
Nurkowanie na jednym wstrzymanym oddechu daje możliwość spotkania z samym sobą. Dlatego tak często freediving nazywany jest podwodną medytacją.
Jest rok 1957. Miami, Floryda. Dobrze zbudowany mężczyzna z bujną czupryną ciemnych włosów i cienkim wąsikiem wchodzi do oceanarium nazwanego Seaquarium. To redaktor francuskiej gazety „La Floride Française” i korespondent Radia Kanada, 30-letni Jacques Mayol. Dostał z redakcji zamówienie na reportaż o pierwszej podwodnej operacji, jaką planowano przeprowadzić na mieszkającym w basenie graniku. „Nie miałem pojęcia, że zamierzam tym samym wykonać decydujący krok, który kompletnie odmieni moje życie” – napisze 43 lata później w autobiograficznej książce Homo Delphinus (Człowiek delfin). Tamtego dnia nie mógł mieć też pojęcia, że 19 lat później jako pierwszy nurek freediver zejdzie na wstrzymanym oddechu na głębokość 100 m, a 31 lat później dowie się o nim cały świat dzięki filmowi Luca Bessona Wielki błękit.
W Seaquarium Mayol wszedł na górny mostek głównego zbiornika, w którym mieszkały delfiny. Widział je już wcześniej. Pierwszy raz w Morzu Czerwonym, kiedy miał siedem lat i płynął z rodziną z Chin do Francji. Oparty o reling parowca obserwował w milczeniu, jak delfiny podpływają do burty statku. „Tym, co uderzyło mnie najbardziej, były oczy delfinów, emanujące inteligencją, ich wieczny uśmiech i niemal ludzki odgłos oddechu. […] Już wtedy wyczuwałem instynktownie w ich spojrzeniach i uśmiechu jakiś przekaz, nieokreśloną jeszcze wiadomość. Czułem, że mamy ze sobą coś wspólnego, że delfiny to trochę jakby moi bracia żyjący w morzu”.
Uczyć się od delfinów
To magiczne myślenie wróciło do Mayola pamiętnego dnia w Seaquariu