Olga od kóz Olga od kóz
i
Izabela KR,„Obszar specjalnej ochrony ptaków Beskid Niski”, WikimediaCommons (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Olga od kóz

Agnieszka Karacz
Czyta się 16 minut

Jej kozy noszą już imiona gwiazd filmowych, śpiewaków operowych, muzyków. Każde koźlę otrzymuje swoje imię. Potrzeba dużo imion, bo kóz jest w tej chwili około czterdziestu. A gdy jedne znajdują nowe domy, to ciągle rodzą się kolejne.

Kontakty w telefonie

Jej lista znajomych w telefonie: Demi Moore, Bruce Willis, Angelina Jolie, Nicole Kidman, Tom Hanks, Will Smith, Sharon Stone. Pozostaje z nimi w kontakcie. Dzwonią, żeby zapytać o jakieś szczegóły. Czasem tak po prostu, żeby pogadać. Mają w końcu wiele wspólnych tematów.

„Nazwiska ludzi, którzy kupili ode mnie kozy, trudno jest spamiętać, dlatego zapisuję ich imionami koźląt” – wyjaśnia. Jest taki zwyczaj, że każdy rocznik zwierząt nazywa się według jakiegoś klucza. A ja lubię, jak moje kozy mają imiona i nazwiska.

Jej kozy otrzymały już imiona gwiazd filmowych, śpiewaków operowych, muzyków. Każde koźlę otrzymuje swoje imię. Potrzeba dużo imion, bo kóz jest w tej chwili około czterdziestu. A gdy jedne znajdują nowe domy, to ciągle rodzą się kolejne.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Chata

Jest stara. Łemkowska. Stoi przy drodze. Za nią niewielkie pomieszczenia gospodarcze pieczołowicie odnowione. Tam mieszkają koźlęta. Współdzielą dom z końmi, które więcej czasu i tak spędzają na łąkach. Łąk jest dużo. I strumień. Można skubać tam trawę do woli. Nikomu to nie przeszkadza. Do następnych sąsiadów i tak jest kawałek. W chacie na palenisku garnki napełnione wodą. Jest zima. Woda zamarzła w rurach. Trzeba ją nosić w wiadrach. W kuchni porozsiadały się koty. Jest ich osiem. Zgodnie dzielą swoje miejsca z czterema psami.

Olga o tamtym życiu

Urodziłam się w Warszawie. Tam mam całą rodzinę. Żadnej babci na wsi. Wychowywałam się w blokowiskach. Mam siostrę bliźniaczkę, która jest taką miejską panienką. Zawsze chciałam żyć wśród zwierząt. Lepiej się z nimi zawsze dogadywałam niż z ludźmi. Nigdy psa nie miałam. Moi rodzice nigdy się nie zgodzili na psa. Bo nie ma miejsca, bo będzie brudno.

Odkąd pamiętam, jeździłam konno. Zawsze mnie te konie pociągały. Trafiłam kiedyś na obozie studenckim na człowieka, który prowadził kawalerię ochotniczą. To jest takie kultywowanie tradycji kawalerii polskiej. Związałam się z człowiekiem, którego poznałam w tej kawalerii. Zaczęliśmy budować dom pod Warszawą. Jak dom, to wiadomo było, że i konie przy domu. Tam zaczęły się pojawiać pierwsze zwierzęta. Najpierw pies. Ten wilczarz, ten kudłaty. Piszczucha. Dużo było z nim problemów na początku. Wychowywany w stajni pił wodę i sikał jednocześnie. On już ma 11 lat, więc jest w wieku biblijnym. Średnia życia takich psów wynosi 8 lat. A ja przez 10 lat żyłam z człowiekiem w toksycznym związku, próbując się z niego uwolnić. Dlaczego nie odeszłam wcześniej? Bo nie wyobrażałam sobie, że uda mi się to zrobić na moich własnych zasadach. Z tymi zwierzętami. Myślałam, że nie będzie mnie stać na to, żeby je utrzymać. Że nie dam sobie rady z tym wszystkim.

Pierwszy raz w Beskid Niski trafiłam kilkanaście lat temu. Przyjechałam na praktyki do stadniny koni huculskich i zakochałam się w tym miejscu. Marzyło mi się, żeby zamieszkać w tym Beskidzie. Zwierzęta miałyby tu raj. Wypatrzyłam sobie nawet kawałek ziemi, który strasznie chciałam kupić. Przyjeżdżając tutaj mówiłam znajomym, że to jest moja ziemia. Że jadę na moją ziemię. Ale to było nierealne. Byłam totalnie uzależniona od człowieka, z którym żyłam. I miałam tych zwierząt całe mnóstwo. One stanowiły treść mojego życia. Nie wyobrażałam sobie rozstania z nimi.

