Muzyka kropli to znacznie więcej niż biały szum – ona przenika, uspokaja, rozluźnia. Deszcz przypomina o czasach, kiedy Ziemia była dla nas Domem. Pomaga wrócić do źródeł.
Czasami żałuję, że nie pamiętam chwili, kiedy odkryłam istnienie deszczu. Chciałabym móc znowu przeżyć mój pierwszy z nim raz – teraz już w pełni świadomie. Czy tamtego dnia w dzieciństwie od razu poczułam na twarzy chłodne krople nieznanej wilgoci, czy może najpierw tylko usłyszałam bębnienie deszczu w parapet naszego mieszkania na dziewiątym piętrze, a dopiero kilka chwil później zobaczyłam zapłakane szyby?
Nie mogę tego wiedzieć, ale wyobrażam sobie, że raczej byłam w środku, w zacisznym wnętrzu, a deszcz padał w tym drugim, zewnętrznym świecie, który zaczynał się tuż za szybą. Zdecydowanie musiał pojawić się w moim życiu najpierw jako dźwięk, w przeciwnym razie jego koncerty nie działałyby na mnie dzisiaj z taką siłą.
Kiedy na zewnątrz zaczyna padać, mimowolnie przechodzę w tryb kontemplacji. Najchętniej siedziałabym wtedy w ciszy, z zamkniętymi oczami, cała zamieniona w słuch. Otulona wełnianym pledem wyobrażałabym sobie, że wody deszczowej przybywa wokół mnie i we mnie oraz że w tej lejącej się z nieba szarości moje ciało unosi się, jakby zostało wyjęte spod prawa powszechnego ciążenia.
Dziwna rzecz – jednostajny szum deszczu nie nuży tak jak monotonne dźwięki mechaniczne; nie jest też zwykłym białym szumem, który szemrze w tle i ani ziębi, ani grzeje słuchacza. Deszcz przenika, niesie ze sobą ukojenie.
Deszczowa piosenka
Dźwięk deszczu trudno naśladować i nie zastąpi go żadna muzyka wykonywana przez ludzi – obojętnie czy na strunach głosowych, czy na instrumentach. Deszczu się nie podrobi, ale można go nagrać. I całe szczęście. Kiedy jest nam potrzebny jego dźwięk, a w naturze akurat nie pada, wystarczy, że zajrzymy do Internetu i wpiszemy hasło: rainstorm sounds. Potem już tylko trzeba zdecydować, czego i skąd chcemy słuchać. Wybór nie będzie łatwy. W każdym serwisie muzycznym takich deszczowych plików jest mnóstwo. Okazuje się, że deszcz potrafi grać na wiele sposobów – w zależności od nasilenia, tempa, podłoża, o które uderzają krople.
Kto nie boi się burzy, bez trudu znajdzie dźwięk deszczu uderzającego o szybę, któremu towarzyszą grzmoty o różnej mocy. Na lękliwych czekają nagrania zwykłego deszczu bez piorunów. Można też znaleźć odgłosy potężnej ulewy albo, powiedzmy, deszczowej nawały na asfaltowej drodze. Są dźwięki delikatnego nocnego deszczu i takiego, który pada w mieście za dnia. Jest deszcz w amazońskiej puszczy. Oberwanie chmury w górach. Nocna ulewa, która uderza w metalowy dach wiejskiego domu. Deszcz za oknem luksusowego apartamentu w centrum Chicago. Co kto lubi albo raczej – za czym tęskni, o czym marzy. Bo razem z dźwiękiem deszczu oferowane są nam określone marzenia. Każde nagranie to zaproszenie do podróży: do czasów dzieciństwa, do letnich wakacji, oddalonych, ale dobrze się kojarzących miejsc. Tych najzwyklejszych albo – przeciwnie – bardzo egzotycznych.
Nagrania deszczu w sieci trwają od kilku minut do kilkunastu godzin. Te dłuższe ułatwiają zaśnięcie i dają nadzieję na spokojny sen. Można włączyć je sobie wieczorem przy łóżku i będą grały bez przerwy aż do rana. Dźwięk deszczu pomaga również zrelaksować się i wejść w stan medytacji. Wycisza niespokojne myśli, pozwalając uwolnić się od siebie, by jednocześnie – na innym, głębszym poziomie – siebie odnaleźć. To taki Rain On Demand – nieszkodliwy wspomagacz relaksu. Korzystałam z niego wielokrotnie, kiedy miałam problem z zaśnięciem.
Terapeutyczne działanie
Dzięki fizyce, geografii i klimatologii wiemy, jak powstaje deszcz: opady pojawiają się wskutek cyrkulacji powietrza oraz procesów parowania, kondensacji i skraplania ziemskiej wilgoci. Nauka dała nam narzędzia do rozpoznawania różnych rodzajów deszczu; specjaliści potrafią sporządzić wykresy wilgotności powietrza i występowania opadów w określonych częściach świata.
