A teraz zniknę! A teraz zniknę!
i
zdjęcie: Vincenzo Cottinelli
Wiedza i niewiedza

A teraz zniknę!

Paulina Wilk
Czyta się 17 minut

Szczęśliwi mogą na koniec powiedzieć: żyłem w pełni i tak, jak chciałem. Ale Tiziano Terzani podniósł poprzeczkę ­– pokazał, jak pięknie i treściwie umrzeć.

Ustalenia są takie: kiedy nadejdzie moment, skontaktujecie się z Zielonym Krzyżem, przyjadą dyskretnie do domu, żeby zrobić, co trzeba. Jak wiecie już od jakiegoś czasu, chcę być skremowany i proszę, by trumna była najprostsza, jak to tylko możliwe, najlepiej z desek. Zostanę zaniesiony w niej do kapliczki, skąd jak najszybciej, bez litanii, śpiewu, przemówień, ale w ukochanej przeze mnie ciszy zaniesiony zostanę do pieca kremacyjnego, z którego wyjdę prochem w prostej urnie, która zostanie przekazana być może rodzinie. Tak wrócę na ziemię Orsigni. Chcę, aby tak się stało. Zróbcie wszystko, żeby tak było. Dziękuję i pośmiejcie się dobrze. Ściskam Was”.

Ten list napisał do bliskich – żony Angeli, syna Folco i córki Saskii – kilka dni przed tym, gdy miał się im przydać. Pisał ulubionym fioletowym atramentem, litery były już chwiejne. Później, w rozmowie z córką, uzupełnił instrukcje: „Wybierzcie ładne miejsce […]. Potem któregoś dnia położycie tam piękny kamień z zagłębieniem, gdzie ptaki mogłyby przylatywać, żeby się napić”.

Początek jest moim końcem

Cieszył się, że um­rze w toskańskiej dolinie, w której jako pięcioletni chłopiec poznał magię życia i natury. Wioska Orsigna była jego wyzwoleniem – odjeżdżał tu od nad­opiekuńczej i kontrolującej matki, która tak bardzo pragnęła córki, że ubierała go w sukienki. Dolina była pierwszą okazją do bycia samemu i odczuwania swobody – tęsknotę tę miał zaspokajać przez całe późniejsze życie. W ostatnich swych rozmyślaniach przyznawał, że jego istnienie, choć nadał mu w literaturze wymiar głębokich poszukiwań, było w gruncie rzeczy ucieczką.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Orsignę dla rodziny Terzanich odkrył w latach 20. XX stulecia jego ojciec – Gerardo, wówczas młody robotnik, który odbywał wycieczki krajoznawcze jako zajęcia na uniwersytecie ludowym. Wracał do doliny, by jeździć na nartach, których – jako biedak – nie miał. Razem z przyjaciółmi wyrywali z płotów sztachety, przywiązywali je sznurami do nóg, brali w ręce kije i… fru!

Mały Tiziano został tam przywieziony w roku 1943 jako chorowity pięciolatek, któremu pediatra zalecił dużo czystego powietrza. Późniejszy korespondent „Der Spiegla”, autor przejmujących relacji z wojen w Wietnamie i Kambodży, politycznych zawirowań w Indiach, Chinach i Singapurze, niestrudzony podróżnik i entuzjasta Azji, kronikarz jej reżimowych i kapitalistycznych przemian, a także jeden z najsłynniejszych autorów książek o podróżach duchowych, był dzieckiem słabowitym i przez lata dorastał w cieniu śmierci. Po zakończeniu drugiej wojny światowej dolina Orsigna – zamieszkiwana przez ubogich, żyjących w kamiennych domach oraz żywiących się kasztanami, grzybami i kukurydzą uprawianą na maleńkich polach – była dla niego krainą tajemniczą i inspirującą. Mężczyźni z wioski pracowali jako drwale i pasterze, o ich żonach mawiano, że są czarownicami, a pobliskie lasy zamieszkiwać miały wilkołaki. Każdy kamień mógł mówić – był nośnikiem legend o diabłach i Madonnach. Tiziano widział w ludziach z wioski filozofów oraz poetów. „Stali na szczytach gór i żując źdźbło trawy, obserwowali stada, myśleli o życiu, o Bogu, o naturze”. A ze sobą rozmawiali wierszem. Choć zrozumiał to dopiero, gdy jego życie zatoczyło koło i gdy po latach wnikliwych konsultacji i ćwiczeń duchowych mógł z przekonaniem powiedzieć: „Początek jest moim końcem, koniec jest moim początkiem”, właśnie mieszkańcy doliny pozostali dla niego najważniejszą inspiracją, a pobyty w niej kojarzyły się z pierwotnym odkryciem wolności i cudowności natury. „Wystarczyło wyjść z domu, a przede mną ścieżki, góry, wielkie nocne wyprawy, oglądanie wschodów słońca”.

