Filozofia zero waste jest dobra za życia, ale co począć ze sobą po śmierci? Umiera nas tak wielu, że brakuje miejsca dla ludzkich szczątków. Ruszają więc cmentarne innowacje.
Racjonaliści mawiają, że jednego tylko można być w życiu pewnym – własnej śmierci. Ta myśl, z pozoru niepodważalnie słuszna, jest dziś warta rozważenia z dwóch powodów. Po pierwsze, ludzkość, właściwie odkąd istnieje, stara się przesuwać granicę życia i skutecznie negocjuje coraz odleglejsze terminy nieuchronnego zdarzenia. Przybywa wśród nas immortalistów, ludzi głęboko przekonanych, że koniec życia wcale nie jest konieczny, i poszukujących osadzonych w nauce strategii eliminowania śmierci.
Kult(ura) młodości obowiązuje na całym globie – w jej imię brazylijskie 13-latki operują piersi, młodzi Koreańczycy robią bolesne liftingi, polskie 20-latki ostrzykują usta i bezpowrotnie zmieniają rysy swych twarzy, lekko tylko posiwiali na skroniach dyrektorzy zarządzający i ojcowie trojga dzieci biegają maratony, koncerny spożywcze zmieniają linie produktów na rzekomo wspierające witalność, a product managerki, które chcą robić kariery, nie tracąc dobrej zabawy, w niedzielne poranki zamawiają wizyty domowe pracowników medycznych ze stawiającymi je na nogi witaminowymi „wlewkami” podawanymi dożylnie. Jeszcze inni tzw. zdrowy styl życia uprawiają z bezlitosną autodyscypliną, która z życiem i zdrowiem ma niewiele wspólnego. Współczesność jawi się jako gra w nieustanne resetowanie organizmu, próba cofania pionka do pozycji wyjściowej oznaczonej jako „wieczna młodość”. Na śmierć nie ma tu miejsca – jest niepożądana, ponieważ tylko ona opiera się rewitalizacji.
Drugi powód, dla którego warto zakwestionować nieuchronność śmierci, jest taki, że wydaje się ona bodaj jedynym tak staromodnym, nigdy niemodyfkowanym konceptem dotyczącym naszego istnienia. Od XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej podważyliśmy i zmieniliśmy cały wachlarz spraw dotyczących tego, jak żyjemy – człowiek współczesny jest dzieckiem pasma intensywnych rewolucji i przemian. Zadziwiające więc, że przez ponad 100 lat przewrotów zupełnie nie zmodyfikowaliśmy tego, co dzieje się z nami po śmierci. Metody i obrządek pogrzebów, a także technologie zarządzania pozbawionymi życia ciałami pozostały takie same. Efekt? Dziś pochówki są najbadziej przestarzałym aspektem naszej obecności na planecie. Pod żadnym względem nie odpowiadają filozofii zrównoważonego rozwoju, potrzebom ekologii, problemom przeludnienia miast ani postępowi technologicznemu. A fakty są twarde – zurbanizowany świat już nie ma miejsca na nasze zwłoki. Nagrobna formuła Non omnis moriar wydaje się dziś nie tyle wyrazem nadziei na życie wieczne, ile symbolem kłopotu, jaki sprawiamy Ziemi swoją, no cóż, uporczywą obecnością.
Zaborcze ciała
Co roku na planecie umiera około 55 mln ludzi, czyli 0,8% populacji. A ta rośnie i w niektórych rejonach świata, np. w Europie czy USA, wyraźnie się starzeje, podwyższając odsetek śmierci. W 2100 r. świat ma zamieszkiwać niemal 11 mld ludzi. Oczywiście na horyzoncie – coraz bliższym i wyraźniejszym – rozgrywa się katastrofa klimatyczna, która może stanowić nagłą i brutalnie skuteczną odpowiedź na problem nadmiaru ludzi na planecie, ale nawet jeśli w wyniku gwałtownych i radykalnych klęsk wielu z nas straci życie, pozostanie problem ciał.
