Na początku września bieżącego roku Twitter zablokował konta serwisu Infowars oraz jego twórcy Alexa Jonesa, osobliwego amerykańskiego showmana, niewątpliwie najpopularniejszego na świecie propagatora teorii spiskowych, pseudonauki i różnych innych mniej lub bardziej (raczej bardziej) absurdalnych i szkodliwych przekonań. Wcześniej to samo zrobiły Facebook, Spotify, Apple i Google, właściciel serwisu YouTube, na którym profil Jonesa śledziło prawie 2,5 miliona użytkowników. W ten sposób stracił on w zasadzie wszystkie najpotężniejsze i najważniejsze kanały komunikacji z odbiorcami. Jego strona internetowa wprawdzie wciąż działa, a programy są transmitowane przez różne prywatne stacje radiowe i telewizyjne, niemniej bez możliwości używania tych wielkich społecznościowych platform Jones zmienił się z międzynarodowego influencera w co najwyżej lokalną atrakcję.
Ta decyzja spotkała się z dość powszechnie pozytywną reakcją opinii publicznej oraz tych internautów, którzy są Jonesowi nieprzychylni. Biorąc pod uwagę skalę absurdów propagowanych przez Jonesa oraz siłę jego oddziaływania – dowodzili – nie można sobie wyobrazić lepszego rozwiązania. Jeśli problemem w dzisiejszym świecie, co zgodnie podkreślają analitycy, jest nadprodukcja fake newsów, to właśnie tego rodzaju przedsięwzięcia są ich największymi rozsadnikami. Miarka przebrała się ponoć w momencie, kiedy Jones zaczął przekonywać, że strzelanina w szkole Sandy Hook w Newtown, która wydarzyła się w 2012 roku, i w której zginęło 26 osób, była w istocie przemyślną inscenizacją. Podobnych toksycznych bzdur miał na koncie tysiące.
Odcięcie go od kanałów komunikacyjnych, za pośrednictwem których rozpylał te fantazje na cztery strony świata, może więc – zdaniem zwolenników takiego rozwiązania – przynieść wyłącznie pozytywne skutki.
Czy jednak sprawa aby na pewno jest tak oczywista?
***
Dysponujemy dziś na tyle dopracowanymi kryteriami oddzielania wiedzy od pseudowiedzy, faktu od mitu, że nawet kiedy nie jesteśmy w stanie dokładnie ustalić, jak się w danej kwestii rzeczy mają – nauka nie jest wszechwiedząca – to przynajmniej potrafimy stwierdzić, co jest prawomocną, choć niezweryfikowaną jeszcze hipotezą, a co nieugruntowanym fantazjowaniem.
Nie uważam zatem, że wszystkie opinie są równoważne i równoprawne. Nie uważam, że zapraszanie do telewizyjnego czy radiowego studia profesora medycyny oraz zwolennika teorii antyszczepionkowej jest jakkolwiek uzasadnione. Nie uważam także, że negacjoniści klimatyczni powinni dostawać dokładnie tyle samo czasu antenowego, co poważni klimatolodzy.
Mimo to nie jestem zwolennikiem cenzurowania nawet najbardziej absurdalnych i szkodliwych poglądów, o czym pisałem całkiem niedawno na łamach „Przekroju”. Myślę, że po pierwsze, tego rodzaju działania są przeciwskuteczne, bo przysparzają niepotrzebnej popularności komuś, kto im podlega; po drugie zaś – co najważniejsze – że wolność słowa jest wartością ważniejszą niż swoista informacyjna higiena, do której takie działania mają prowadzić. Zgadzam się tutaj z Peterem Singerem czy Noamem Chomskim – wolność słowa polega także na obronie prawa do głoszenia przekonań szkodliwych i fałszywych, niestety.
Ale pomimo licznych głosów broniących Jonesa i odwołujących się właśnie do kwestii wolności słowa – nie o to tutaj w gruncie rzeczy chodzi. Ostatecznie, nie stracił on wszystkich platform komunikacyjnych, a żadne państwowe instytucje ani nie zakazały mu się wypowiadać, ani nie wtrąciły go do więzienia. Dostęp do swoich usług zamknęły mu wyłącznie prywatne korporacje – które w świetle wszelkich obowiązujących przepisów mają do tego prawo.
***
Otóż, rzecz w tym – z czego Jones zdaje sobie doskonale sprawę – że jeśli w dzisiejszym świecie mediów nie ma się dostępu do Facebooka, Google'a/YouTube'a i Twittera, to się, praktycznie rzecz biorąc, nie ma dostępu do niczego. Globalna sieć informacyjna oplatająca kulę ziemską składa się w znakomitej mierze z włókien wyplatanych przez te trzy wielkie koncerny.
To one zatem są de facto właścicielami opinii publicznej. One dyktują warunki. One mówią, co można, a czego nie można. One wreszcie decydują, kto ma prawo głosu, a kto ma definitywnie zamilknąć.
I to jest właśnie w tym wszystkim naprawdę niepokojące. Nie postawienie tamy agresywnym i groźnym bzdurom produkowanym przez Alexa Jonesa, tylko fakt, że wielkie prywatne firmy – zainteresowane przede wszystkim własną ekspansją i zyskiem – wykreślają dziś granice wolności słowa. Nie politycy, nie obywatele głosujący demokratycznie, nie wspólnota tworząca opinię publiczną, tylko jej nowi prywatni właściciele.