Kiedy pewnego razu ktoś pochwalił jego nieszablonowe myślenie, szczerze się zdziwił, że w tej dziedzinie w ogóle istnieją jakieś szablony. James Lovelock – wynalazca, naukowiec, współpracownik NASA, a przede wszystkim jeden z autorów teorii Gai.
Czterdziestoletni Lovelock widział coraz mniej sensu w tym, co robił. Cierpiał, męczył się. Alkohol pił zbyt często i bez umiaru, palił jak smok. Kiedyś miał niespożyte siły, teraz energii wystarczało mu ledwie na przetrwanie dnia. Patrząc na sprawy obiektywnie, nie powinien narzekać. Był przecież jednym z najbardziej cenionych konstruktorów aparatury naukowej. Regularnie publikował w prestiżowym czasopiśmie „Nature”, na którego łamach zadebiutował w wieku 25 lat. Miał świetną posadę w brytyjskim National Institute for Medical Research. Czuł jednak, że się zapada. Pochłaniał go dół, który sam pod sobą kopał, i nie wiedział, czy cokolwiek może go z niego wyciągnąć.
Ratunek przyszedł z kosmosu.
Halo, tu NASA
Science fiction była pierwszą miłością Jamesa Lovelocka. Miał osiem lat, kiedy zaczął wypożyczać książki z lokalnej biblioteki. Najwięcej czasu spędzał przed regałem z literaturą fantastycznonaukową. Sięgał po Juliusza Verne’a, Olafa Stapledona, H.G. Wellsa. Wkrótce Jim przeczytał wszystko, co biblioteka mogła mu zaoferować z tego gatunku. W dorosłym wieku wybierał już literaturę naukową, przede wszystkim z zakresu astronomii oraz chemii, ale pamięć o pierwszym literackim zauroczeniu została w jego sercu. Wróciło ono wiele lat później, już nie jako fikcja, lecz rzeczywistość. Na przełomie lat 50. i 60. do 40-letniego Lovelocka z propozycją pracy zgłosiła się amerykańska agencja kosmiczna NASA. Nie wahał się ani chwili.
Oferta stanowiła duże wyróżnienie, bo NASA nie była w owym czasie chętna do współpracy międzynarodowej. Brytyjczyk Lovelock został zaproszony jako jedyny obcokrajowiec do wstępnych prac koncepcyjnych nad sondą mającą polecieć na Marsa. Do jego zadań należała pomoc w zaplanowaniu aparatury badawczej. Praca dla NASA nie do końca spełniła oczekiwania naukowca, bo polegała głównie na niekończących się dyskusjach, jaki sprzęt należy zamówić, aby wyposażyć marsjańską sondę – on zaś najbardziej lubił osobiście konstruować potrzebną aparaturę (najchętniej z materiałów, które akurat miał pod ręką). Jednak to właśnie podczas tamtych prac koncepcyjnych wpadł na trop idei, która nadała sens drugiej połowie jego życia.
W kwietniu 1961 r. Jurij Gagarin wyruszył w orbitalny lot i został pierwszym człowiekiem, który zobaczył Ziemię z kosmosu. W tym samym czasie Lovelock oraz jego koledzy obmyślali, jakie instrumenty powinna mieć na pokładzie sonda, aby móc wykryć ewentualne marsjańskie życie. Lovelock wytykał współpracownikom, że wszystkie ich pomysły – szukanie białek i DNA – zakładają, że życie na Marsie, o ile istnieje, jest podobne do ziemskiego. A co, jeśli jest zupełnie inne? Amerykanie potraktowali jego zarzut bardzo poważnie i zapytali Brytyjczyka, jak wyobraża sobie szukanie życia zupełnie różniącego się od tego, które znamy. Lovelock odparł, że należy szukać redukcji entropii. Tak zrobił pierwszy krok w stronę teorii Gai.