Ścieżki życiowe

Te moje kozy to jest rasa anglonubijska. Dopiero się zaczęły w Polsce pojawiać. Nie sposób było je kupić. A mnie się strasznie spodobały. Wyróżniają się mlekiem niezwykłej jakości. Jest bardzo tłuste, zawiera bardzo dużo białka i w ogóle jest takie niekozie. Same kozy są niezwykłej urody. Mówi się o nich, że to są takie psie kozy. Ludzie zakochują się w nich od razu. Tak też było ze mną. Początki były trudne. Szukałam tych kóz. Nigdzie ich nie było. Napisałam w tej sprawie do znanej hodowczyni. Nawet nie odpisała. Potem dowiedziałam się, że u niej trzeba było je zamawiać z dwuletnim wyprzedzeniem, bo ona to do Arabii Saudyjskiej i do Japonii, na cały świat te kózki eksportowała. Nie było tematu. Kiedyś dostałam od niej maila, że jest stado zarodowe: dziesięć kózek i cztery koziołki, i czy ja w to wchodzę. Poprosiłam ją o jeden dzień na zastanowienie się. Miały jechać do Rosji. Z powodu obostrzeń weterynaryjnych zamknęli granice. Tylko dlatego trafiły do mnie. Od tego momentu chciałam się skupić na hodowli. Te kozy wspaniale się sprzedawały. Są dziesięć razy droższe niż normalne. A jeszcze była taka moda na nie i nie było ich w Polsce, że te koźlęta sprzedawały się na pniu. Z rocznym wyprzedzeniem się te koźlęta rezerwowało. Jak już miałam te kozy, to pojawiła się realna szansa, że z tych kóz będę się miała jak utrzymać.

Początki

Któregoś razu znalazłam ogłoszenie: wynajmę dom w pięknym miejscu. Nowica – było napisane. Nowica uchodzi za miejsce prestiżowe w tej okolicy. Bo artyści i spotkania teatralne. Nie mogłam w to uwierzyć, że jest dom na wynajem w takim fajnym miejscu. A jak doczytałam w ogłoszeniu, że jest do dyspozycji stodoła, to mi się zapaliło światełko. Jak jest stodoła, to będzie miejsce dla tych moich wszystkich zwierząt. Jak weszłam do tego domu, wiedziałam od razu, że to jest to miejsce. Taka niesamowita była tu energia. Oczywiście pobiegłam od razu do tej stodoły. Byli zdziwieni, bo ja byłam najbardziej zainteresowana stodołą. Czy tam mi się zmieszczą te moje zwierzęta. Pomyślałam: jak ja tego teraz nie zrobię, to będę tego całe życie żałować. Zawsze mi się to marzyło – jak mogę tego teraz nie zrobić?

Choroba

Wyobrażałam sobie, że w tym miejscu, pod Warszawą, umrę. I pojawiła się taka sytuacja w moim życiu, że tak rzeczywiście mogło być. Poszłam do lekarza i się okazało, że mam raka w wieku 33 lat. Ta wizja mnie przeraziła. Wszystko nabrało tempa i wtedy rzeczywiście zaczęłam działać. Wyprowadziłam się. Sama. Po dwóch dniach okazało się, że chodzę po ścianach bez tych zwierząt. On się żarliwie modlił za mnie. Poza tym żadnego wsparcia. Wyprowadziłam się, ale codziennie wpadałam do zwierząt. To ja musiałam się nimi zajmować. Sytuacja okropna. Wróciłam, bo nie wiedziałam, czy pożyję dwa miesiące czy dwadzieścia lat. Nie wiedziałam, co dalej ze mną będzie. Wróciłam, ale już wiedziałam, że to będzie tylko czasowo.

Czy boję się, że rak wróci? Nauczyłam się odpędzać złe myśli. Te myśli zabijają. Lądowałam na OIOM-ie kardiologicznym z objawami zapaści. Lekarze mówili, że nic mi nie jest. A ja myślałam, że oni wiedzą, że ja umieram, tylko nie chcą mi powiedzieć. I tak było bez przerwy. Może to były konsekwencje bardzo agresywnego leczenia. Ja tam zawsze kwitłam po osiem godzin w poczekalniach. Większość kobiet ma taką straszną cechę, że muszą przegadać te swoje problemy. I siedziały te kobiety, i opowiadały. I słuchasz, że ta miała przerzuty do nadnerczy, a tamta do mostka. Zaraz się okazywało, że mnie mostek boli. Potem się nauczyłam: słuchawki na uszy i nie słuchać tych ludzi. I nic nie czytać. W przypadku chorób nowotworowych nie ma dwóch takich samych przypadków. Wielu ludzi umiera na raka, jak im lekarze mówią, że im zostało pół roku życia. To oni umrą za te pół roku. Bo nie chcą rozczarować swojego lekarza.

