Człowiek poleciał w kosmos, a odkrył Ziemię – to paradoks i trochę już banał, ale ważny i prawdziwy. Najważniejsza lekcja z podróży kosmicznych nie dotyczy bowiem niezmierzonych przestrzeni, dalekich globów i gwiazdozbiorów, ale planety, z której wyruszyliśmy w tę podróż. I nas samych.
To bardzo charakterystyczne, że w złotych latach astronautyki (czyli w tych, jak na razie, minionych) mówiło się o „podboju” bądź wręcz „kolonizacji” kosmosu. I faktycznie, w latach 60. czy 70. wydawać się mogło, że wielka przyszłość człowieka w kosmosie jest na wyciągnięcie ręki. Nic dziwnego, że się tak wydawało, bo przecież początki były piorunujące. Minęło zaledwie trzy i pół roku między pierwszym sztucznym satelitą Ziemi, czyli Sputnikiem 1 (1957), a pierwszym człowiekiem w kosmosie – Gagarinem (1961). Z kolei zaledwie osiem lat później (1969) Armstrong i Aldrin chodzili już po Księżycu. Prosta ekstrapolacja pozwalała myśleć o stałej bazie na Księżycu w latach 80., lotach na Marsa w latach 90., a w roku 2001 – przynajmniej w wyobraźni Arthura C. Clarke’a, autora Odysei kosmicz