Planeta Ziemia Obiecana Planeta Ziemia Obiecana
i
rys. Marek Raczkowski
Kosmos

Planeta Ziemia Obiecana

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 18 minut

W euforii, z jaką witamy każdą informację o odkryciu kolejnego podobnego do naszego globu, jest coś z dojmującego poczucia, że już się dłużej nie da wytrzymać na tej zanieczyszczonej, przeludnionej i targanej kryzysami Ziemi. I że trzeba poszukać jakiejś innej.

Czy istnieje życie pozaziemskie? Profesor Jeremy Drake, amerykański astronom z Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics, twierdzi z przekonaniem, że pytanie nie brzmi już dzisiaj „czy”, ale „kiedy” i „gdzie”. I nie jest w tym odosobniony. W tym samym duchu wypowiadają się coraz częściej także przedstawiciele NASA, czyli największej na świecie instytucji zajmującej się badaniem kosmosu. Jeśli mają rację, przed nami kulturowy i światopoglądowy przewrót porównywalny z przewrotem kopernikańskim.

Od pamiętnego roku 1543, a zatem od publikacji De revolutionibus orbium coelestium (O obrotach sfer niebieskich), radykalnie obrazoburczej książki toruńskiego astronoma, zdajemy już sobie sprawę, że Ziemia nie jest centralnym punktem Wszechświata. Mimo to wciąż kultywujemy przekonanie o własnej wyjątkowości i niepowtarzalności. I choć zaczyna nam ono w ostatnich latach zdecydowanie doskwierać – im lepiej poznajemy kosmos, tym jego bezmiar i pustka oraz nasza w nim samotność stają się coraz wyraźniejsze – jak dotąd pozostaje nienaruszalne. To się jednak już niebawem zmieni. Oczywiście jeśli Jeremy Drake i inni naukowcy zajmujący się astrobiologią faktycznie się nie mylą.

Jakie będą konsekwencje tej zmiany? W jaki sposób wpłynie ona na ludzką kulturę? Nie sposób tego dzisiaj przewidzieć. Z całą pewnością w ostatniej dekadzie idea życia pozaziemskiego permanentnie gości nie tylko na łamach poważnych periodyków naukowych, lecz także masowych mediów. Odkąd w 1992 r. Aleksander Wolszczan i Dale Frail ogłosili odkrycie pierwszych planet poza Układem Słonecznym, dowiadujemy się co rusz, że gdzieś tam, w odległych zakątkach Galaktyki, istnieją obiekty, na których panują warunki umożliwiające powstanie życia. W minionych latach naukowcy kilkakrotnie donosili o zidentyfikowaniu kolejnych takich egzoplanet, za każdym razem entuzjastycznie oznajmiając, że jesteśmy już blisko wielkiego, oczekiwanego przez wszystkich przełomu. Podchwytywały to natychmiast stacje telewizyjne i portale internetowe, generując krzykliwe hasła, z których wynikało, że ten przełom właściwie już nastąpił (jest to, niestety, cecha charakterystyczna medialnej recepcji wielu odkryć naukowych). Niezależnie jednak od realnego stanu wiedzy zainteresowanie, jakie budzą podobne sensacje – a także powodzenie wielkich hollywoodzkich produkcji w rodzaju Nowego początku (2016) – świadczy bez wątpienia, że tego rodzaju treści trafiają w wyjątkowo czuły punkt zbiorowej wyobraźni.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Carl Gustav Jung, szwajcarski psycholog i psychiatra, pisał w opublikowanej w 1951 r. książce Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie, że rosnąca popularność doniesień o Niezidentyfikowanych Obiektach Latających, które rzekomo odwiedzają Ziemię, jest w każdym razie wyrazem pewnej psychologicznej prawdy o człowieku współczesnym. Utraciwszy tradycyjne wyobrażenia transcendencji, zwrócił się on w kierunku technologii jako czegoś, co – tak szczerze wierzy – przyniesie mu materialny substytut religijnego zbawienia czy wyzwolenia. Mieszkańcy odległych planet przybywający na Ziemię w okrągłych, latających talerzach – twierdził Jung – to de facto starożytni bogowie, przebrani tylko dla niepoznaki w nowoczesny strój. W epoce utraty jakichkolwiek stałych punktów odniesienia przynoszą oni dobrą nowinę: istnieje jakiś inny świat, istnieje jakaś wyższa cywilizacja, która gotowa jest podzielić się z nami swoją zaawansowaną wiedzą. A tym samym uwolnić nas od dotkliwych bolączek ludzkiej kondycji – poczucia bezsensu, pustki i lęku.