Za jedne z pierwszych zarobionych w dorosłym życiu pieniędzy kupił grunt w dolinie. Jego matka zrobiła prosty projekt domu złożonego z sypialni, pokoju dziennego i dziecięcego. Kamienie, z których powstał, przywieźli z rzeki na mułach.

W 2006 r. Terzani umierał, patrząc na tę dolinę, ale nie mieszkał w samym domu, lecz w zbudowanej obok, na wzór tybetański, maleńkiej gompie, gdzie miał do dyspozycji 5 m² i proste łóżko. W ostatnich rozmowach z synem Folco, które ten później spisał i przygotował do wydania w książce Koniec jest moim początkiem, Terzani przyrównywał swoją gompę do domku na drzewie – dziecięcego marzenia o samotni wśród zieleni. „Jeśli z naszej łąki spojrzysz na tę cudowną dolinę, zrozumiesz, że była dla mnie oparciem. […] Podoba mi się myśl, że właśnie stąd odejdę, bo czuję, że tu jest dusza, którą żyłem. To moje Himalaje”.

Był gotowy. Kluczowy etap poznania przeszedł, a dokładniej: przesiedział, w chatce w Himalajach, jako gość Starca. Tam, medytując miesiącami w zimnie i milczeniu, wpatrując się w płomień świecy, zgłębiał wyznawaną przez hinduskich ascetów prawdę o tym, że życie i śmierć są tym samym, a całe istnienie – jednością. Początek życia stanowi zaproszenie śmierci, jest jednoznaczny i jednoczesny z końcem. Bo czas nie stanowi – jak przekonani są ludzie Zachodu – prostej linii, na której zaznaczają się postęp i zmiana, lecz jest według hinduizmu kołem, nieustannie obracającym się bytem, jednoczesnością wszystkiego. W górskim odosobnieniu, pogłębianym przez wielomiesięczne deszcze i odcinające od reszty świata śniegi, Terzani stopniowo odłączał kolejne elementy wiążące go z materialnym, powierzchownym wymiarem życia. Jak później pisał, stawał się lżejszy i tym wyraźniej odczuwał swoje istnienie jako cząstkę kosmicznego porządku, samego siebie zaś – jako falę gotową roztopić się w oceanie.

Łącznie spędził w Himalajach kilka lat. Był to najwyższy etap wtajemniczenia, ostatni odcinek jego najbardziej rozległej podróży, rozpoczętej w 1997 r.

Jestem nikim

„Panie Terzani, ma pan raka – powiedział lekarz, ale miałem wrażenie, że nie zwracał się do mnie. Prawdę mówiąc – spostrzegłem to od razu z niejakim zdumieniem – nie rozpaczałem ani się nie przejąłem, jakby w gruncie rzeczy ta sprawa mnie nie dotyczyła”. Następny dzień spędził zwyczajnie, na przesiadkach w drodze do Orsigni. Pamiętał nawet, żeby odebrać rzeczy z pralni. Po przyjeździe do domu poprosił Angelę, by poszła z nim na spacer do lasu. Byli wówczas małżeństwem od 40 lat. „Powiedziałem jej, że postaram się z tego wyjść”.

Miał 59 lat. Przyjął wiadomość o chorobie jak wezwanie do uważnego przyjrzenia się sobie i swemu życiu. I choć miał dopiero zacząć tę niełatwą pielgrzymkę, na starcie towarzyszyła mu pogoda ducha. „Jakie było moje życie do tej pory? Wspaniałe! Jedna przygoda za drugą, wielka miłość, nic, czego trzeba by żałować, i nic ważnego, co pozostałoby jeszcze do zrobienia”. Oczywiście żeby móc to sobie powiedzieć w chwili złowrogiej diagnozy, wcześ­niej trzeba żyć świadomie, nietuzinkowo, z ciekawością, otwartym umysłem i odwagą poznawania. Wyjątkowość położenia Terzaniego polegała na tym, że tak właśnie robił. Nagromadził szczególne – nazwijmy to – kompetencje, aby móc spojrzeć śmierci prosto w oczy i doznać różnych stadiów choroby jako nowych miejsc na bogatej mapie swoich wypraw. W gruncie rzeczy sposób, w jaki zabrał się do leczenia i przeżywania nowotworu, nie różnił się wcale od innych tematów, jakie zgłębiał w dziennikarskim dorobku.

