Australijskie plemiona skrapiały seniorów krwią młodzieńców, wierząc, że opóźnia to starość. Kalifornijscy naukowcy chcą młodą krew pompować w stare żyły – wierzą, że można na tym zarobić.
14 listopada 1666 r. słynny autor dzienników Samuel Pepys był świadkiem interesującego pokazu zorganizowanego przez brytyjskie Towarzystwo Królewskie – jednej z pierwszych w historii transfuzji krwi. Eksperyment przeprowadzono na psach, tętnicę mastiffa łącząc z żyłą spaniela. Mastiff umarł w toku doświadczenia, poświęcony na ołtarzu nauki, spaniel zaś przyjął do swojego krwiobiegu wiele krwi denata – tracąc przy tym sporo własnej. Eksperyment uznano za udany, a Pepys w swoim dzienniku określił go mianem „ładnego”. Wspomniał też, że wśród publiczności pokaz „dał okazję do wielu pięknych planów, na przykład przetoczenia arcybiskupowi krwi kwakra”.
Holly Tucker w swojej książce Blood Work przytacza jeszcze taki szczegół eksperymentu: po tygodniu spaniela przywiedziono przed konsylium członków Towarzystwa Królewskiego, które stwierdziło, że pies urósł. Nie osiągnął wprawdzie rozmiarów mastiffa, ale z całą pewnością przybrał na wadze.
Czy uczeni mężowie przypuszczali, że transfuzja uczyni spaniela mastiffem, podobnie jak według publiczności krew łagodnego kwakra mogłaby przemienić srogiego arcybiskupa? Na pewno tego nie wykluczali. Jak pisał czołowy ówczesny uczony Robert Boyle, doświadczenia z przetaczaniem krwi między psami miały odpowiedzieć na ważkie pytania, m.in.: Czy krew lękliwego zwierzęcia zmieni odważnego brytana w tchórza? Czy krew młodego osobnika odmłodzi starego i vice versa? I czy krew może spowodować zmianę rasy psa?
Podobne założenia przyjął francuski lekarz Jean-Baptiste Denys, kiedy rok później przetoczył szalonemu Antoniemu Mauroyowi krew cielęcia – liczył na to, że dzięki zabiegowi nadpobudliwy pacjent uspokoi się nieco. Mauroy umarł po transfuzji, co było impulsem do jej zakazania we Francji oraz potępienia przez papieża. Prób zaniechano na wiele lat w całej Europie.
Wskrzeszanie Waszyngtona
Opisane wyżej eksperymenty przeprowadzone zostały niedługo po tym, jak Kartezjusz mianował centralnie położoną w mózgu szyszynkę narządem, w którym dusza łączy się z ciałem. Jednak żywy był wciąż znacznie starszy pogląd: że siedliskiem duszy jest krew (lub jednym z dwóch siedlisk – drugim miałby być oddech). Początki tego wierzenia giną gdzieś w mrokach prehistorii. Od kiedy człowiek zaczął zastanawiać się nad czymkolwiek, zastanawiał się zapewne nad potęgą krwi. Widział, że kiedy płynu tego wycieknie z żył zbyt wiele, człowiek umiera. Widział też ścisły związek menstruacji z płodnością.
„Bo życie ciała jest we krwi” – poucza Bóg w Biblii (Kpł 17,11). Podobnego zdania byli starożytni Chińczycy, Grecy i Rzymianie. U niektórych ludów pogląd przetrwał do czasów współczesnych. Krew to siła i życie – mawiają członkowie archaicznego plemienia Baruja z Papui-Nowej Gwinei. Według Bambarów z Mali we krwi i w głowie ma swoją siedzibę tere – charakter i tożsamość jednostki. Dogonowie z Afryki Zachodniej uważają krew za ośrodek yama – siły witalnej, życia, ruchu. Wszystkie te przykłady podaje w książce Krew: mity, symbole, rzeczywistość Jean-Paul Roux.