Jakiego rodzaju fantazja towarzyszy dzisiejszym debatom o życiu w kosmosie? Może jest w tej niewczesnej euforii, z jaką witamy każdą informację o odkryciu kolejnej podobnej do Ziemi planety, coś z dojmującego poczucia, że już się tu dłużej nie da wytrzymać? Że zdegradowana, zanieczyszczona, przeludniona i targana kryzysami Ziemia nie zniesie więcej ludzkiej obecności i wobec tego trzeba poszukać jakiejś innej?

A może chodzi o ten paraliżujący lęk, który nas ogarnia, kiedy patrzymy w nieskończone kosmiczne przestworza? W ten martwy bezmiar, w którym przewalają się tony materii, ale w którym nie ma ani śladu żadnej istności prócz nas – rodzących się i umierających na wirującej wokół Słońca kuli, zawieszonej w próżni wypełnionej galaktykami, czarnymi dziurami, gwiazdami, planetami i tonami pyłu. Bez celu, sensu i ładu. Ludzkość zawsze z nadzieją wpatrywała się w rozgwieżdżone niebo, ale w epoce lotów kosmicznych i zaawansowanych teleskopów okazało się ono bezdennie puste. Wcześniej mieliśmy ogromne pole do spekulacji, co też kryje się po drugiej stronie chmur. Dziś coraz silniej dochodzi do nas, że być może nie kryje się tam nic.

W każdym razie współczesna nauka – a niekiedy również pseudonauka – dostarcza mnóstwo paliwa dla naszej pobudzonej marzeniem o innych światach wyobraźni. Popadając niekiedy w przesadę, nadinterpretację i nadmierny optymizm. Bo ostatecznie, mimo najbardziej entuzjastycznych zapowiedzi, wciąż nie mamy żadnego dowodu na istnienie pozaziemskiego życia. Wciąż nie mamy pewności.

A przecież bardzo chcielibyśmy ją mieć, prawda?

Jedno wszakże jest pewne.

29 grudnia 2012 r. w okolicach miejscowości Polonnaruwa w Sri Lance widziano spadającą wprost z nieba wielką ognistą kulę. Oczywiście jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, relacje dotyczące wyglądu kuli nieznacznie się od siebie różnią. Jedni uważają, że miała odcień raczej pomarańczowy i nierówne gorejące krawędzie, inni – że ewidentnie mieniła się fioletem, obwód zaś był zaskakująco pozbawiony jakichkolwiek nieregularności. Niemniej o to, że się kula w ogóle pojawiła, nie ma sporu.

W tym punkcie jednak wszelka jednomyślność się kończy. I zaczynają się wersje sprzeczne w stopniu zasadniczym. Bo np. profesor Chandra Wickramasinghe – brytyjski matematyk i astronom, do niedawna szef Katedry Astrobiologii na University of Buckingham, obecnie pracownik naukowy University of Ruhuna w Sri Lance – jest stuprocentowo przekonany, że wielka ognista kula była meteorytem. Co więcej, wraz z ekipą swoich współpracowników on ten meteoryt osobiście odnalazł, a następnie poddał szczegółowym badaniom.

Wyniki tych analiz – przyznajmy, rewolucyjne – opublikował już 12 dni później. Owszem, w cokolwiek kontrowersyjnym czasopiśmie internetowym „Journal of Cosmology”, ale sama kontrowersyjność czasopisma w żadnym razie nie świadczy przecież o jakości badań oraz wniosków, które się z nich wyprowadza. Te zaś nie tylko wywracają do góry nogami podstawowe założenia przyjmowane we współczesnej kosmologii, lecz także potwierdzają teorię, którą profesor Wickramasinghe głosi od kilkudziesięciu lat, a której zręby opracował wraz ze swoim nieżyjącym już mentorem, znanym brytyjskim astronomem Fredem Hoyle’em. Teoria ta – zwana z grecka panspermią – powiada, że życie bynajmniej nie powstało na Ziemi 3,5 mld lat temu wskutek specyficznych procesów zachodzących w pierwotnym oceanie. Wręcz przeciwnie – życie przybyło tutaj wprost z kosmosu, za pośrednictwem meteorytów albo komet, na których materiał genetyczny podróżował sobie (i nadal podróżuje) pomiędzy różnymi galaktykami, opadając czasem na jakąś planetę i dając tam początek różnym formom organicznym.