Od wieków obchodzimy się z nimi podobnie. Większość religii zakłada pochówek ciała w ziemi, na takie samo rozwiązanie decydują się zwykle osoby niewierzące. Tymczasem cmentarze to jedne z najbardziej nieekologicznych i zasobochłonnych przestrzeni – de facto stanowią potężne składowiska żelaza i drewna (użytych do budowy trumien), betonu, płyt kamiennych. A także toksyczną mieszankę chemikaliów używanych do balsamowania ciał w kostnicach oraz nawozów sztucznych i pestycydów stosowanych do pielęgnacji okalających groby trawników i kwiatów. Najważniejszym argumentem cmentarnych krytyków jest dziś fakt, że nekropolie są pożeraczami powierzchni. Podczas gdy przestrzeń życiowa w megamiastach radykalnie się kurczy i drożeje, wymaga coraz wyższych budowli i ciaśniejszych mieszkań, komfortowe kwatery dla umarłych trwają niewzruszone, zwykle w najbardziej prestiżowych rejonach śródmieść. Niejeden Polak dysponuje grobem większym niż mieszkania w Hongkongu.
Rywalizacja o przestrzeń toczy się między żywymi a umarłymi w coraz ostrzejszej formie, a skutek jest taki, że nowego miejsca dla śmierci mamy w miastach coraz mniej.
Mimo przyrostu zgonów cmentarze w większości dużych metropolii nie rosną, bo nie mogą – wszystko wokół zajęte. W Nowym Jorku od pół wieku nie powstał żaden nowy cmentarz, od lat nikogo nie pochowano poniżej 86 ulicy, w sercu Manhattanu. Jeden z byłych burmistrzów miasta niedawno wykupił sobie zwolnione miejsce na starym cmentarzu, zapłacił za nie 20 tys. dolarów i publicznie nazwał ten zakup „dobrą inwestycją”. Coraz częściej wykup kwatery na grób przypomina transakcję deweloperską. Jakąś formą odpowiedzi na kryzys pochówków jest wzmożone budowanie cmentarzy na obrzeżach miast, z krótkotrwałą licencją na „wynajem” grobu. Po kilku latach ciało trafia do masowej mogiły, a kwatera wraca na rynek. To radykalny model recyklingu grobów, dziś praktycznie jedynego sposobu umożliwiającego dalsze przeprowadzanie pogrzebów. Przybywa cmentarzy, np. w Wielkiej Brytanii, USA czy Niemczech, które już powiadomiły, że w perspektywie kilku lat całkowicie się wypełnią i przestaną przyjmować zmarłych. Myśl o ponownym wykorzystaniu tego samego grobu jest wciąż w wielu społecznościach nie do przyjęcia, a śmierć i związane z nią rytuały są delikatnym obszarem obwarowanym konserwatywnymi przekonaniami, dlatego o przymusowym uwalnianiu grobów nie ma mowy. Nawet w krajach, w których dopuszczalny jest recykling (w Polsce zwykle kwaterę opłaca się na 20 lat i jeśli dalej nie uiszcza się opłat, grób może zostać przejęty do ponownego użytku), na zwolnienie mogiły trzeba czekać długo, a pamięć i przywiązanie do przeszłości nakazują kolejnym pokoleniom utrzymywać rodzinne groby. W krajach takich jak Wielka Brytania dawne prawo (jeszcze z czasów wiktoriańskich) w ogóle zakazuje ponownego używania grobów. Inne pomniki są tak stare, że stanowią zabytki (często stojące w najdroższych dzielnicach miasta) i nie mogą zostać ani zmienione, ani zlikwidowane. Słowem: umarł w butach, nic nie da się zrobić.