Odpowiedź, której udzielił Lovelock, nie była efektem głębokich przemyśleń, ale echem świeżej lektury książki Czym jest życie? znakomitego fizyka Erwina Schrödingera. Entropia jest pojęciem z zakresu termodynamiki. Gdy gorące zmiesza się z zimnym, tworząc letnie, mamy wzrost entropii, czyli niezróżnicowanego chaosu. Układy o wysokiej entropii to takie, które osiągnęły martwy punkt, statyczną równowagę. Życie natomiast – twierdził Schrödinger – to układy o niskiej entropii: pełne możliwości rozwoju, pełne napięć, kryjące dużo informacji.
Piękna idea, tyle że dość ogólna. Jak ją przełożyć na program badawczy? W NASA rozpoczęły się kolejne dyskusje. Wkrótce jednak zagadnienie rozwiązało się samo, przynajmniej dla Lovelocka. W 1965 r. francuscy astronomowie z Pic du Midi w Pirenejach ogłosili, że dzięki obserwacjom w podczerwieni udało im się określić skład marsjańskiej atmosfery: zawiera ona głównie dwutlenek węgla (95%) oraz azot (2,8%) i argon (2%). Zbadali też atmosferę na Wenus i wynik był podobny: 96,5% CO₂, 3,5% azotu. Tak ogromna przewaga dwutlenku węgla oznacza wysoką entropię. Zatem na obu planetach nie ma życia – wywnioskował Lovelock. I w tym momencie zobaczył – niczym Gagarin – Ziemię z kosmosu. Zrozumiał kluczową różnicę między naszą planetą a sąsiednimi, Wenus i Marsem. Atmosfera ziemska, z wysoką zawartością tlenu, jest przecież czymś, co nie ma prawa istnieć. Tlen to pierwiastek bardzo aktywny, który chętnie wiąże się z różnymi substancjami. Swobodny tlen powinien więc znikać z atmosfery aż do osiągnięcia w niej śladowego stężenia. Na Ziemi jednak coś się temu przeciwstawia: życie. Lovelock pomyślał, że to, co żyje, reguluje skład atmosfery. I w ten sposób zrobił drugi krok ku teorii Gai.
System, który działa
Nowa idea powoli dojrzewała w umyśle Lovelocka. Próbował się nią dzielić z kolegami naukowcami. Jednym z nich był astronom i popularyzator nauki Carl Sagan. Nie dał się on wprawdzie przekonać do tezy Lovelocka, ale opowiedział mu o czymś, co ostatnio zajmowało jego myśli, czyli o paradoksie słabego, młodego Słońca. Chodzi o to, że we wczesnej fazie dziejów Ziemi świeciło ono znacznie słabiej niż dziś – w takich warunkach na powierzchni planety nie powinna występować woda w stanie ciekłym. Z odkryć geologicznych wiemy, że jednak była – jak to wytłumaczyć? Usłyszawszy tę zagadkę, Lovelock przypomniał sobie lata spędzone w laboratorium biologicznym, w którym badał mechanizmy termoregulacji u gryzoni. Zwierzęta stałocieplne utrzymują optymalną ciepłotę ciała, nawet gdy temperatura otoczenia się zmienia. Analogicznymi mechanizmami – rozumował Lovelock – musi dysponować nasza planeta. W jego głowie pojawił się obraz Ziemi jako organizmu żywego. I to był trzeci, decydujący krok ku teorii Gai.
Elementy układanki dopasowały się do siebie. Również poprzednie rozmyślania Lovelocka o entropii nabrały pełniejszego znaczenia. Życie zmniejsza entropię wewnątrz organizmu, wyrzucając wysoką entropię na zewnątrz. W bogatej w tlen atmosferze ziemskiej panuje niska entropia, bo jest to w istocie wnętrze wielkiego organizmu. Środowiskiem zewnętrznym – a zatem miejscem, gdzie żyjąca Ziemia usuwa zdegradowaną energię słoneczną – będzie przestrzeń kosmiczna.