Ten sam autor pisze również: „W Australii jest powszechnym zwyczajem, że młody człowiek otwiera sobie żyły przedramienia i skrapla swą krwią starca, by powstrzymać jego starzenie”. Ów „szczodry płyn podobny winu” (jak mawiali mieszkańcy Ubangi-Szari, czyli dzisiejszej Republiki Środkowoafrykańskiej) może więc przywrócić wigor. Ale równie dobrze odmłodzenie może być wynikiem pozbycia się starej lub popsutej krwi. Antropolog Ian Hogbin opisywał wierzenia ludu Wogeo z Nowej Gwinei, wedle których kobiety oczyszczają się dzięki miesiączkowaniu (mężczyźni tego plemienia, chcąc uchronić się od chorób, nacinali sobie genitalia – zabieg ten nazywając męską miesiączką). Sięgając do kultury nam bliższej – Owidiusz przekazuje opowieść, że Medea uzdrowiła ojca Jazona, Ajzona, zastępując nie najlepszej jakości posokę w jego żyłach tajemnym eliksirem. Najpotężniejszym zaś lekarstwem, jakim dysponował Asklepios, grecki bóg medycyny, była krew zabitej przez Perseusza Meduzy, potwora, w którego żyłach płynęła z lewej strony ciała śmiertelna trucizna, a z prawej płyn zdolny wskrzeszać umarłych.
Na takich oto mitycznych fundamentach opierała się terapia upuszczania krwi traktowana jako panaceum przez stulecia, od czasów starożytnych aż po wiek XIX. Ponieważ medycy nie mieli do dyspozycji tajemnego eliksiru Medei, którym mogliby opróżnione żyły wypełnić, ograniczali się do pierwszej części opisanego przez Owidiusza zabiegu, czyli częściowego opróżnienia żył z zawartości. Twierdzili, powołując się na lekarzy starożytnych, Hipokratesa i Galena, że w ten sposób przywracają równowagę pomiędzy „humorami”: krwią, flegmą, żółcią i czarną żółcią (nie do końca wiadomo, czym miałoby być to ostatnie).
Upuszczanie krwi (za pomocą nacięć lub pijawek) w znakomitej większości przypadków nie mogło dać żadnego pozytywnego efektu, a niejeden raz musiało skończyć się tragicznie. Bardzo dobitnie mówią o tym okoliczności śmierci Jerzego Waszyngtona w 1799 r. Kiedy choremu prezydentowi nie pomogło przystawienie pijawek, lekarze mieli na to jedną radę: procedurę powtórzyć. W sumie zabieg przeprowadzono cztery razy, a pewnie na tym by się nie skończyło, gdyby ojciec amerykańskiego narodu po czwartym razie nie umarł.
Następnego ranka wnuczka Waszyngtona przedstawiła reszcie rodziny lekarza, dra Williama Thorntona, który obiecał, że przywróci nieboszczyka do życia, przetaczając mu krew jagnięcia. Krewni nie zgodzili się jednak. Nie dlatego, że podważali kompetencje medyka – zdecydowali po prostu, że lepiej będzie, jeśli mąż stanu odejdzie z godnością „w honorze i sławie”. Można przypuszczać, że nie chcieli, by nestor ich rodu pod wpływem jagnięcej krwi nabrał cech zwierzęcych.
Uniwersalna ciecz
W XIX w. badania Ludwika Pasteura i Josepha Listera nad wpływem mikroorganizmów na zdrowie spowodowały upadek medycyny opartej na „humorach”. W tym samym stuleciu francuski lekarz Pierre Charles Alexandre Louis zapoczątkował używanie metod statystycznych w medycynie: po przeprowadzeniu wywiadów z 2 tys. pacjentów paryskiego szpitala La Pitie orzekł, że skuteczność procedury upuszczania krwi jest zdecydowanie przeceniana.
W 1902 r. Karl Landsteiner odkrył grupy krwi, co umożliwiło przeprowadzanie bezpiecznych transfuzji. Tak jak przez całe wieki medycy upuszczali krew, tak w nowych czasach zaczęli uzupełniać zawartość żył pacjentów. Uratowali w ten sposób wielką liczbę istnień ludzkich i jednocześnie pokazali rzecz ważną: że zawartość naszych żył aż tak bardzo się nie różni.