Także pomysł grave-sharingu, czyli chowania kilkorga zmarłych w tym samym grobie, rodzinnym lub uwspólnionym, na razie nie cieszy się w świecie popularnością. Choć za życia ludzie gnieżdżą się w warunkach często urągających ich zdrowiu i godności, po śmierci liczą na luksus i święty spokój. Wspólny pochówek dotyka delikatnych kwestii pośmiertnej czystości, nienaruszalności, jak również rytualnego wymiaru śmierci. Ludzie funkcjonujący w kulturze indywidualizmu mają dwa uniwersalne życzenia: chcą być pochowani pojedynczo i blisko miejsca, w którym żyli. Jest w tym pragnieniu poruszająca chęć pozostania w świecie, ale pobrzmiewa w nim też nieustępliwa, zachłanna nuta – bo nasze ciała są zaborcze, uciążliwe i kosztowne dla tych, którzy wciąż żyją.
Dryfująca wyspa grobów
W miastach o największym zagęszczeniu mieszkańców sentymenty trzeba było odstawić na boczny tor. Hongkong, Tokio czy Szanghaj tworzą już jedyne możliwe nekropolie – pionowe i technologicznie zaawansowane kolumbaria. Cmentarze wertykalne, czyli wieżowce, w których groby zajmują po kilkadziesiąt pięter, to nowa norma w państwach rozwijających się. Hongkong wybudował swoje cmentarze tak, jak stawiał biurowce i apartamentowce – na stromych, trudno dostępnych zboczach. Są przewiewne, zazielenione, właściwie nie do odróżnienia od budynków mieszkalnych. O groby w tym wielomilionowym mieście trudniej dziś niż o mieszkania: kosztują nawet 100 tys. dolarów i – podobnie jak w Tokio czy Bombaju – są droższe niż przestrzeń potrzebna do życia małej rodzinie.
Większość Azjatów, nie tyle z powodów kulturowych, ile pragmatycznych, decyduje się na kremację zwłok. To już nie wybór, lecz konieczność, coraz więcej nekropolii tego wymaga. Także w USA ta zmiana jest wyraźna. W latach 60. XX w. na pośmiertne spopielenie decydowało się zaledwie 2% osób, aktualnie dotyczy to już ponad połowy zmarłych. Analitycy branży pogrzebowej mówią, że ta duża kulturowa przemiana jest optymistyczną prognozą – daje nadzieję, że łatwo otworzymy się na bardziej zielone i nowatorskie podejście do pochówku.
Najbardziej zaawansowany technologicznie cmentarz powstał w Tokio. Ruriden z zewnątrz wygląda jak niewielka tradycyjna świątynia. Środek wypełnia łuna ledowych świateł – każde z nich rozjaśnia jedną z 2045 figurek Buddy ukrytych w szklanych boksach, za nimi stoją urny z prochami. Przeciągnięcie karty przez czytnik wystarcza, by urna z prochami bliskich wysunęła się i zmieniła kolor. Taki sposób odwiedzania grobów, tradycji żywej i ważnej w wielu kulturach, staje się coraz popularniejszy. Singapur i Kuala Lumpur także dysponują gigantycznymi kolumbariami, w których – po wczytaniu danych – urny z prochami są automatycznie przenoszone do indywidualnych pokojów spotkań i modlitw. To jedno z najbardziej oszczędnych, jeśli chodzi o przestrzeń, rozwiązań – na tej samej powierzchni, której potrzeba na 100 grobów, umieszcza się nawet 7 tys. urn.
Gigantycznym pod względem liczby pośmiertnych „rezydentów” projektem cmentarza przyszłości jest Floating Eternity – pomysł wyspy grobów pływającej po Morzu Południowochińskim. Ta estetyczna konstrukcja, przypominająca dryfujący park ze zdobionymi zielenią alejkami i pomostami, mieściłaby nawet 370 tys. urn z prochami. Miałaby zaprogramowane trasy i przybijałaby do brzegu w określonych portach, szczególnie w dni ważne w chińskim kalendarzu, umożliwiając odwiedzanie grobów.