W roku 1968 Lovelock miał już gotowe zręby teorii Gai, musiał jeszcze tylko wypełnić je szczegółowymi badaniami. Nazwę „Gaja” na określenie żyjącej, samoregulującej się Ziemi podsunął mu pisarz William Golding, który wówczas mieszkał obok niego we wsi Bowerchalke. Golding wychodził z założenia, że wielkie idee potrzebują wielkich nazw, zatem imię greckiej bogini idealnie się nada. Owa wielka nazwa zaczęła później żyć własnym życiem. Dużo osób zarzucało zwolennikom koncepcji Gai, że w rzeczywistości tworzą coś w rodzaju neopogańskiego kultu. Lovelock zawsze jednak podkreślał, że z jego teorii nie wynika istnienie planetarnej świadomości albo nawet celowości. Proponował, by na globalne zależności patrzeć jak na system, który po prostu działa. Jest on niezwykle skomplikowany i najpewniej nigdy do końca go nie zrozumiemy, ale możemy się chociaż zorientować, co robić, by nie zaburzyć jego pracy. Według Lovelocka potrzebujemy praktycznego podejścia, spojrzenia okiem inżyniera – sam zresztą też uważał się nie tyle za naukowca, ile właśnie za inżyniera i wynalazcę.
Żaróweczki, bateryjki
Jeszcze zanim mały James poznał i pokochał literaturę science fiction, to gdy miał cztery i pół roku, dostał od dziadka w prezencie bożonarodzeniowym pudełko, a w nim elektryczne skarby: żaróweczki, przewody, baterie, silniczek. Przez długi czas były to jego ulubione zabawki. Dwa lata później zaczął regularnie odwiedzać londyńskie Science Museum – fascynowały go prezentowane tam maszyny. Technicznej pasji nie porzucił, nawet gdy odkrył książki. Na własne potrzeby zbudował miernik prędkości przepływu powietrza, który wystawiał za okno podczas podróży pociągiem. Później, jako nastolatek, skonstruował też samodzielnie odbiornik radiowy i słuchał stacji z całego świata, od Moskwy po Nowy Jork.
Także już w dzieciństwie Lovelock zetknął się z kwestią składu atmosfery ziemskiej. Dorastał w Brixton, ubogiej wówczas dzielnicy Londynu. Smog był tam tak gęsty, że sadza osiadała na skórze. Rodzice Jima, choć sami nie mogli sobie pozwolić na ukończenie porządnych szkół, wierzyli w wartość wiedzy i kultury. Matka zdała do szkoły średniej, lecz z powodu biedy musiała w wieku 14 lat porzucić naukę i pójść do pracy: naklejała etykiety na konserwy z piklami. Ojciec pracował w gazowni. Oboje jednak chcieli od życia czegoś więcej, dlatego założyli sklep z tanimi dziełami sztuki (choć ojciec wciąż dorabiał jako inkasent).
Matka zapisała małego Jamesa do szkółki niedzielnej kwakrów. Po doświadczeniach pierwszej wojny światowej wiedziała, że członkowie tej wspólnoty religijnej nie są wcielani do wojska. Kwakrzy, oprócz tego, że są pacyfistami, uważają, iż Bóg nie jest brodaczem mieszkającym w niebiosach, tylko cichym głosem we wnętrzu człowieka. Takie ujęcie sprawy nauczyło chłopca wsłuchiwać się w swoją intuicję, co w jego późniejszej pracy wynalazcy i naukowca okazało się bardzo przydatne.
Jednak największy wpływ na młodego Lovelocka mieli jego wujek i ciotka – Hugo oraz Kit Leakey, miłośnicy Karola Marksa, a także George’a Bernarda Shawa, wegetarianie i nudyści. W ideowym entuzjazmie udawało im się jakoś łączyć zagorzały pacyfizm z agitacją na rzecz hiszpańskich republikanów walczących z bronią w ręku z faszyzmem. To była „najlepsza z moich szkół” – wspominał Lovelock wakacje u wujostwa w autobiografii Homage to Gaia.
