwawej zbrodni i porzucili statek. Podobnie rozumował zresztą twórca Sherlocka Holmesa Arthur Conan Doyle. W opowiadaniu opartym na losach „Mary Celeste” winnych tragedii upatrywał w zbuntowanych członkach załogi, którzy wymordowali pozostałych ludzi na pokładzie i uciekli.

Nie zmienia to jednak faktu, że w przypadku podobnych spraw zawsze w powietrzu wisiały słowa o Latającym Holendrze. Kim więc on był, do stu morskich bałwanów? Skąd się wziął?

Demoniczny żeglarz

Jak pisze Norman Davies w książce Na krańce świata, pierwowzorem tego morskiego upiora mógł być XVII-wieczny kapitan Bernard Fokke (Barend Fockesz). „Pływający w służbie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, znany był z tempa swoich podróży na trasie między Amsterdamem i Batawią. W 1678 roku przepłynął 12 tysięcy mil w rekordowym czasie trzech miesięcy i czterech dni – tłumaczy historyk. – W późniejszym czasie historia rozwinęła się, zyskując liczne nowe wątki. Tak więc mówiono, że Latający Holender zyskał nadprzyrodzone umiejętności w wyniku paktu z diabłem. Według innej wersji kapitan prowadził nie prawdziwy statek, lecz statek widmo, »upiorny statek«, zjawę. Mówiono, że statek przynosił nieszczęście każdemu, kto się z nim spotkał. Jego marynarze przekazywali napotkanym żeglarzom listy z prośbą o doręczenie. Zawsze okazywało się, że adresaci nie żyją”.

Dla niektórych badaczy złowieszczy Latający Holender ma również pewne rysy Vasco da Gamy – portugalskiego żeglarza, który w 1497 r. pierwszy opłynął Przylądek Dobrej Nadziei. Wedle legendy to właśnie w tym miejscu, na krańcu Afryki, Latający Holender miał sprzeciwić się woli niebios i prośbom swoich marynarzy i zawrzeć pakt z diabłem, by kontynuować podróż. Portugalski odkrywca też musiał walczyć z oporem załogi przerażonej dalszym rejsem. Ostatecznie da Gama miał uwięzić sternika i ogłosić zatrwożonej załodze, że to Bóg będzie dalej prowadził jego okręt. Pycha godna Latającego Holendra!

O losie!

Malowniczy upiór okrutnego i upartego kapitana stał się łakomym kąskiem dla literatów. Poza Heinem, pisali o Latającym Holendrze – w rozmaitych mutacjach, pod różnym kątem, zmieniając mu nawet imię (np. Van der Decken, Van Straaten, Stary Marynarz) tacy autorzy, jak Edgar Allan Poe, Walter Scott, Samuel Coleridge, Thomas Moore, Frederick Marryat czy Joseph Conrad. Słynną operę o Latającym Holendrze skomponował też w 1843 r. Richard Wagner.

W kolejnych odsłonach legendy historia morskiego upiora obrastała nowymi, nieoczekiwanymi wątkami. Pojawiała się postać poszukującego go syna. Dodany został wątek romantycznej miłości. Latający Holender zaczął dziwnie przypominać Odyseusza, a nawet… Żyda Wiecznego Tułacza. Wedle średniowiecznych legend był to niegodziwiec, który uderzył Jezusa bądź przyłożył rękę do jego kaźni na Golgocie. Odtąd musiał czekać na ponowne przyjście Zbawiciela, wbrew swej woli odmładzając się bez końca.

Przykład Wiecznego Tułacza pokazuje, że nieśmiertelność może być przekleństwem. A jeszcze znosić ją na jakiejś krypie? Na morzu, okrutnym i nieprzeniknionym niczym ludzki los? „Na pytanie o koszmar trwania na zawsze na statku-widmie najlepiej chyba odpowiedział Joseph Conrad – stwierdziła Maria Janion w wywiadzie O przekleństwie nieśmiertelności. – Sądził, że martwy statek to bardzo ważny, prześladowczy fantazmat marynarzy – że jest w nim przeczucie czegoś najbardziej niepokojącego, jakieś doznanie wstrząsu, dreszcz pełen zgryzoty, niepokoju, obrzydliwości. Ziemia pod stopami w tym wyobrażeniu jest życiem, morze wieczną otchłanią, śmiercią po prostu. Znaleźć się w takich kołyszących objęciach śmierci, niby poza nią, ale oddzielonym od życia, to upiorne wyobrażenie o tym, że śmierć jako ukojenie […] nigdy nie nastąpi! Świat wówczas rozpada się, próchnieje, sypie, a my – ci, których dotknęła klątwa – musimy trwać w nim, sami ulegając rozkładowi. To coś jak przekleństwo nieśmiertelności wampira”.

Kiedy więc podczas wakacji wypatrzymy gdzieś na morzu statek płynący wbrew burzom, szybko przesiądźmy się na samolot, pociąg albo nawet rower – byle nie wodny!

 

Czytaj również:

Strachy z głębin Strachy z głębin
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Strachy z głębin

Adam Węgłowski

W słynnych Szczękach Stevena Spielberga łowca rekinów Quint, grany przez Roberta Shawa, opowiada towarzyszom łowów mrożącą krew w żyłach historię ze swojego życia.

Podczas drugiej wojny światowej służył na amerykańskim okręcie przewożącym bombę atomową, która miała być użyta do ataku na Japonię. W drodze powrotnej, gdzieś na bezkresie Pacyfiku, jego jednostka została storpedowana przez japoński okręt podwodny. Poszła na dno w 12 minut, a tysiąc rozbitków rozpoczęło dramatyczną walkę o przeżycie. Amerykanie mieli tylko kilka tratew, wielu nie zdążyło nawet założyć kamizelek ratunkowych, taplali się w plamie ropy. Tymczasem w pobliżu pojawiły się krwiożercze rekiny: żarłacze. Znały smak ludzkiego mięsa, bo wojna w tej okolicy trwała już kilka lat…

Czytaj dalej