Innym, już funkcjonującym pomysłem jest cmentarny wieżowiec Santos w Brazylii. To najwyższa na świecie, aż 32-piętrowa nekropolia. Stoi w imponującym górskim krajobrazie. Do grobów bliskich można tu przychodzić przez całą dobę, do dyspozycji odwiedzających są kaplice, ogrody, ptaszarnie, a także strefa relaksu z kawiarnią. Recepcja przyjmuje ciała bez przerwy, ze względu na wysokie temperatury pochówku trzeba tu dokonać najpóźniej 24 godziny po śmierci. Podobne piętrowce z przestrzenią do spacerów i refleksji powstają m.in. w Izraelu i Azji Południowo-Wschodniej.
Na tym nie koniec udogodnień – przybywa cmentarzy korzystających z tzw. rozszerzonej rzeczywistości, np. amerykańska nekropolia w Arlington stworzyła rezerwuary pamięci cyfrowej przy grobach. Zapisane dane można uruchomić i odczytać dzięki aplikacji (nagrobki mają znaczniki z kodami QR). Takie rozwiązanie pozwala dowiedzieć się więcej o pochowanej osobie, obejrzeć zdjęcia, a nawet usłyszeć jej głos – wiadomość pozostawioną dla potomnych. Coraz więcej cmentarzy stara się też wprowadzać usługę cyfrowych odwiedzin, czyli umożliwić osobom mieszkającym daleko wirtualną wizytę na grobie bliskich. Wymaga to stworzenia wielowymiarowych symulacji.
Zielony pogrzeb
Jednym z najbardziej intrygujących sposobów wykorzystania nowych technologii może się poszczycić cmentarz pod Calgary w Kanadzie, który jako jeden z pierwszych połączył pochówki naturalne z oznaczeniami GPS. Co to oznacza? Że ciała składane są bez chemicznego balsamowania, w ziemi, w naturalnym krajobrazie, gdzie ulegną stosunkowo szybkiemu rozkładowi. Nie ma tam nagrobków ani pomników, jedynym oznaczeniem miejsca, w którym ciała naszych bliskich zostały złożone i w którym na powrót połączą się z naturalną biomasą, jest lokalizacja GPS.
Podobne zielone rozwiązanie dla terenów zurbanizowanych opracował zespół Urban Death Project, który proponuje naturalne pochówki bez trumien, folii, chemikaliów. W zamian ciała miałyby być składane do ziemi stosunkowo płytko, owinięte naturalnymi biodegradowalnymi tkaninami i poddawane procesowi zbliżonemu do kompostowania. To propozycja skierowana do tych, którzy nie wierzą w życie duchowe i pozagrobowe, lecz cenią kontakt z przyrodą i postrzegają swoją egzystencję jako element cyklu biologicznego – chcieliby przysłużyć się Ziemi i innym istnieniom, zwracając im swoją energię. Pomysłodawcy roztaczają wizję, w której mieszkańcy wielkich miast mogą pójść na spacer do parku czy zagajnika, gdzie drzewa i inne rośliny dają ukojenie, ale także poczucie tożsamości i pamięci – wyrosły bowiem na ziemi odżywionej ciałami żyjących w tej samej przestrzeni przed nami. Takie rozwiązanie miałoby jeszcze jedną zaletę: tereny zarezerwowane w miastach na naturalne pochówki stawałyby się chronioną przestrzenią zieloną i nie mogłyby zostać zabudowane.
W pewnym sensie takie rozwiązania testuje się już tam, gdzie tereny zielone są najbardziej deficytowe. Na przykład w USA czy Danii istnieją cmentarze pełniące de facto funkcję parków publicznych, w których można piknikować, spacerować z psem, urządzać grille i grać w piłkę, oczywiście z poszanowaniem dla pomników oraz ewentualnych ceremonii.