Wracając jednak do konstruktorskich zamiłowań naukowca: podczas studiów chemicznych (wieczorowych, bo w dzień pracował w prywatnym laboratorium) organizował on sobie w wolnych chwilach piesze wycieczki. Bardzo irytowało go, że właściciele ziemscy grodzili publiczne drogi i dróżki, zawłaszczając je. Lovelock wracał w takie miejsca na rowerze i niszczył bariery za pomocą własnoręcznie skonstruowanych ładunków wybuchowych. Możliwe, że inspirowały go przekonania ciotki i wujka marksistów – grodzenie wspólnej własności przez prywatnych właścicieli to w końcu proces analizowany przez Marksa w Kapitale. Tak czy owak, forma sprzeciwu Lovelocka okazała się skuteczna: po detonacjach nikt już nie próbował odbudowywać barier.
Na własnej skórze
Lovelock nie pozostał długo wierny marksizmowi. Zresztą podobnie jak wyznaniu kwakrów, chociaż formalnie pozostawał członkiem tej wspólnoty chrześcijańskiej. Gdy więc wybuchła druga wojna światowa, rzeczywiście został zwolniony z poboru. Jednak w 1944 r. – poruszony zbrodniami nazistowskimi – sam uznał, że chce walczyć z Hitlerem, ale był już wtedy dla wojska zbyt cennym naukowcem, by wysyłać go na front. Pracował w brytyjskim National Institute for Medical Research (NIMR), przeprowadzając głównie doświadczenia na potrzeby armii. Do jego zadań należało m.in. szukanie optymalnej ochrony przed miotaczami ognia. Ustalił, że najlepiej sprawdza się w tym mokry wełniany koc. Nawet gdy woda odparuje, sucha wełna pod wpływem gorąca zbija się w ognioodporną skorupę.
Podczas badań nad skutkami działania ognia Jimowi i jego koledze Owenowi Lidwellowi polecono wykonywanie doświadczeń na ogolonych królikach. Młodzi badacze uznali jednak, że nie będą torturowali zwierząt – zamiast tego eksperymentowali na własnej skórze. W swojej biografii Lovelock przyznawał zarazem, że w tych trudnych wojennych czasach jemu oraz kolegom zdarzało się zjeść któregoś z zajęczaków, hodowanych w NIMR w celu wykorzystywania organów do badań.
Swojego pierwszego ważnego odkrycia Lovelock dokonał jako 22-latek. W owym czasie uważano, że działanie rozpylonego w powietrzu płynu do dezynfekcji polega na tym, że jego kropelki wpadają na mikroby i zabijają je. Naukowiec wyliczył, że takie kolizje są bardzo mało prawdopodobne, a dezynfekcja jest skuteczna z innego powodu: ponieważ płyn paruje, po czym skrapla się na zarazkach. Stąd wniosek, że należy rozpylać antyseptyki, które łatwo parują. Po kilku latach wyniki tych badań ukazały się drukiem, była to pierwsza praca Jima opublikowana w piśmie „Nature”. Jednak osiągnięciem, które naprawdę rozsławiło jego nazwisko w środowisku naukowym, było wynalezienie… ołówka do pisania na mokrym szkle. Wynalazek ten wyrósł z rzeczywistej potrzeby: pracownicy naukowi nie byli w stanie podpisywać wilgotnych naczyń laboratoryjnych ołówkami woskowymi. Lovelock dodał do wosku, z którego robiono ołówki, odrobinę detergentu i problem zniknął. Jego kolejne dzieło stanowił czujnik zmieniający kolor pod wpływem gorąca – dzięki niemu można było wywnioskować, jakiemu stopniowi poparzenia uległaby ludzka skóra narażona na taką temperaturę. Na opracowanie owego miernika szef dał Lovelockowi dobę. Okazało się, że papier pomalowany farbą do wykrywania gazu musztardowego (akurat miał ją pod ręką) idealnie się sprawdza.
