Uczciwość jest w przyrodzie nie mniej ważna niż w dobrze funkcjonującym społeczeństwie ludzkim. Jednak wiele gatunków oszukuje na potęgę.
Wiosną bieszczadzki las wypełniają biologiczne kody. Jest jak prawdziwa Enigma: pulsuje i szumi tajnymi wiadomościami, ćwierkaniem zaszyfrowanych podpowiedzi, rechotem sekretnych anonsów, pohukiwaniem skrywającym zakamuflowane wezwania. Jeśli ma się szczęście, można dosłownie potknąć się o taki tajemny sygnał. W leśnym runie, jeszcze chłodnym od wycofującej się zimy, znaleźć możemy fraktalne niby-drzewo, rozgałęziony totem zrzucony przez leśnego rogacza.
My, ludzie, przywykliśmy do komunikatów dźwiękowych, wiadomości niesionych przez drgania powietrza. Kostny kandelabr poroża trudniej nam odczytać. Żeby go dobrze zrozumieć – wraz z zakodowaną w nim wiadomością – trzeba cofnąć się kilka miesięcy wstecz, do zasnutego mgłami górskiego września.
Gra w miłość
Wrzesień ma bardzo specyficzny zapach. To chyba jeden z najbardziej geograficznie sprecyzowanych miesięcy: pachnie bardzo konkretnie danym miejscem. Suchością klonowych liści w ciepłe miejskie poranki. Deszczowym wiatrem nad pustym, zaoranym polem. Wilgotną lepkością błota, ziemistym zapachem gęstej gliny oblepiającej górskie stoki i mlaszczącej w karbach podeszwy skórzanych traperów. Ten ostatni zapach kojarzy mi się z wyślizganym jesienią bukowym lasem, czupryną jeżącą się na ociekających mżawką wzgórzach Bieszczadów. Na początku wiosny cofamy się w sam środek września właśnie. Las – zapominając powoli o lecie – nasiąka porankiem, krople kołyszą się na czubku każdej gałęzi i każdego jeszcze przyczepionego do łodygi liścia. Jest czarną ścianą bez trzeciego wymiaru, płaską nocą, pod którą podchodzę ostrożnie.
Czuję chłód, po twarzy ścieka mi pot i soczysta mgła przedświtu. Nie przejmuję się tym zbytnio, może tylko chlupocząca w butach woda na chwilę