Co łączy chrześcijańską ikonografię, teozoficzną koncepcję aury i ukute przez brytyjskiego biologa Ruperta Sheldrake’a pojęcie pola morfogenetycznego? Granice między nauką a metafizyką nie zawsze mają charakter ostrego podziału i nie wszystkie zjawiska można wyjaśnić na gruncie materialistycznego światopoglądu. Aura jest jednym z tych wymykających się naukowemu poznaniu zagadnień.
Sztuka chrześcijańska używa aureoli od połowy IV w.; początkowo towarzyszyły one wyłącznie wizerunkom Chrystusa, z czasem jednak artyści zaczęli stosować je, przedstawiając postaci anielskie, świętych i męczenników, postaci symboliczne i spersonifikowane alegorie, takie jak Baranek Boży, Duch Boży, gryf czy Feniks. Niemniej nie był to wynalazek sztuki chrześcijańskiej, świetliste nimby wywodzą się z inspiracji różnymi wyobrażeniami antycznymi i orientalnymi, w których jaśniejące blaskiem promienie i owale otaczają wizerunki bohaterów, cesarzy, bóstw – w szczególności tych kojarzonych ze Słońcem, jak Helios czy Mitra.
Nie jest to też tylko gra środków artystycznych: mitologie i hagiografie obfitują w opisy dotyczące widzialnych cudów, osobliwych zjawisk świetlnych, a także uroczystych i kojących nastrojów spowijających świętych, mędrców, wiedzące itd. Rozmaite zachodnie tradycje mistyczne i ezoteryczne od zawsze opisywały ciała subtelne, eteryczne czy astralne.
Subiektywne barwy
Zdaniem niektórych zjawiska te łączą się z czymś, co każdy zna ze swojego doświadczenia. David Lynch przyznaje, że wyczuwa nastrój spokoju w pomieszczeniu, w którym przed chwilą ktoś medytował. Często mówi się o „magii miejsc” i są to spostrzeżenia, które zwykle wykraczają poza estetykę. Może nawet częściej uważa się, że dane miejsce ma złą energię, choć też trudno stwierdzić, jaka jest tego przyczyna i skąd bierze się wrażenie niepokoju. Mamy tutaj do czynienia z całym zespołem rzadkich zjawisk, znajdujących się gdzieś na progu naszych możliwości percepcyjnych.
Wszystko to sprowadza nas do ezoterycznego pojęcia aury, które zrobiło wielką karierę w nowych ruchach religijnych, głównie inspirowanych wierzeniami orientalnymi. Ważnym popularyzatorem tego terminu był teozof Charles Webster Leadbeater (1854–1934). Pojmował je jako kolory spowijające danego człowieka; sam twierdził, że je spostrzegał i rozumiał duchowe oraz moralne znaczenie tych barw. Ponadto połączył aurę z indyjskim pojęciem czakry; to skojarzenie niejednokrotnie jest spotykane do dziś. Biorąc pod uwagę wielkie znaczenie historyczne i autorytet Towarzystwa Teozoficznego w kształtowaniu się XX-wiecznych ruchów religijnych i duchowości, nie powinna dziwić nas popularność aury.
Leadbeater prowadził wiele fantazyjnych rozważań. W książce The Inner Life pisał o aurze spowijającej książki; warto odnotować jego zalecenia. Jeśli książka była czytana przez wiele osób, łatwiej ją zrozumieć, bo ma „pełniejszą” aurę, będącą rezultatem wrażeń i przemyśleń wszystkich wcześniejszych czytelników. Z drugiej strony – książka wypożyczona z biblioteki może być „nieprzyjemna psychicznie”, ponieważ przenika ją różnego rodzaju magnetyzm, dlatego osoby wrażliwe powinny takich książek unikać, a przynajmniej nie trzymać ich w dłoniach podczas lektury, lecz położyć na stole.
Oczywiście obiektywne istnienie aury trudno stwierdzić, bo sprowadza się do subiektywnego wrażenia. Jak mielibyśmy wykazać, że Leadbeater nie widział aury przenikającej jego książki? Przykładowo zadajmy sobie pytanie: skąd bierze się nasze przekonanie, że istnieje żółty kolor? Pomijając niezwykle skomplikowaną filozoficzną problematykę tego, co istnieje, a co nie istnieje, i pozostając na gruncie zdrowego rozsądku – akceptowanie istnienia żółtej barwy dokonuje się na drodze społecznej zgody. Obecność tego koloru jest powszechnie przyjmowana, ponieważ większość z nas, widząc tę samą barwę w różnych przedmiotach, określa ją jedną nazwą. Wyobraźmy sobie jednak, że byłaby ona postrzegana tylko przez jednego człowieka na świecie, i robi się problem.