Podczas wojny Brytyjczyk badał również możliwości ograniczenia liczby przeziębień. Kabin pilotów wówczas nie ogrzewano, w dodatku nie utrzymywano w nich odpowiedniego ciśnienia – trzeba więc było używać aparatów tlenowych, a katar w tym przeszkadzał. Co prawda do końca wojny niewiele udało się Lovelockowi w tej sprawie zdziałać, ale w późniejszych latach kontynuował swoje badania i dzięki nim ustalił, jak dużą rolę w roznoszeniu wirusa odgrywa dotyk (aby to udowodnić, prowadził eksperyment, w którym chorzy i zdrowi grali ze sobą w karty). Badania nad przeziębieniem doprowadziły go też do zbudowania kolejnego urządzenia, a raczej dojrzałej, profesjonalnej wersji aparatu, który skonstruował już w dzieciństwie: anemometru, czyli miernika prędkości przepływu powietrza. Wiatromierz był potrzebny, aby dowiedzieć się, ile prawdy jest w popularnym mniemaniu, że przeziębieniu sprzyjają przeciągi. Do jego konstrukcji Lovelock użył fluorescencyjnej, radioaktywnej farby stosowanej do znakowania sprzętu wojskowego, wówczas powszechnie dostępnej. Urządzenie, wyłapując wybijane z promieniotwórczej substancji elektrony, mierzyło nawet bardzo powolny przepływ powietrza, od 5 mm na sekundę.
Z empatią wśród zwierząt
Lovelock zakończył swoją przygodę z wirusologią po tym, jak przez lekkomyślność jednego z pracowników instytutu zaraził się groźnym patogenem (prawdopodobnie wąglikiem) i niemal umarł. Poprosił więc o przeniesienie do zespołu zajmującego się kriobiologią: zamrażaniem oraz odmrażaniem tkanek. Tu także dokonał małej rewolucji. Powszechnie mniemano wtedy, że zamrażane komórki ulegają zniszczeniu z powodu powstających kryształków lodu. Lovelock udowodnił, że jest inaczej: lód nie tyle przebija błony komórek, ile wysysa z nich wodę, skutki zamrażania są zatem podobne do efektów wysuszania. Po raz kolejny więc Lovelock obalił zastaną wiedzę, choć – jak wyjaśnił autorom swojej biografii He Knew He Was Right – wcale nie przyświecał mu taki cel. Nie był buntownikiem, raczej miał zwyczaj rozważania każdego zagadnienia od podstaw. Twierdził też, że głównym narzędziem, które wykorzystuje w pracy, jest empatia – np. w wypadku zamrażanych komórek wyobrażał sobie, że jest jedną z nich (to żadne dziwactwo: twórcy nauki często używają wyobraźni w ten sposób, robili tak m.in. fizycy Albert Einstein i Richard Feynman).
Lovelock wraz z innymi kriobiologami zamrażał i rozmrażał chomiki. O ile bowiem w przypadku większych zwierząt jest to niemożliwe, o tyle chomika można zamrozić na godzinę (nie dłużej) w temperaturze do –5 stopni i po rozmrożeniu nie tylko będzie żył, lecz także np. zachowa w pamięci drogę przez labirynt, której się przedtem nauczył. Wkładem Lovelocka w te badania było wynalezienie bezbolesnej metody rozmrażania gryzoni. Jako pierwsze musi odtajać serce, i to jak najszybciej, dlatego najpierw przytykano do mostka zwierzątka rozgrzaną nad palnikiem łyżeczkę. Lovelock pokazał, że podobny efekt, ale bez poparzeń można uzyskać, używając mikrofal. Wynalazł również metodę ochrony komórek i tkanek przed skutkami zamrażania – za pomocą dimetylosulfotlenku (DMSO), która jest używana do dzisiaj.