W ostatnim czasie deszczem – a także innymi dźwiękami natury – zainteresowała się psychologia. Przedmiotem badań stał się właśnie ów relaksujący wpływ muzyki przyrody na człowieka. Zespół naukowców z Brighton and Sussex Medical School pod kierunkiem dr Cassandry Gould van Praag – łączącej w swojej pracy badawczej fenomenologię z neurobiologią poznawczą – we współpracy z artystą multimedialnym Markiem Ware’em obmyślił i przeprowadził prosty eksperyment. Uczestnicy mieli za zadanie wysłuchać dwóch rodzajów nagrań: część z nich zarejestrowano w naturze, część w cywilizacji. W tym czasie badacze dokonywali pomiaru aktywności mózgów ochotników za pomocą rezonansu magnetycznego, równolegle obserwując działanie autonomicznego układu nerwowego.
Zespół dr van Praag ustalił, że działanie sieci stanu spoczynkowego (ang. default mode network – DMN), czyli tych obszarów mózgu, które pozostają aktywne w czasie, kiedy nie jesteśmy skupieni na konkretnym zadaniu, zależy od rodzaju dźwięków rozbrzmiewających w tle. Przy dźwiękach naturalnych w systemie nerwowym słuchaczy zwiększała się aktywność układu przywspółczulnego, który odpowiada za relaks i regenerację naszego organizmu. Mózg skupiał się na czynnikach zewnętrznych. Innymi słowy – myśli badanej osoby swobodnie sobie błądziły, jakby wyszły na odprężający spacer.
Z kolei przy dźwiękach sztucznych „uwaga” mózgu przenosiła się do wewnątrz, jakby człowiek kurczył się pod wpływem działania stresu, i uruchamiał się schemat aktywności zaobserwowany u osób cierpiących na nerwicę, PTSD (zespół stresu pourazowego) lub depresję. Co ciekawe, efekt relaksujący okazywał się tym silniejszy, im bardziej zestresowany był uczestniczący w badaniu człowiek. U osób od początku zrelaksowanych również odnotowano poprawę samopoczucia, ale nie tak spektakularną (wyniki badania za „Scientific Reports” 2017, nr 7 (1)). Eksperyment dowiódł, że dźwięki natury są dla umysłu tym samym, czym masaż jest dla ciała.
Arche, bania i ptak
Może dlatego cztery żywioły, a wśród nich woda, fascynują człowieka od zarania dziejów. Tales z Miletu, żyjący na przełomie VII i VI w. p.n.e. grecki filozof i podróżnik, jeden z przedstawicieli jońskiej filozofii przyrody, uznał wodę za arche (prazasadę, prasubstancję), czyli przyczynę wszystkich istniejących rzeczy i pierwsze tworzywo, z którego powstał świat. Ziemię wyobrażał sobie jako płaszczyznę unoszącą się na wodzie. „To, co żywe, żyje wilgocią, martwe wysycha, zarodki wszystkiego są mokre, a pokarm soczysty”; „Wszystko jest z wody, z wody powstało i z wody się składa” – twierdzenia te przypisywane Talesowi przytacza Diogenes Laertios w Żywotach i poglądach słynnych filozofów.
Ów poetycki obraz pod względem urody może się równać jedynie z występującym w mitologii chińskiej deszczowym ptakiem o imieniu Shang Yang. Ten jednonogi ptak był szczególnie związany z bogiem deszczu Yu Shi. Kiedy susza zagrażała uprawom, rolnicy w Chinach wzywali Shang Yanga na pomoc. Jeśli zostali wysłuchani, ptak przybywał, czerpał dziobem wodę z rzeki i rozbryzgiwał ją po polach. Bywało jednak i tak, że zjawiał się nieproszony, a wtedy zwiastował groźną ulewę. Legenda głosi, że zdarzyło się to pewnego razu na dworze księcia Qi. Ujrzawszy Shang Yanga, książę posłał swoich ludzi po radę do Konfucjusza, a potem – kierując się wskazaniami mędrca – zbudował system grobli i kanałów, unikając w ten sposób powodzi.
Na kulcie przyrody opierała się także mitologia słowiańska, jedną nogą tkwiąca wśród czterech żywiołów, a drugą w zaświatach. Pulsującym sercem słowiańskich wyobrażeń była łaźnia (ros. bania) i związany z nią rytuał nurzania się w gorących oparach, popularny zwłaszcza na terenach wschodniej Słowiańszczyzny. Jak podaje staroruski latopis Powieść minionych lat, to właśnie w bani miało dokonać się stworzenie świata i człowieka. Człowiek – jak wierzono – narodził się z opadłych na ziemię kropel potu Boga.