Luki w nauce
Zwolennicy istnienia aury, którzy mają ambicje, by naukowo uzasadnić swoje przekonania, często posługują się kontrowersyjnym pojęciem pól morfogenetycznych angielskiego naukowca Ruperta Sheldrake’a. Przyjrzyjmy się tej koncepcji bliżej. Dr Sheldrake jako naukowiec włożył wiele wysiłku w podważanie tego, co nazywa dogmatami współczesnej nauki, przekonań nawykowo przyjmowanych jako obowiązujący sposób myślenia, choć – jego zdaniem – niemających uzasadnienia. Jednym z nich jest wiara w wieczność praw natury. Przekonanie to miałoby wywodzić się z teologii i z nieuzasadnionego projektowania świata ludzkiego na świat przyrody. Nauka Zachodu powstała w kontekście wyobrażenia wszechmocnego Boga rozumianego jako wielki monarcha dyktujący podwładnym (czyli całemu światu) swoje prawa. Niemniej te ustanawiają jedynie ludzie i być może też nie zawsze, tylko w bardziej złożonych cywilizacjach. Nie ma powodu sądzić, że istnieją w naturze odwieczne, niezależne od czasu i miejsca prawa. Poza tym od lat 60. w kosmologii przyjmuje się, że kosmos jest raczej rozszerzającym się „organizmem-energią”, który ma swój początek w czasie (ten początek – Wielki Wybuch – jest jednocześnie początkiem czasu) . Jak więc miałyby istnieć prawa wieczne, będące przed wszechświatem? Ściśle mówiąc, nie może być tutaj mowy o jakimś „przed”, bo wtedy nie istniał czas.
Fizyka i astrofizyka w ostatnim wieku poczyniły znaczne spustoszenie w zdroworozsądkowym obrazie świata. Nie ma już obiektywnego, linearnego czasu i obiektywnej przestrzeni. Przyjmuje się istnienie czarnych dziur. Sto lat temu Albert Einstein wprowadził czwarty wymiar. Kolejni fizycy dodali kolejne wymiary. Spekulacje o innych wymiarach nie są już domeną ezoteryki czy podróżników psychodelicznych. A jednak, zdaniem Sheldrake’a, wielu współczesnych naukowców poprzestaje na staroświeckich wyobrażeniach.
Obok przekonania o wiecznych prawach drugą istotną rzeczą jest wyobrażenie świata jako mechanizmu. W tej perspektywie „siły witalne”, energie działające w przyrodzie, są wykluczone. Przykładowo człowiek zostaje zredukowany do pewnych mechanizmów chemiczno-fizycznych. Sheldrake nie odrzuca tej perspektywy, bo metodologicznie okazała się niezwykle płodna poznawczo i technologicznie, ale wskazuje jej ograniczenia – m.in. na jej gruncie nie sposób wyjaśnić, dlaczego powstało życie albo jak powstała świadomość. Jego zdaniem, analizując „mechanikę” kodów genetycznych, nie można odnaleźć odpowiedzi na te pytania.
W latach 80. wierzono, że uda się ostatecznie zrozumieć kod genetyczny, co pozwoli sterować syntezą białka, jednakże efekty żmudnego i pracochłonnego odtwarzania sekwencji „liter” w kodzie genetycznym okazały się – według Sheldrake’a – rozczarowujące. Sekwencjonowanie genomu nie wyjaśniło, dlaczego jesteśmy tak różni od szympansów. Niespodzianką było to, że rejestr ludzkich genów wynosił około 25 tys. (spodziewano się 100 tys.); muszka owocowa ma ich 17 tys., jeżowiec – 26 tys., ryż – około 38 tys. Odcyfrowany „język”, który miał wyjawić różnice między danymi gatunkami, nie wykazał jej.
Dodatkowo nie odkryto wyjaśnienia, dlaczego dany organizm otrzymuje taką, a nie inną formę; odmienności w budowie ciał różnych gatunków zwierząt nie mają odzwierciedlenia na poziomie genów (odkrycie genów homeotycznych u muszek owocowych wywołało sensację, bo miały to być geny odpowiedzialne np. za rozwój kończyn, okazało się jednak, że ludzie posiadają prawie identyczne geny). Z kolei wyjaśnianie tych luk „programami genetycznymi” to zdaniem Sheldrake’a wyrażanie w innych terminach tez „niemechanistycznych” i powrót w nowym przebraniu metafizycznej koncepcji niewidocznych „sił witalnych” działających w naturze; metafora programu też nie jest do końca szczęśliwa, bo sugeruje istnienie kogoś, kto programuje.