Coś wisi w powietrzu
Umysł Lovelocka potrzebował już jednak nowej pożywki. I znalazł ją w 1956 r. w dobrze mu znanym instytucie NIMR na oddziale biochemii, gdzie prowadzono akurat badania nad chromatografią gazową, czyli metodą ustalania procentowego składu mieszanin. To tam brytyjski naukowiec dokonał swojego największego (choć fizycznie maleńkiego) wynalazku, jakim jest detektor wychwytu elektronów, czyli ECD. Urządzenie mierzy w powietrzu zawartość wskazanych substancji, nawet w bardzo małym stężeniu – kilku cząstek na milion. Do jego konstrukcji Jim znowu użył fluorescencyjnej, emitującej elektrony farby.
ECD to aparacik, który zmienił nasze postrzeganie ziemskiej atmosfery. Nagle okazało się, że powietrze pełne jest rozmaitych substancji, które potrafią wędrować tysiące kilometrów unoszone wiatrem. To dzięki temu czujnikowi ludzie dowiedzieli się, jak powszechne jest zanieczyszczenie środkiem owadobójczym DDT. Lovelock dostarczył nauce oraz ruchom ekologicznym potężne narzędzie.
Sam jednak był coraz słabszy. Umarł jego ojciec. Matka i żona się nie lubiły. Z trudem utrzymywał rodzinę – patentowanie wynalazków, by czerpać z nich zyski, nigdy dobrze mu nie wychodziło (w kwestiach finansowych był dość naiwny). Mógł poświęcić się karierze akademickiej lub znaleźć stałą pracę w jakimś koncernie, lecz nie znosił ograniczeń; wiedział, że musi być niezależny. Skrycie marzył, że zostanie pisarzem science fiction. Właśnie wtedy do Lovelocka zgłosiła się NASA i spojrzał on na Ziemię z kosmosu.
Partnerka w chaosie
W tym samym czasie, kiedy on rozmyślał o Ziemi jako o wielkim superorganizmie, podobne rozważania snuła amerykańska badaczka Lynn Margulis. Ją również zafrapowała zadziwiająca zasobność ziemskiej atmosfery w swobodny tlen. Z brytyjskim badaczem zetknął ją przypadek. Kiedy rozmawiała ze swoim byłym mężem, Carlem Saganem (tym samym, który swoją opowieścią o Słońcu zainspirował Lovelocka do hipotezy o regulacyjnych mechanizmach Ziemi), zapytała go, czy nie zna kogoś, z kim mogłaby wymienić się przemyśleniami na temat tlenu i atmosfery. Bez wahania polecił jej znajomego naukowca. Dzięki niemu wkrótce powstał duet, który rozpoczął przekuwanie idei Gai w naukową teorię.
Margulis była umysłem nie mniej wyjątkowym niż Lovelock. Udowodniła ona, że mitochondria, które w naszych komórkach odpowiadają za wytwarzanie energii, są w istocie pozostałościami mikroorganizmu, który co prawda został zjedzony przez inny mikroorganizm, ale ten nie strawił go i oba rozpoczęły współpracę. Byli to nasi dalecy przodkowie. Owo odkrycie pokazało, jak głębokie i nierozerwalne są związki pomiędzy ziemskimi organizmami żywymi.
Lynn Margulis była idealną współpracowniczką dla Lovelocka (na szczęście tu nikt nikogo nie pożarł). Sprawnie poruszała się w świecie akademickim, podczas gdy on przy całej niezależności swojego myślenia pozostawał niepoprawnym poczciwcem. Była mikrobiolożką, a Lovelock najlepiej czuł się w obszarze chemii. Toteż gdy ona rozwijała mikrobiologiczną stronę teorii Gai, on zgłębiał złożoną chemię atmosfery. Badania przyniosły niespodziewany efekt.
Skąd ten freon?
Pod koniec lat 60. Jim i jego pierwsza żona, Helen Lovelock, kupili domek na zachodnim wybrzeżu Irlandii, w pobliżu miejscowości Adrigole. Podczas letnich pobytów w tym pięknym i dzikim miejscu Jima uderzyło, jak wielka jest różnica między angielską a irlandzką wsią, jeśli chodzi o przejrzystość powietrza. Co więcej, w samej Adrigole widoczność była wyraźnie lepsza, gdy wiało z zachodu, od Atlantyku, niż w dni, kiedy dominował wiatr wschodni – co mogło dziwić, ponieważ Irlandia nie była wówczas szczególnie zindustrializowana.