Tę rewolucję poznawczą przypieczętowało odkrycie DNA w połowie XX w. – różnice biologiczne między ludźmi oraz między innymi organizmami znalazły wreszcie swoje wyjaśnienie. Za sprawą wymienionych odkryć pogląd na krew zmienił się diametralnie – z ośrodka, który miał stanowić siedlisko mniej lub bardziej wyjątkowych cech, stała się uniwersalną cieczą wypełniającą żyły ludzkości. Choć jeszcze do lat 70. XX w. niektóre szpitale w południowych stanach USA białym pacjentom przetaczały wyłącznie krew pobraną od białych (wbrew opinii medycznych ekspertów – ze względów czysto rasistowskich).
Można powiedzieć, że medycynie udało się odpowiedzieć na pytanie: od kogo można brać krew? Pozostało jednak pytanie wykraczające poza obszar medycyny: komu krew dawać, komu się ona należy?
Polsko-węgierskie braterstwo
Pierwszy bank krwi powstał w 1932 r. w Leningradzie (wówczas nie nazywano go jeszcze bankiem krwi, ten termin ukuto później w USA). Było to imponujące przedsięwzięcie, którym zainspirował się cały świat medyczny; ośrodek dostarczał krew do 41 najbliższych szpitali. Czy sukces ten był wynikiem wyjątkowego poczucia wspólnoty mieszkańców ZSRR – można wątpić. Raczej istotny okazał się tu fakt, że Związek Radziecki był państwem totalitarnym, więc każda inicjatywa, która zyskiwała centralne poparcie, rozwijała się tam z wielkim impetem – czy ludzie chcieli tego, czy nie.
Kolejnym miejscem, gdzie stworzono dobrze funkcjonujący system krwiodawstwa, była Barcelona w okresie wojny domowej. Tu na pewno poczucie wspólnoty odgrywało już kluczową rolę. Nie tylko ze względu na ideały republikańskie, lecz także na sytuację wojenną. Podczas wojny obywatele potrafią dzielić się krwią z rannymi – o ile walczą po tej samej stronie barykady. Przelaną krew bohaterów uzupełniają własną.
Pierwszą dużą inicjatywą Stanów Zjednoczonych w domenie krwiodawstwa było wysyłanie krwi do zagrożonej hitlerowską inwazją Wielkiej Brytanii. W Polsce zresztą było podobnie. Choć stacje oddawania krwi Czerwony Krzyż zorganizował jeszcze w latach 30. XX w., to prawdziwy rozkwit honorowego krwiodawstwa rozpoczął się wraz z akcją „krew dla braci Węgrów” w roku 1956. Była to pomoc medyczna, ale też akt symboliczny: jeszcze dziś Viktor Orbán mówi o Polakach jako o narodzie, z którym Węgrzy zawarli braterstwo krwi.
Po tej akcji honorowe krwiodawstwo w Polsce Ludowej miało się już tylko lepiej. W PRL brakowało niemal wszystkiego, ale krwi do transfuzji? Bardzo rzadko. Sytuacja pogorszyła się po roku 1989. Z wielu przyczyn. Na pewno ważnym powodem był upadek wielkich zakładów pracy, przy których działały kluby honorowego krwiodawstwa, duże znaczenie miało też zlikwidowanie przywilejów, którymi honorowych dawców honorowano. W każdym razie krwi dziś w Polsce brakuje – i nie dlatego, że ludzie nie mogą jej oddawać lub się tego boją. Wiele osób bez oporów to czyni, kiedy do szpitala trafi ktoś z ich rodziny lub przyjaciół. Coś jednak stoi na przeszkodzie, by równie chętnie dzielić się zawartością własnych żył z ludźmi, których nie znamy.
Radioaktywna i czysta
Archaiczna mitologia krwi żyje wciąż w języku – wykrzykujemy „moja krew!”, gdy jesteśmy dumni z dziecka, mówimy o „pokrewieństwie” i „gorącej krwi”. Popkultura też jest przepełniona tą mitologią, wystarczy wspomnieć horrory o wampirach zyskujących wieczną młodość dzięki opartej na posoce diecie albo o komiksowym Spidermanie, który ma krew radioaktywną dającą mu niezwykłą siłę („Is he strong? Listen, bud. He’s got radioactive blood!” – informuje piosenka z serialu o tym superbohaterze).