I proszę bardzo, meteoryt, który spadł w okolicach Polonnaruwa, całkowicie te twierdzenia uwiarygodnia. Profesor Wickramasinghe bowiem, wraz z ekipą współpracowników, wykrył na jego powierzchni specyficzną odmianę okrzemek – czyli jednokomórkowych glonów występujących na niemal całej kuli ziemskiej – które niewątpliwie zamieszkiwały meteoryt w czasie, kiedy jeszcze dryfował w bezmiarze kosmicznej przestrzeni. Co więcej, dalsze analizy laboratoryjne ujawniły, że ta dziwna skała była także nośnikiem tajemniczych komórek zdradzających niesłychane podobieństwo do czegoś, co 11 lat wcześniej spadło wraz z czerwonym deszczem w prowincji Kerala w Indiach.

Po latach marginalizacji i traktowania z przymrużeniem oka profesor Wickramasinghe triumfował. Jego teoria panspermii – życia, które podróżuje w przestrzeni kosmicznej na meteorytach i kometach, a następnie zagnieżdża się na tej lub innej planecie – nareszcie zyskała bezsporne potwierdzenie.

Niestety, podobnie jak to było w przypadku innych twierdzeń profesora Wickramasinghe – na czele z ekscentrycznym konceptem, że Wszechświat i życie nie mają początku – środowisko naukowe nie podzieliło jego entuzjazmu. Więcej nawet, astrobiolodzy i geolodzy z University of Peradeniya w Sri Lance oraz położonego nieopodal Arthur C. Clarke Institute for Modern Technologies stwierdzili, że obiekt, który profesor Wickramasinghe przebadał, w ogóle nie jest żadnym meteorytem, ale fulgurytem – rurkowatym tworem powstałym wskutek uderzenia pioruna w kwarcową skałę. Okrzemki zaś, owszem, bez wątpienia na nim występują. Niemniej – są to okrzemki jak najbardziej ziemskie, nieróżniące się niczym od tych, które można spotkać w okolicy. Co w połączeniu z faktem, że kamień nie spadł z nieba, daje wynik w postaci fenomenu o znaczeniu bynajmniej nie aż tak doniosłym, jak wyobrażałby to sobie profesor Wickramasinghe.

Co do czerwonego deszczu natomiast – zjawiska do dzisiaj niewyjaśnionego i przywoływanego chętnie jako dowód na istnienie życia w kosmosie – sprawa ma się nie do końca tak, jak to profesor przedstawił w tekście dla „Journal of Cosmology”. Rzeczywiście, czerwony deszcz w Kerali spadł. Rzeczywiście nie wiadomo do końca dlaczego. Natomiast jeśli chodzi o zagadkowe komórki, które w nim odnaleziono, sprawa została jednoznacznie rozstrzygnięta w raporcie przygotowanym przez rząd Indii w porozumieniu z Centre for Earth Science Studies. W wyniku przeprowadzonych testów ustalono mianowicie, że deszcz zawierał wyjątkowo dużo alg z gatunku trentepolia. I faktycznie, nie wiadomo, jak się one tam znalazły. Ale nie dowodzi to bynajmniej, że pochodzą z kosmosu. Niezależnie od tego, cokolwiek by na ten temat twierdzili Godfrey Louis i Santosh Kumar, dwaj fizycy z Mahatma Gandhi University w Kottayam w Kerali, autorzy tekstu opublikowanego w internetowym magazynie „arXiv”, w którym przekonywali, że komórki pochodzą z międzygwiezdnych przestrzeni, a profesor Wickramasinghe ma bez wątpienia rację.

Sam zainteresowany pozostał jednak niewzruszony wobec tej krytyki. Z właściwą sobie swadą odpowiedział, że nie ma zielonego pojęcia, jakie kamienie badali jego koledzy, on z całą pewnością badał meteoryt, który pod postacią ognistej kuli spadł w miejscowości Polonnaruwa w Sri Lance. Dalsze dyskusje pomiędzy profesorem a jego oponentami pozostały bez konkluzji, każda strona trwa przy własnym stanowisku. Niemniej oficjalna nauka teorię profesora Wickramasinghe wciąż uznaje za niedowiedzioną i przynależną raczej do science fiction niż do rzetelnej refleksji. Nie zmienia to wszakże faktu, że sam jej głosiciel uchodzi za postać barwną i cenną, która przez swoje nieortodoksyjne pomysły nieustannie inspiruje do nowych badań i wytrąca z dobrego samopoczucia naukowców głoszących koncepcje znacznie bezpieczniejsze i łatwiejsze do eksperymentalnego sprawdzenia.