Lovelock postanowił sprawdzić, w jakim stopniu za te zanieczyszczenia odpowiada przemysł, i rozpoczął pomiary stężenia freonu-11, znanego też jako CFC-11. Wybrał tę substancję, ponieważ nie może być wytworzona ani w wyniku procesów naturalnych, ani rolniczych. Na jej obecność w atmosferze może wpływać jedynie przemysł. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami zarejestrował obecność freonu w brytyjskiej wsi Bowerchalke. Ale okazało się również, że CFC-11 można wykryć w Adrigole, gdy wieje wiatr wschodni – znaczyło to, że substancja przylatuje do zachodniej Irlandii aż z Anglii, Walii, ze Szkocji i z kontynentalnej Europy. Jednak już zupełną niespodzianką dla naukowca była obecność freonu w powietrzu przybywającym do Irlandii wraz z wiatrem zachodnim znad Atlantyku (co prawda w nikłym stężeniu 50 cząstek na milion – ale jednak!). Poruszony wynikami Lovelock z nowiutkim, skonstruowanym przez siebie czujnikiem zaokrętował się na statku badawczym „Shackleton” zmierzającym w kierunku Południowego Oceanu Lodowatego. Wprawdzie musiał wysiąść już w Montevideo (tylko na taki odcinek dostał grant badawczy), lecz zaprzyjaźniony naukowiec, który pozostał na pokładzie, zgodził się wykonywać kolejne pomiary aż do samej Antarktyki. Freon okazał się wszechobecny.
Była to ta sama substancja, która – jak naukowcy ustalili kilka lat później – odpowiada za dziurę ozonową w atmosferze. Lovelock, publikując swoje wyniki w „Nature”, nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Dla niego rozpowszechnienie freonu było raczej dowodem na to, że atmosfera całej planety stanowi jedność. Jeżeli wstrzykniemy coś do ludzkiego krwiobiegu, nieuchronnie rozprzestrzeni się to po organizmie. Atmosferę Ziemi można zatem postrzegać jako układ krążenia.
Stokrotki na górze Ararat
Latem 1975 r. duet Lovelock–Margulis opublikował w czasopiśmie „Co-evolution” artykuł Atmosfera jako układ krążenia biosfery: Hipoteza Gai. Ruchy ekologiczne powitały ideę „żyjącej Ziemi” z entuzjazmem, ale w środowisku okołonaukowym dominowały inne reakcje. Wizja Lovelocka i Margulis była zupełnie niezgodna z przekonaniem o technicznej wszechmocy człowieka, niezwykle wówczas rozpowszechnionym. W latach 70. furorę robiły koncepcje Gerarda O’Neilla z Princeton University, zwizualizowane przez utalentowanych artystów zatrudnionych przez NASA. Dzieła przedstawiały kolonie kosmiczne i szczęśliwych ludzi, którzy najwyraźniej zostawili wszystkie życiowe problemy na Ziemi. Margulis i Lovelock twierdzili, że to tylko mrzonki – wyrwanie z ziemskiego ekosystemu paru elementów i budowanie z nich utopii gdzieś w kosmosie nie może się udać.