Jeszcze przykład z dziedziny polityki: grupa uczestników ostatniego Marszu Niepodległości niosła baner, który białymi literami na czarnym tle głosił zwięźle: „Czysta krew – trzeźwy umysł”. Abstrahując od tego, czy ktoś wierzący w prawdziwość takiej sentencji ma rzeczywiście trzeźwy umysł, można się zastanowić, dlaczego właściwie użyto tu słowa „krew”, a nie, dajmy na to, „genotyp”? Jest to odwołanie do archaicznej mitologii krwi: czerwony życiodajny płyn wypełniający żyły zdecydowanie silniej porusza wyobraźnię niż mikroskopijne spirale DNA nieokreślonego koloru. Jak mawia plemię Baruja: krew to siła i życie.
A co z nauką i medycyną? Nawet jeśli – raczej na wyrost – założymy, że są one wolne od wszelkiej mitologii, to mimo wszystko funkcjonują w społeczeństwie, w którym mity żyją. Może zilustruje to poniższa, zupełnie już współczesna opowieść.
Demencja króla przędzy
W 2012 r. Karoly Nikolich, przedsiębiorca i neurobiolog z kalifornijskiego Stanford University, wybrał się w podróż służbową do Hongkongu. Był umówiony na spotkanie z rodziną zmarłego trzy lata wcześniej chińskiego miliardera, zwanego królem bawełnianej przędzy. Chen Din-Hwa, bo tak brzmiało nazwisko bogacza, odszedł w wieku 89 lat, cierpiąc pod koniec życia na chorobę Alzheimera.
Demencja poczyniła wielkie spustoszenie w jego umyśle – starzec nie rozpoznawał już nawet członków rodziny. Aż któregoś dnia, niedługo przed śmiercią, przetoczono mu krew w związku z zupełnie inną dolegliwością (tak przynajmniej brzmi wersja podana przez dziennik „The Guardian”). Rodzina zaobserwowała wówczas następujący fenomen: nestor rodu odzyskał pamięć i zdolności umysłowe. Czy była to przypadkowa koincydencja, życzeniowe myślenie, czy rzeczywiście porcja (nie wiadomo jak duża) świeżej krwi cofnęła demencję – nie wiemy.
W każdym razie kiedy Nikolich spróbował namówić spadkobierców miliardera na inwestycję w badania nad terapią alzheimera za pomocą młodej krwi, udało mu się to bez problemu. Tak właśnie narodziła się firma Alkahest.
Naukowym mózgiem Alkahestu jest biolog Tony Wyss-Coray, również związany ze Stanford University, który bada alzheimera od lat 90. W 2007 r. odniósł swój pierwszy międzynarodowy sukces: opracował test, który miał wykrywać chorobę na kilka lat przed pojawieniem się pierwszych objawów – przez badanie obecności specyficznych białek we krwi. Była to sensacja, pisały o niej gazety i portale na całym świecie. Choć niewiele mediów poinformowało potem o kolejnych ustaleniach Wyss-Coraya, z których wynikało, że jego test jest zupełnie niewiarygodny.
Ale Wyss-Coraya porażka nie przytłoczyła. Postanowił dalej kroczyć swoją ścieżką. Wyznaczył sobie jeszcze trudniejsze zadanie: już nie wykryć, ale zatrzymać chorobę Alzheimera za pomocą krwi.
Wyss-Coray miał pewne przesłanki, by wierzyć, że ten plan mu się powiedzie. W latach 50. XX w. amerykańscy naukowcy, Frank Pope, Wanda Lundsdorf i Clive McCay, przeprowadzili serię eksperymentów, w których łączyli krwiobiegi dwóch myszy, starej i młodej. Efekt zabiegu, nazywanego parabiozą heterochroniczną, był mniej więcej taki, jakiego spodziewałby się wspomniany wcześniej XVII-wieczny uczony Robert Boyle – organizm młodej myszy starzał się, stara mysz zaś trochę młodniała. W 1972 r. inny zespół amerykański udowodnił, że procedura wydłuża życie starej myszy. A w latach 80. badacze radzieccy pokazali, że parabioza opóźnia degenerację umysłową leciwych gryzoni.
Potem na wiele lat eksperymenty te zarzucono. O niezwykłych wynikach naukowcy przypomnieli sobie dopiero na początku XXI w.