Patrząc jednak na niektóre hipotezy stawiane przez akademików o reputacji znacznie stabilniejszej niż profesor Wickramasinghe, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że traktując tego ostatniego z przymrużeniem oka, środowisko naukowe wykazuje się swoistą hipokryzją. Wśród tych, którzy śmieją się z głosiciela panspermii, wielu całkiem na poważnie zapuszcza się przecież na tereny zdecydowanie grząskie i problematyczne.

Bo czy co najmniej równie fantazyjnym pomysłem nie jest przekonanie, że nieregularności światła docierającego do nas z oddalonej o 1500 lat świetlnych gwiazdy KIC 8462852 biorą się z działań wyjątkowo zaawansowanej technologicznie cywilizacji? A w szczególności – z ogromnych paneli do pozyskiwania energii słonecznej, którymi ta cywilizacja zabudowała wspomnianą gwiazdę. I dzięki temu jej przedstawiciele nie muszą już wcale martwić się ani o prąd, ani o centralne ogrzewanie.

Tak właśnie rzecz przedstawił profesor Jason Wright z University of Pennsylvania w Stanach Zjednoczonych. Jakkolwiek nierealistycznie na pierwszy rzut oka brzmiałby ów scenariusz, ma on całkiem solidne naukowe podstawy. Odwołuje się mianowicie do rozważań Freemana Dysona, amerykańskiego fizyka pochodzenia angielskiego. W 1959 r. sformułował on prawo, w myśl którego każda wystarczająco zaawansowana technologicznie cywilizacja staje się na pewnym etapie swojego rozwoju zdolna do pozyskiwania energii wprost z gwiazdy stanowiącej centrum układu planetarnego, w którym się ona hipotetycznie znajduje. I przedstawił szczegółowy projekt specjalnych paneli, za pomocą których można by taki cel zrealizować.

A ponieważ gwiazda KIC 8462852 świeci w sposób zaskakująco nieregularny, rozwiązanie narzuca się samo. Wszystkie inne gwiazdy obserwowane z wykorzystaniem teleskopu Keplera zaciemniają się i rozjaśniają z matematycznie opisywaną cyklicznością. A ta jedna – nie. Muszą więc stać za tym przedstawiciele obcej cywilizacji. Nie ma innego wariantu. Ostatecznie nawet amerykańska astronomka Tabetha Boyajian z Yale University, która przed trzema laty pierwsza zwróciła uwagę na dziwne zachowanie gwiazdy, nie potrafiła znaleźć żadnego innego naturalnego wytłumaczenia tak dziwacznej anomalii. Przeanalizowała mnóstwo możliwości, wszystkie jednak wydawały się nader nieprawdopodobne.

W tym właśnie momencie wkroczył profesor Wright ze swoją romantyczną wizją czerpiącą z rozważań Freemana Dysona. I momentalnie skupił na sobie uwagę całego świata.

Nic tutaj jednak poza efektownymi scenariuszami nie udało się orzec z jakąkolwiek pewnością. Ostatecznie od KIC 8462852 dzieli nas – jak wspomniano – 1500 lat świetlnych. A to w praktyce oznacza, że obraz wyświetleń, który obserwujemy z wykorzystaniem teleskopu, pochodzi właśnie sprzed 1500 lat. Zatem co się tam teraz dzieje – nie mamy pojęcia. Co więcej, nie jest to obraz jakoś szczególnie dokładny, a w każdym razie nie na tyle, żeby można było hipotezę Wrighta–Dysona zweryfikować.

Ktokolwiek jednak reagowałby na takie rozważania pobłażliwym rozbawieniem, proszony jest o uświadomienie sobie – podkreślali astronomowie przychylnie nastawieni do rzeczonej hipotezy – że nasza Galaktyka istnieje mniej więcej 13 mld lat. W tym kontekście nie wydaje się konstatacją nadmiernie ekscentryczną stwierdzenie, że jest to czas w zupełności wystarczający, by na niektórych planetach powstało życie. I żeby wskutek tego rozwinęły się na nich różne cywilizacje, a następnie ich przedstawiciele zbudowali panele, za pomocą których pozyskują dziś sobie spokojnie całą potrzebną im do radosnej egzystencji energię.

Logiczne? Realistyczne? Bez wątpienia.