Świetlista przemiana
Wśród projektów cmentarzy przyszłości – a XXI wiek obfituje w konkursy architektoniczne mające pobudzić naszą wyobraźnię do innowacyjnego myślenia o nekropoliach – szczególny zachwyt wzbudziła propozycja absolwentów Death Lab z Columbia University. Stworzyli ją w odpowiedzi na Cemetery Design Competition organizowany przez uczelnię w Bath. Sylvan Constellation, jak nazwali swój projekt, byłaby czymś na kształt miejskiego parku, nieustannie rozświetlonego dzięki rozkładowi ludzkich tkanek. Energia świetlna uzyskana z ich biodegradacji tworzyłaby lśniące słupy, wyrastające pionowo z ziemi niczym drzewa. Między świetlistymi formami biegłyby alejki, tarasy i małe mostki, sprzyjające spacerom, refleksjom i rekreacji. Tak powstałby wielopoziomowy park pamięci, mogący nieustannie przyjmować kolejne ciała, tworząc symboliczną cyrkulację życia i śmierci. Projekt otrzymał wiele międzynarodowych wyróżnień, był chwalony m.in. za pełen szacunku i subtelności sposób wykorzystania ludzkich szczątków.
Ta sama grupa projektantów opracowała również koncepcję Constellation Park, czyli zespołu świetlistych kapsuł zainstalowanych pod jednym z mostów na Manhattanie – także ten projekt zakłada pozyskiwanie energii świetlnej z rozkładu ciał, w tym przypadku do iluminacji jednej z najbardziej znanych budowli miasta. Ten rodzaj wyobraźni cieszy się dużym uznaniem, pozwala bowiem wpisać śmierć w dynamikę terenów zurbanizowanych i filozofię poszanowania zasobów oraz środowiska naturalnego. A zamiast wyprowadzać umieranie poza przestrzeń świadomości, przypomina o przemijaniu. I tworzy w mieście obszar nacechowany głębszą refleksją, odpowiada też na potrzebę bycia pochowanym tam, gdzie się żyło, czyli umożliwia współtworzenie historii i pamięci miasta.
Kiedyś będę drzewem
Ważnym trendem wśród koncepcji na pochówki przyszłości są rozwiązania zrównoważone i zielone. Do najważniejszych propozycji ostatnich lat należy np. pomysł sadzenia drzew zamiast stawiania grobów. Amerykańska firma Urns Northwest zajmuje się projektowaniem „urn drzewnych” – zawierające ludzkie prochy naczynia powstają z gliny i mają kształt okazałego nasienia. Do prochów dodawane są nasiona wybranego przez rodzinę zmarłego drzewa, które wyrośnie w miejscu pochówku. Alternatywną wersję tego pomysłu stanowi Capsula Mundi Burial Pod – wykonana z materiałów biodegradowalnych, pozwala pogrzebać zmarłego w pozycji embrionalnej, a tuż nad miejscem pochówku posadzić drzewo. Kapsuła ma kształt jaja – nawiązuje formą do sił natury i staje się zaczynem nowego życia w ziemi. Wszelkie wersje pogrzebów przyjaznych środowisku zdobywają coraz większe uznanie, choć pewnie minie sporo czasu, nim wejdą do masowej praktyki.
Sama kremacja nie jest zresztą technologią szczególnie przyjazną środowisku – po pierwsze, urny też zajmują sporo miejsca, po drugie, spopielaniu zwłok towarzyszy wysokie zużycie energii (np. tradycyjne ciałopalenie w Indiach wymaga nawet 600 kg drewna; zamożne rodziny korzystają ze szlachetnych, nielegalnie pozyskiwanych gatunków, takich jak heban czy mahoń), a także wydzielanie dużej ilości dwutlenku węgla (tylko w USA rocznie odpowiada ono emisji spalin pochodzących z 41 tys. samochodów) oraz rtęci (podczas spopielania zwłok palone są również starego typu plomby w uzębieniu, w Wielkiej Brytanii uwalniany w ten sposób szkodliwy metal stanowi aż 15% całkowitej emisji rtęci w kraju).