Powrót do badań nad parabiozą nastąpił właśnie na Stanford University. W 2005 r. przełożony Tony’ego Wyss-Coraya, Thomas Rando, pokazał w doświadczeniach na myszach, że młoda krew aktywuje komórki macierzyste w starym organizmie, co prowadzi do odbudowy narządów wewnętrznych. Potem pałeczkę przejął Wyss-Coray. Po kilku eksperymentach na gryzoniach uzyskał pozwolenie na badania na ludziach, a ich wyniki ogłosił w zeszłym roku.
Posoka dla bogaczy
Choć „ogłosił wyniki” to nie jest dobre sformułowanie. Kalifornijscy naukowcy postąpili w sposób subtelniejszy. Nie opublikowali artykułu w żadnym magazynie naukowym. Oświadczyli jedynie, że badania udowodniły bezpieczeństwo procedury oraz że odnieśli pewien sukces, którego się nie spodziewali – stan pacjentów się poprawił. Obiecali też, że o dokładnych wynikach poinformują na konferencji naukowej. I rzeczywiście tak zrobili. Wyszło wówczas na jaw, że odnotowana u pacjentów poprawa jest zupełnie minimalna i subiektywna (zauważona jedynie przez osoby opiekujące się chorymi – żadne testy jej nie wykazały). Można by ją właściwie zignorować.
Skąd ten niesatysfakcjonujący wynik? Cóż, wiadomo nie od dziś, że większość terapii, które działają na myszy, u ludzi nie przynosi efektów. Oprócz tego, czym innym jest parabioza, która powoduje, że organizmy dzielą się swoją krwią pół na pół przez cały czas, a czym innym transfuzja, której efekt jest z konieczności jedynie czasowy i ograniczony. Pacjenci badani przez Wyss-Coraya otrzymywali cztery uncje (około 110 g) młodego osocza (odwirowanej krwi) raz na tydzień. Z parabiozą nie może tu być porównania. Zresztą sam Wyss-Coray przyznawał przed eksperymentem, że nie spodziewa się rewelacji. Według niego aby terapia odniosła skutek, trzeba by sporządzić skondensowany krwisty koktajl – zawierałby on w zwiększonym stężeniu te składniki krwi, które mają odmładzające działanie. By sporządzić porcję takiej mieszanki, należałoby wiedzieć, które to składniki – a przede wszystkim wykorzystać osocze pobrane od wielu pacjentów.
Karoly Nikolich zdaje sobie sprawę z tej trudności. Szacuje, że zasoby wszystkich banków krwi wystarczyłyby, aby zaspokoić potrzeby zaledwie 500 tys. cierpiących na demencję. A jest tych pacjentów na świecie 50 mln. I będzie znacznie więcej.
Z biznesowego punktu widzenia nie jest to jednak problem, przeciwnie. Im więcej chorych na alzheimera, tym więcej wśród nich bogaczy gotowych zapłacić dowolną sumę za spowolnienie postępów demencji. Nawet jeśli poprawa będzie niewielka i krótkotrwała, nawet jeśli będzie tylko subiektywna – nie szkodzi. Choćby jeden dzień nieco lepszego kontaktu z cierpiącym na demencję to dla rodziny radość i święto. A że potrzeba by na to wiele krwi? Cóż, krew można kupić. Młodych ludzi bez grosza przy duszy jest pod dostatkiem.
W każdym razie szefowie hiszpańskiej firmy Grifols, największego na świecie wytwórcy produktów krwiopochodnych, wierzą, że interes się uda – w 2015 r. koncern ten zainwestował 37,5 mln dolarów w 45% akcji Alkahestu. W drugiej połowie następnej dekady terapia ma być dostępna – czy raczej niedostępna, bo dla większości ludzi cena będzie zbyt wysoka.
Wyobraźmy sobie na koniec, że za kilkanaście lat na Ziemię przybywa podróżnik z innej planety, aby zbadać nasze obyczaje. Mógłby dokonać w swoim dzienniku następującego wpisu: „Wśród mieszkańców planety na szczególną uwagę zasługuje obyczaj, który polega na oddawaniu przez młode osoby krwi, która służy następnie do sporządzania płynu przetaczanego do żył niewielkiej liczby wybranych starców”. I może przybysz ten bezskutecznie zastanawiałby się nad zasadą doboru owej garstki obdarowanych seniorów i sensem tego rytuału.