Tu i teraz

Długo nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Rodzicom powiedziałam dopiero po dwóch dniach. Że jesteśmy już w Nowicy. Mama westchnęła. To było takie westchnienie ogromnej ulgi, że do końca życia tego nie zapomnę.

Wraz ze mną dwa konie, stado kóz, dwa psy i cztery koty.

Wygląd mojego dnia podyktowany jest opieką nad zwierzętami. To mi całe życie tutaj ustawia. Zaczynam od koni i kóz. Konie są takimi zwierzętami, które muszą dostawać jedzenie zawsze o tej samej porze. Potem kozy. Siano, woda, owies. W tej chwili też karmienie, bo ja te dzieciaki odchowuję, większość na butelkach. Karmię je preparatem mlekozastępczym, żebym mogła robić sery. Ja z tego w tej chwili żyję. Sprzedaję sery głównie wśród znajomych. Ludzie, którzy do mnie raz trafili, wracają. Rozpowiadają znajomym – tak przyjeżdżają następni.

To są kozy rasowe. Takie trochę bardziej wymagające. Jeśli się je samemu odkarmia, to ma się większą kontrolę nad tym, jak się rozwijają. Ja też sprzedaję koźlęta i muszę dbać o to, żeby dobrze rosły i dobrze się rozwijały. Jeszcze trzeba wydoić kozy. Dwa razy dziennie. Wszystko to robię ręcznie. Trochę czasu to zajmuje. Potem są psy i koty. Zajmuje mi to rano około trzech godzin. I wieczorem wszystko to oczywiście powtarza się. Kozy mają okres rozrodczy raz do roku na jesieni. To są zwierzęta skracającego się dnia świetlnego. Jak dzień się robi krótszy, to one zachodzą w ciążę, chodzą w tej ciąży pięć miesięcy i rodzą wczesną wiosną. Ale te moje kozy są oczywiście jakieś inne. Ta rasa tak ma, że one w czerwcu, lipcu zaczynają, dlatego rodzą wcześniej. Ludzie się dziwią, dlaczego ja mam tak wcześnie koźlęta. Mnie się zawsze na święta rodzą. Większość wiedzy o kozach to doświadczenie, jakie się samemu zbiera. Bo teoria akademicka nie zawsze się przekłada na praktykę. Ja studiowałam prawie dziesięć lat na SGGW w Warszawie. Najpierw biologię na wydziale rolniczym. Też tam coś o kozach było.

Gdy odchodzą

Oczywiście, że pamiętam swoją pierwszą kozę, Kozulkę. To od niej wszystko się zaczęło. Zeszłej jesieni odeszła do krainy wiecznych łowów. Była ze mną ze dwanaście lat. To zwierzę zmieniło moje życie. W moim sercu zajmuje miejsce wyjątkowe. Nie wiem, czy powinnam o tym mówić, bo trochę złamałam przepisy. Jak ona mi padła, to powiedziałam, że Kozulka nie pójdzie na przemiał. Została tutaj ze mną pod gruszką.

To jest dla mnie straszne, jak padają te koźlęta. Najgorsze są sytuacje, jak te koźlęta odchowuję na swoich rękach i takie koźlę mi po dwóch miesiącach pada. Nienawidzę tego. Jak zwierzęta umierają ze starości, to jest naturalna kolej rzeczy i godzisz się z tym jakoś łatwiej. Bardzo przeżywam śmierć moich zwierząt. To jest moja rodzina najbliższa. Ja nie wiem, co będzie, jak mi konie poumierają. Nie wyobrażam sobie, żeby miał przyjechać tu samochód i je zabrać. Z jakiegoś powodu ciągle o tym myślę. Żeby mi przypadkiem żadne zwierzę nie umarło zimą. Bo ziemia zmarznięta i nie miałabym go jak pochować. Chciałabym móc je godnie pochować. Wobec ludzi w ogóle nie mam takich myśli. A o koniach tak myślę. Są przecież cmentarze dla psów, kotów. A konie? Dlaczego nie ma cmentarzy dla koni? Jak ja mam zwierzę, które kocham miłością ślepą, oddać na przemiał?

Przy porodach staram się być. Moje zwierzęta są kryte pod kontrolą, z ręki. Więc ja mniej więcej znam termin porodu. Najczęściej rodzą się dwie, ale w zeszłym roku miałam też pięć. Często pomagam tym kozom. Bywa i tak, że całe noce spędzam w stajni. Jak kozy stękają i stękają, i jeszcze nic z nich nie wychodzi, to prę razem z nimi, siedzę i oddycham z nimi. I myślę, że to będzie za chwilę, a to za chwilę trwa jeszcze czasem parę godzin. Ile mam takich porodów za sobą? Myślę, że z kilkadziesiąt.