No, chyba że rację ma mimo wszystko zespół astronomów pod wodzą profesora Fernanda Ballesterosa z Universidad de Valencia, który – przeprowadziwszy stosowne obliczenia, symulacje i projekcje – orzekł, że nieregularne wyświecenia KIC 8462852 mają jednak źródła jak najbardziej naturalne. Z obcą cywilizacją niemające zgoła nic wspólnego.

Rozwiązaniem zagadki może być mianowicie – tak przynajmniej brzmi ta najnowsza hipoteza – duży gazowy olbrzym (rodzaj planety, która nie ma stałej powierzchni) z wydatnymi pierścieniami oraz tzw. planetoidy trojańskie, które pospołu zasłaniają tę, jak się okazuje tylko pozornie tajemniczą, gwiazdę. I tyle. Żadnych obcych cywilizacji, żadnych nowoczesnych technologii, żadnych ekscytujących spotkań trzeciego stopnia. Zwykła proza kosmosu.

I matematyka. W myśl dokonanych przez zespół pomiarów cykl, w którym gigant wraz z planetoidami okrążają KIC 8462852, wynosi dokładnie 12 lat. Kolejna anomalia – jeśli hipoteza jest prawdziwa – wystąpi na początku roku 2021. A jeszcze większa w 2023 r. Tak właśnie przewidują obliczenia.

Nie pozostaje nam więc nic innego, niż cierpliwie poczekać i sprawdzić, czy hiszpańscy astronomowie faktycznie mają rację.

Nawet największa cierpliwość może okazać się jednak niewystarczająca do weryfikacji obiecujących doniesień, które NASA przedstawiła całkiem niedawno, bo w lutym 2017 r. Na specjalnie zwołanej konferencji prasowej przedstawiciele tej instytucji ogłosili, że stajemy oto wobec odkrycia bezprecedensowego. I bez mała najważniejszego w historii tego rodzaju naukowych dokonań.

Okazało się mianowicie, że w układzie TRAPPIST 1, oddalonym od Ziemi o – bagatela – 40 lat świetlnych, aż trzy spośród siedmiu planet znajdują się w tzw. ekosferze gwiazdy, wokół której się poruszają. Oznacza to, że wysoce prawdopodobne jest występowanie na nich parametrów umożliwiających zaistnienie życia, w szczególności ciekłej wody. Ta bowiem uważana jest za warunek konieczny, acz oczywiście niewystarczający, do tego, żeby w martwym otoczeniu zaczęło coś wreszcie – w sensie ścisłym – kiełkować. Skaliste, wodne i wielkością zbliżone do Ziemi planety z układu TRAPPIST 1 mają więc wszelkie dane po temu, żeby stać się kolebką jakiejś organicznej materii, która w przyszłości wyewoluuje – albo już dawno temu wyewoluowała – do postaci bardziej złożonych organizmów. Skądinąd nie jest to konfiguracja jakoś szczególnie odosobniona. Takich planet – leżących w ekosferach swoich gwiazd i rozmiarowo zbliżonych do Ziemi – odkryto jak dotąd co najmniej kilkadziesiąt. TRAPPIST 1stanowi ewenement, bo występują w nim aż trzy tego rodzaju obiekty.

Sam układ został odkryty już w 2015 r. przez zespół pod kierunkiem prof. Michaëla Gillona z Université de Liège. Jednak dopiero po dłuższej obserwacji udało się zidentyfikować wszystkie należące do niego planety. Chwilę zajęło także rozwikłanie zagadki, w jaki sposób utrzymuje on stabilność. Ze wstępnych obliczeń wynikało bezspornie, że jego elementy powinny już dawno ulec samozniszczeniu wskutek wzajemnych zderzeń. W miarę prowadzonych badań stało się jednak jasne, że orbity poszczególnych planet harmonijnie ze sobą rezonują i dlatego właśnie wszystko działa tam jak w szwajcarskim zegarku. Można więc było odetchnąć z ulgą, jedna z roboczo przyjmowanych hipotez zakładała bowiem, że obraz układu zaobserwowany przez astronomów – z 40-letnim, przypomnijmy, opóźnieniem względem tego, co się tam dzieje w czasie rzeczywistym – odzwierciedlał jego stan tuż przed totalną zagładą. Skoro zagłada nie nastąpiła, można było uruchomić zarówno intelekt, jak i wyobraźnię i spokojnie zagłębić się w rozważania o naturze nowo odkrytych planet.