To ostatnie wyobrażenie nawiązuje do jeszcze starszych wierzeń, zgodnie z którymi Niebo zapładniało deszczem Matkę Ziemię Wilgotną (nazywaną też Mokoszą). Spotykane jest w wielu religiach. Możliwe, że Słowianie przejęli je z Indii. W buddyzmie narodzinom bodhisattwy towarzyszą dwa strumienie wody płynącej z nieba na ziemię – jeden zimny, drugi gorący – w których obmywają się Przebudzony i jego matka. Buddyjska legenda przypomina staroruską tradycję, która nakazywała wykąpać w bani noworodka wraz z położnicą. Niewątpliwie sprzyjało to higienie, jednak nie o nią w tym chodziło: rytuał łaźni parowej oznaczał symboliczne oczyszczenie, a także wpisywał nowego członka społeczności w stosunki Nieba z Ziemią oraz zapoznawał z nim przodków, których dusze – jak uważano – unosiły się w nagrzanej bani pod postacią pary.
Cztery żywioły, w tym woda, nie dawały spokoju również bliższemu naszym czasom francuskiemu filozofowi Gastonowi Bachelardowi (1884–1962). Ich zagadkową obecność odkrywał on zarówno w nauce, jak i w poezji, a w powiązanych z żywiołami wyobrażeniach dopatrywał się najpierwotniejszej formy zakorzenienia człowieka w świecie. W 1942 r. we Francji ukazał się jego esej L’eau et les rêves (Woda i marzenia), będący efektem cierpliwego wsłuchiwania się myśliciela w muzykę wód. „To właśnie nad wodą ostatecznie zrozumiałem, że marzenie jest emanacją wszechświata, wonnym tchnieniem, które wydobywa się z rzeczy za pośrednictwem osoby marzącej” – pisał Bachelard, samouk, który posadę listonosza zamienił pewnego dnia na splendor Académie française.
Anomalie
Oczywiście marzyć można dopóty, dopóki woda pozostaje wonnym tchnieniem, to jest tak długo, jak długo nam nie zagraża. Z wakacji w dawnych czasach pamiętam słynne mazurskie trzydniówki – może nie nawalne deszcze, ale za to padające ciągle przez trzy doby. Takie trzydniówki, owszem, mogły nastrajać do marzeń, jednak tylko pod warunkiem, że nie mieszkało się w namiocie. Namioty produkowała wtedy dla całej Polski fabryka w Legionowie i były to solidne konstrukcje z ciężkiego płótna. Kiedy zaczynało padać, człowiek chwytał saperkę i rzucał się do okopywania namiotu, drugą ręką poprawiając naciągi i głębiej wbijając śledzie. Po tych niewczesnych zabiegach ratunkowych pozostawało już tylko uważać, żeby przypadkiem nie dotknąć od środka którejś z płóciennych ścian. Jak łatwo zgadnąć, prędzej czy później namiot zaczynał jednak przeciekać, a jeśli jakimś cudem do tego nie doszło, to i tak przez trzy dni wszystko równo nasiąkało wilgocią. W nocy w czasie trzydniówki leżało się bezsennie, nasłuchując, jak krople bębnią o namiot w zmiennym tempie i z różnym natężeniem – od słabego deszczyku do prawdziwej ulewy, po kilku godzinach nieodróżnialnej od potopu.
Wraz z kryzysem klimatycznym weszliśmy w epokę anomalii – deszcz nie wyklucza się wcale z suszą. Na ogół sądzimy, że jeśli pada dość często i dużo, to dzięki temu ziemia staje się wystarczająco nawodniona. Możemy jednak nie mieć racji. Globalne ocieplenie odwróciło znaczenia podstawowych parametrów: skraplająca się para wodna, którą nazywamy deszczem, może nie docierać do wyschniętej skorupy ziemskiej, ponieważ zanim jej dotknie, znowu zamieni się w parę. Również gwałtowne nawałnice nie uchronią nas przed suszą – potop spłynie po spragnionej ziemi jak woda po kaczce i prędzej wywoła błyskawiczną powódź, niż nawodni łąki i pola.
Czy to już ostatnie lata, kiedy dźwięk deszczu uspokaja nas i nastraja do medytacji? To całkiem możliwe. Korzystajmy więc, póki można – pozwólmy, aby muzyka deszczu prowadziła nas z powrotem do czasów, kiedy Ziemia pod strażą czterech żywiołów tak często bywała dla nas bezpiecznym schronieniem. Pozwólmy, by deszcz zaprowadził nas do Domu.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!