Szczury i rezonans morficzny
Pola morfogenetyczne to dla Sheldrake’a koncepcja uzupełniająca wspomniane luki w naszej wiedzy. Nie odrzucając zupełnie mechanistycznego obrazu świata, sugeruje on, że za owymi mechanizmami stoją pola rozumiane jako odmienny rodzaj przyczyn niejako oddziałujących „z zewnątrz” i ze „środka” (być może w innym wymiarze, w innym „tunelu” rzeczywistości itp). Pola morfogenetyczne (morphe – forma, genesis – geneza) mają wypełnić rozziew dzielący biologię molekularną od tego, co widzimy. One sprawiają, że rośliny i zwierzęta rosną, że zmieniają kształty, że się regenerują. Słowem: robią to wszystko, co jest niewyjaśnialne na gruncie analizy fizyczno-chemicznej.
Koncepcja Sheldrake’a zawiera kilka frapujących wątków – m.in. pola morfogenetyczne nie mają natury energetycznej ani masy, wobec czego nie podlegają prawom mającym zastosowanie do tego, co ma energię i masę (ciał, cząstek itd.). Powstają jako efekt procesu nazwanego rezonansem morficznym: taki rezonans (nie mając masy i energii) nie musi być osłabiony przez dystans przestrzenny czy czasowy. A więc może oddziaływać na byty położone milion kilometrów od siebie albo centymetr od siebie; może oddziaływać na wydarzenia, które dzieją się w odstępie 10 minut, ale też kilku stuleci.
Ponadto pola morfogenetyczne mają niejako świadomość i pamięć, są zmienne i dynamiczne. Sheldrake wyjaśnia nimi wiele zjawisk, np. proces uczenia się czy przyswajania zachowań. Według badacza jeśli przedstawiciel gatunku nauczy się czegoś, inny osobnik tego samego gatunku, nie mając kontaktu z nim, jest w stanie szybciej nauczyć się owej rzeczy. Na przykład jeśli szczur w Nowym Jorku zostanie nauczony określonego zachowania, szczury z Moskwy powinny szybciej to sobie przyswoić. Sheldrake i jego współpracownicy zajmują się podobnymi eksperymentami. Podobnie łatwość, z jaką dzieci uczą się obcych języków, miałaby być konsekwencją rezonansu morficznego (wszak nie ma genów odpowiedzialnych za naukę języków), będącego niejako pamięcią zbiorową (obserwacje językoznawców miałyby uzasadniać teorię Sheldrake’a).
Nauka czy metafizyka?
Koncepcje brytyjskiego biologa nie spotkały się z euforycznym przyjęciem ze strony innych biologów. Zauważmy jednak, że jego dociekania wielokrotnie były wspierane przez fizyków, nierzadko wybitnych, takich jak fizyk kwantowy David Bohm czy noblista Brian D. Josephson.
Inspiracje koncepcji Sheldrake’a wywodzą się z religijnych doktryn wschodnich; sam biolog przyznaje, że różne kierunki mistyczne zawsze znajdowały się w polu jego zainteresowań. Krytycy zarzucają mu, że nie uprawia nauki, lecz metafizykę. On jednak odpowiada – słusznie – że nie ma nauki bez przyjmowania, mniej lub bardziej jawnie, założeń metafizycznych. Materializm współczesnej nauki jest niedającą się dowieść doktryną metafizyczną, a przy tym staroświecką.
Wróćmy do aury. Rzecznicy jej istnienia twierdzą, że aura, rozumiana jako „ukryty” czynnik organizujący i determinujący dane aspekty życia, mogłaby mieć związek z polami morfogenetycznymi pełniącymi właściwie te same funkcje.
Sam Sheldrake przyjął jednak w tej sprawie stanowisko sceptyczne. Kiedyś przeprowadził eksperyment, w którym wziął udział legendarny komik John Cleese (wielki sympatyk twórczości Sheldrake’a). Obaj siedzieli w pomieszczeniu, do którego po kolei wchodzili specjaliści od „czytania” aury i niezależnie od siebie opisywali aurę biologa, komika oraz innych osób biorących udział w eksperymencie. Rezultat był jednak taki, że kolory, charakterystyka pól energetycznych itd. nigdy się właściwie ze sobą nie zgadzały.
Znowu natrafiamy więc tutaj na trudność, o której wspomnieliśmy wcześniej: że w pełni zadowalający eksperyment nie jest prawdopodobnie możliwy, bo nie sposób obejść trudności związanej z subiektywnym charakterem postrzegania aury, tak jak nikt nie jest w stanie pożyczyć komuś swoich oczu.