A trzeba przyznać, że symulacje komputerowe – przygotowywane nie tylko przez profesjonalistów z NASA, ale także kosmologów amatorów, których mnóstwo w Internecie – dosłownie zapierają dech w piersiach. Rozległe równiny, malownicze skały, światło, przy którym konwencjonalny zachód Słońca nad morzem wydaje się ledwie widoczkiem z taniej pocztówki. Nic tylko pakować walizki, kupować bilet na lot międzygwiezdny i osiedlać się w tych wspaniałych krajobrazach. Nieskażonych – jak dotąd – żadną formą ludzkiej obecności.

I wiele, niestety, wskazuje, że tak już na zawsze pozostanie. Podobnie jak w przypadku innych obiecujących „nowych Ziem” – np. odkrytej w kwietniu 2017 r. LHS 1140b – problemem jest tutaj… odległość.

Bo nawet gdybyśmy dysponowali napędem pozwalającym przemieszczać się z prędkością bliską prędkości światła – na co, mówiąc delikatnie, w najbliższym czasie raczej się nie zanosi – musielibyśmy najpierw wlać odpowiednie paliwo. Na razie jednak naukowcy bezradnie rozkładają ręce – substancja pozwalająca wytwarzać taką ilość energii, podobnie jak silnik, który będzie z niej korzystał, istnieje wyłącznie w sferze czystej spekulacji.

Ale gdybyśmy nawet stworzyli i napęd, i paliwo, musielibyśmy jeszcze znaleźć sposób, żeby nam go wystarczyło na tak daleką podróż. To zaś jest praktycznie – przynajmniej w świetle dzisiejszej wiedzy – niemożliwe.

Wnioski są zatem bezwzględne. Spekulacja o istnieniu żywych organizmów zamieszkujących odległe planety albo o potencjalnych nowych Ziemiach, które będziemy mogli zasiedlić, brzmi niezmiernie pobudzająco. Niemniej realne szanse, że uda nam się wysłać choćby sondę, która mogłaby pobrać stamtąd jakiekolwiek próbki, są równie nikłe, jak te, że się tam kiedyś osobiście wybierzemy.

Pozostają nam więc na razie wyłącznie fantazje o innych światach i innych życiach.

A jednak okoliczność, że się najprawdopodobniej prędko nie dowiemy, czy jakieś inne życie we Wszechświecie istnieje – a jeśli się nawet dowiemy, nie będziemy w stanie z nim wejść w bezpośredni kontakt – może się summa summarum okazać całkiem korzystna.

Jest prawdą banalną i powszechnie znaną, że swoim dotychczasowym modus operandi nie zwiększamy prawdopodobieństwa przetrwania ludzkiego gatunku. Ekolodzy od dawna biją na alarm: jeśli nie zmienimy długofalowo swojej polityki wobec środowiska naturalnego, zafundujemy sobie spektakularne zakończenie naszej bytności na tym świecie. Przekonanie, że da się lekką ręką zmienić miejsce zamieszkania albo że nas do siebie przyjmie – bądź też uratuje przed zagładą – jakaś wyżej rozwinięta cywilizacja, w tym przypadku działa wyłącznie demoralizująco. Przeciwna zaś świadomość – że nie będzie przeprowadzki na drugą Ziemię, a kosmici nie przylecą do nas na meteorycie – daje przynajmniej potencjał do wyzwolenia jakiegoś samozachowawczego impulsu.

Może więc lepiej przestańmy już dywagować o tym kosmosie.

Są przecież ważniejsze sprawy do załatwienia.

No, chyba że rację ma jednak profesor Jeremy Drake – i za chwilę nastąpi przełom porównywalny do przewrotu kopernikańskiego, a wszystkie sceptyczne scenariusze okażą się tylko narzekaniem malkontentów (takich jak autor niniejszego tekstu na przykład).

Ostatecznie nie można tego wykluczyć, a Drake chyba wie, co mówi, nieprawdaż?

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Czytaj również:

Możliwe są rzeczy niemożliwe Możliwe są rzeczy niemożliwe
Kosmos

Możliwe są rzeczy niemożliwe

Łukasz Kaniewski

O tym, jak sprawił radość Davidowi Bowiemu, i o doświadczeniu, które dzieli z Hermaszewskim, opowiada Chris Hadfield, kanadyjski astronauta (z wąsami) w rozmowie z Łukaszem Kaniewskim.

Łukasz Kaniewski: Czy to prawda, że w dzieciństwie bał się Pan ciemności? Podobno ma Pan też lęk wysokości? Jak to możliwe? Jest Pan przecież astronautą.

Czytaj dalej