Kurczące się miejsca cmentarne to wyzwanie, które skłania co odważniejszych do myślenia w kategoriach wszechświata. Amerykańska firma Celestial już od prawie ćwierć wieku wysyła ludzkie prochy w kosmos. Maleńkie kapsuły z odrobiną popiołu można wyekspediować na orbitę okołoziemską lub na Księżyc. Ta druga usługa kosztuje kilkanaście tysięcy dolarów.
Jeśli nie chcemy kierować naszych bliskich tak daleko, można też zamówić im grób pod wodą – takie świadczenie dostępne jest na Florydzie. The Neptun Society stworzyło ogromną sztuczną rafę koralową, w której złożono prochy ponad 100 osób – każda ma towarzyszącą kapsule tabliczkę z imieniem, nazwiskiem i podstawowymi danymi.
Plik nie umiera nigdy
Nasze dane okazują się wyjątkowo długowieczne. Według analityków Internetu to Facebook ma szansę stać się największą nekropolią świata – do roku 2100 umrze prawie półtora miliarda jego użytkowników, a ich profile przekształcą się w rodzaj memoriałów lub świeckich kapliczek pamięci. Ludzkość dopiero zaczyna się mierzyć z kłopotliwym spadkiem w postaci plików i treści, jakie każdy z nas pozostawia w świecie wirtualnym. Dane, kody dostępów i hasła są udręką dla bliskich próbujących uporządkować sprawy finansowe czy własnościowe po zmarłych. Ale znacznie bardziej zniuansowanym wyzwaniem okazuje się przeniesienie cyfrowego życia w strefę czasu przeszłego. Jak zamykać, przekształcać lub podtrzymywać społecznościowe profile zmarłych? Co robić ze zgromadzonymi zdjęciami, filmami i postami? Jak zarządzać dostępem do tych śladów minionego życia?
Wszystko to zupełnie nowe pytania, w gruncie rzeczy niedaleko jednak odbiegające od problemu ciał – życie wirtualne ma materialne zaplecze w postaci olbrzymich serwerowni umiejscowionych z dala od miast i oczu użytkowników. Zajmujemy sobą cenną przestrzeń, liczoną w metrach sześciennych oraz gigabajtach danych, a im bardziej jesteśmy zamożni, tym więcej po nas wszelkich pozostałości.
Wydaje się, że śmierć – zapomniana w pogoni za coraz dłuższym i bardziej ekscytującym życiem – postanowiła o sobie przypomnieć. Jest jak jet lag, który dopada po podróży odrzutowcem, jak kac po szalonej imprezie i jak brzydkie kulisy widowiska witalności. Kryzys cmentarny to objaw istnienia biologicznych i fizycznych granic, o których chcemy zapomnieć i które domagają się nowych odpowiedzi, wyrafinowanych i złożonych adekwatnie do wielości form, jakie nadajemy życiu na planecie. Już teraz większość z nas żyje i umiera w miastach, wszystkie prognozy wskazują, że to zjawisko – zagęszczenia ludności w potężnych ośrodkach zurbanizowanych – będzie się tylko nasilało.
Chcemy czy nie, śmierć trzyma się blisko, w ciasnym sąsiedztwie z czasem teraźniejszym, który mamy do przeżycia, w dosłownym naporze i rywalizacji o tę samą przestrzeń. Badacze śmierci w kulturze i projektanci nowych przestrzeni pamięci są zgodni w jednym. Uważają, że najgorszym modelem byłaby próba spychania cmentarzy poza obszar naszego codziennego funkcjonowania, czyli wypieranie śmierci. Nekropolie są – podobnie jak muzea, uczelnie czy instytucje publiczne – kamieniami milowymi tożsamości i fundamentami metropolii. Miasto nie istnieje bez swoich umarłych.