Mój koniec świata

Jestem bardzo szczęśliwa i uważam się za ogromną szczęściarę. Stworzyłam tutaj własną bajkę. Żyję dokładnie w taki sposób, w jaki chciałam żyć. A przez większość życia uważałam, że to jest nierealne. Ale udało się. Mimo że wszyscy mi powtarzali, że muszę coś z tych marzeń okroić. A mnie się udało wyprowadzić w wymarzone, ukochane miejsce, na swoich własnych warunkach, zabierając te wszystkie zwierzaki ze sobą. Jeszcze doszło mi ich więcej. One wszystkie mają wymarzone warunki do bytowania. Dzikie łąki pełne mięty. Wolność. Pytasz, czy czuję się samotna? Tak, na początku czułam się samotna. Nie znałam tutaj nikogo. Ale teraz mam cudownych przyjaciół. Nie bardzo się prosiłam o te znajomości, nie liczyłam na to. Oni sami zaczęli do mnie przychodzić. Cudowni ludzie, którzy się po prostu pojawili. Jestem odludkiem. Ja się śmieję, że powinien powstać taki film Samotność w Nowicy, bo prawie każdy mieszka tu sam. Tak sami siedzą po tych chałupach. Tu jeden, tam jeden. O czasach warszawskich mówię, że to było w moim poprzednim życiu. Tak to czuję. To była podróż jakby na inną planetę.

Nie wiem, czy tutaj spędzę całe życie. Mam silną słowiańską tożsamość, takie wschodnie ciągoty: Rosja, Ukraina, Rumunia. Tak jak mój sąsiad, Andrzej Stasiuk, który mieszka za górą. Było mi bardzo miło, bo on nienawidzi kozich serów, a moje zaczął jeść. Powiedział kiedyś coś takiego, co zmieniło mój sposób postrzegania tego miejsca. On powiedział, że kiedyś myślał, że to jest taki koniec świata. Wszyscy tak mówią. A okazało się, że stąd jest wszędzie blisko. Na Ukrainę blisko. Do Mołdawii blisko. Do Budapesztu. Że to jest takie centrum właściwie. Wszędzie można dotrzeć. Postrzeganie świata z punktu widzenia Warszawy to jest jakieś takie nie do końca trafione. Śmieję się, że dopiero jak wyprowadziłam się na ten koniec świata, zaczęłam poznawać znanych ludzi. Przychodzą po moje sery i zaprzyjaźniamy się. Bogusław Linda, Henryk Sawka, Andrzej Stasiuk. Jak w Warszawie mieszkałam, to nie miałam takich znajomości.

Jak się mieszka w takim miejscu, to się człowiekowi zmysły wyostrzają. Słuch mi się wyostrzył i wzrok w kwestii postrzegania ruchu. Nawet za bardzo. Bo ja każde ruszające się źdźbło trawy widzę kątem oka i skupia ono moją uwagę. Uwielbiam słuchać oddechów tych moich zwierząt. To mnie bardzo uspokaja. Słuchając takich spokojnych oddechów zwierząt, masz poczucie, że wszystko jest w porządku.

Jak się wejdzie na taką drogę, która jest nam pisana, to wszechświat nam na to odpowie i drzwi się zaczynają przed tobą otwierać. I wszystko się zaczyna, samo – nie samo, układać.

Czytaj również:

Owędy Owędy
i
A road in Dyrehaven, Theodor Philipsen (domena publiczna)
Opowieści

Owędy

Michał Książek

Szedłem i byłem pewien, że już ktoś tak szedł. Przystawałem, ale ktoś już tak przystawał. Patrzyłem, ale w tym też nie byłem pierwszy.

Juszkowy Gród

Bodźce docierające z Juszkowego Grodu wywoływały mnie z widoku. Jak światło obraz z kliszy. Jak obraz znikąd, tak mi wracała świadomość z zamyślenia. Było to bardzo dziwne, wciąż nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zwyczajnie zgodzić na to powstawanie obrazu. Na dźwięki grane przez bębenek i trąbkę. Na pianie koguta, brzmienie mowy. Mówili po prawosławnemu. Przez to znowu czułem się na tym Podlasiu jak jakiś lewosławny. Dobre to było, takie istnienie dzięki otoczeniu. Z samych wrażeń. Ale chyba ja też, patrzący też  powoływał ten świat. Bo wystarczyło zamknąć oczy i Juszkowego Grodu nie było.

Czytaj dalej