Gdy w 1979 r. Lovelock wydał swoją pierwszą książkę Gaja. Nowe spojrzenie na życie na Ziemi, do grona jego zagorzałych przeciwników dołączył Richard Dawkins. Uznał on to dzieło za literaturę „popekologiczną” i kpił, że według autora organizmy wszystkich gatunków spotykają się co roku na górze Ararat, by wspólnie radzić, co dalej począć z klimatem planety. Odpowiedzią na te zarzuty był Daisyworld – komputerowa symulacja, którą Lovelock opracował wraz z biogeochemikiem Andrew Watsonem. Stanowiła ona skrajnie uproszczoną wersję Gai – ukazywała planetę Daisyworld, na której rosły dwa gatunki stokrotek: czarne i białe. Czarne pochłaniały więcej energii słonecznej, dzięki czemu podnosiły temperaturę otoczenia. Białe odbijały światło i miały działanie chłodzące. Model pokazał, że stokrotki, po prostu rosnąc i rozmnażając się (lub ginąc), potrafiły utrzymywać na planecie w miarę stałą temperaturę, nawet jeśli Słońce zmniejszało lub zwiększało swoją aktywność. Kiedy jednak została przekroczona pewna granica, tzn. robiło się zbyt gorąco lub zbyt zimno, kwiatki nie były już w stanie spełniać swojej regulacyjnej funkcji i cały ekosystem umierał.
Ten prosty komputerowy model przedstawiony w 1983 r. zyskał dużą sławę. Ale jeszcze głośniej zrobiło się o Gai pod koniec lat 80., kiedy do świadomości szerokiej publiczności dotarły ustalenia naukowców dotyczące globalnego ocieplenia. Zdolności termoregulacyjne planety okazały się niezwykle istotnym tematem.
Co z nami będzie?
Lovelock na pytanie o przyszłość Ziemi udzielił odpowiedzi – nie jednej, lecz kilku sprzecznych. W roku 2006 wydał książkę The Revenge of Gaia, w której przedstawił apokaliptyczną wizję przyszłości. Później stwierdził, że jednak nie docenił elastyczności globalnego ekosystemu. Następnie wieszczył nadejście świetlanej epoki, którą nazywał nowocenem – uważał, że Ziemią rządzić będzie przyjazna środowisku sztuczna superinteligencja. Ale i przy tym mniemaniu nie pozostał długo, przyznając, że sprawy mogą potoczyć się zupełnie inaczej. Zmienił też zdanie na temat energii odnawialnej. Zawsze twierdził, że ludzkość powinna postawić przede wszystkim na elektrownie jądrowe. Dopiero pod koniec życia orzekł, że energia wiatrowa i słoneczna również mają swoje zalety.
Taka niestałość poglądów byłaby pewnie czymś nie do pomyślenia u nobliwego profesora, jednak Jim Lovelock nigdy kimś takim nie został. Po zakończeniu współpracy z NASA w połowie lat 60. nie związał się już trwale z żadną instytucją. Jako ceniony wynalazca oraz naukowiec, z łatwością przekraczający granice specjalizacji, został niezależnym konsultantem doradzającym wielkim koncernom, takim jak Hewlett Packard lub Shell. Współpracował też z wywiadem brytyjskim, w którym był – jak sam utrzymywał – kimś w rodzaju Q z filmów o Jamesie Bondzie. Dzięki tym kontraktom nie tylko mógł utrzymać rodzinę, lecz także wybudować i wyposażyć własne laboratorium, w którym prowadził badania.
Było to dla niego rozwiązanie idealne, ponieważ uważał, że zależność od instytucji zabija ducha nauki. System grantów, wedle którego badacze muszą z góry zapowiadać, co odkryją, jego zdaniem przeczy praktyce – najciekawsze odkrycia są niespodziewane. Lovelock twierdził też, że instytucje niepotrzebnie zamykają naukowców w granicach specjalizacji, oraz – ze względu na swoją powagę – wymagają od nich, żeby uparcie trwali przy swoich poglądach i nigdy nie przyznawali się do pomyłki. W ciągu swojego 103-letniego życia (zmarł w lipcu 2022 r.) Lovelock bez ceregieli przyznawał się do błędów i nie trwał na siłę przy dawnych opiniach. Ale teorii Gai pozostał wierny do końca. Uważał, że z czasem ludzkość coraz bardziej będzie się do niej przekonywać. Pozostaje więc mieć nadzieję, że i Gaja okaże się łaskawa dla ludzkości.
Na podstawie: John Gribbin, Mary Gribbin, He Knew He Was Right; James Lovelock, Homage to Gaia.