Uważał, że arcyciekawe doświadczenia i obserwacje zawdzięcza nie rzadkiej inteligencji czy śmiałości – miał się za umysłowego przeciętniaka – ale bardziej podstawowym cechom: ciekawości i wrażliwości. Być może dlatego, że był normalnym człowiekiem, który zdecydował się na niepospolite zadania, jego książki cieszą się tak dużą popularnością. Pisał prosto, trochę zbyt rozwlekle, nie bojąc się ani nie wstydząc refleksji nieraz banalnych. W banale umiał dostrzegać klarowne prawdy, drogowskazy pomagające utrzymać jasność widzenia w świecie ciągłych subiektywizacji. Był chłopcem z Florencji, który kochał odkrywać świat, a nienawidził turystyki; młodzieńcem wierzącym w uzdrawiającą społeczeństwa moc rewolucji, którego ideały roztrzaskały się na frontach brutalnych wojen; skupionym na sobie dziennikarzem, którego kręciło igranie ze śmiercią, bo była w tym przygoda. Nigdy nie czuł się nieprzeciętny. Nieprzeciętność i fantastyczność dostrzegał wokół. To jeden z powodów, dla których na koniec z taką łagodnością przyznawał: „Jestem nikim”. I nazywał siebie bez­imiennym. Starał się kawałek po kawałku zniknąć.

Korytarz do trzewi

Zanim jednak pojął znaczenie nicości, zajrzał w każdy zaułek zjawiska, jakim jest choroba, poznał także i wypróbował na sobie wiele metod leczenia. Pierwszą była medycyna tradycyjna. Terzani łączył poważne zainteresowanie azjatycką duchowością i wierzeniami (czego intensywnym zapisem była książka Powiedział mi wróżbita, peregrynacja po gabinetach astrologów, wróżów, magów i wszelkiej maści prestidigitatorów przyszłości) z ultrapragmatycznym podejściem umysłu wykształconego na europejskich i amerykańskich uczelniach oraz duchem osadzonym w tradycjach Starego Kontynentu. Zdecydował racjonalnie – podjął leczenie w prestiżowym nowojorskim ośrodku. Plan jego walki z rakiem (nie lubił tego okreś­lenia, zakładało przeciwstawienie się chorobie, którą uważał za wzbogacające doświadczenie) obejmował chemioterapię, chirurgię i radio­terapię. Poddawał się im cierpliwie, z pokorą, zachowując przytomny i krytyczny zmysł samoobserwacji. W pierwszym etapie kontemplował relację z ciałem – przywiązanie do materialnego wymiaru istnienia. Nie sublimował przemian, jakich zaznawał, ale potrafił z ironią pisać o tym facecie z lustra, którego sylwetka zatraciła proporcje i z którym nie czuł żadnego związku. Przez większość życia był bardzo przystojnym mężczyzną, w dojrzałości nosił długie, pobielone wiekiem włosy, a tu nagle z odbicia łypał na niego brzuchaty łysol.

Od razu wybrał odosobnienie. Wynajął małe mieszkanko na Manhat­tanie, zerwał z pracą, odbieraniem telefonów. Zredukował kontakt z włas­ną rodziną.

Angela – nie sposób nie pomyśleć, że imię żony wspaniale oddaje jej nieskończoną cierpliwość i opiekuńczość wobec Tiziana – pozwalała mu na przeżywanie choroby po swojemu. Tak jak przez lata zgadzała się na jego wyjazdy, także do stref wojennych czy miejsc odciętych od cywilizacji. W całym jego pisarstwie żona jawi się jako filar, w kilku książkach Terzani powtarza, że życie, jakiego zaznał, nie byłoby bez niej możliwe. Nie mniej istotne – w kontekście obecnej w kulturze Zachodu niezgody na słabnięcie, starzenie się i umieranie, nad którym również rozmyślał – jest więc przyzwolenie Angeli, jej pogodzenie się z ostatecznymi wyborami męża.

Po zakończeniu głównego etapu nowojorskiego leczenia i po zachęcie lekarzy do „powrotu do normalnego życia” Terzani wykonał woltę. Ani myślał wracać do tego, co było. Chorobę zdążył już wykorzystać do samorozwoju, przede wszystkim pozwoliła mu zobaczyć, że tempo i pogoń, w jakich funkcjonował jako dziennikarz, już go nie interesują. Czuł się oswobodzony z bezcelowej, doczesnej gonitwy.

Dostał trzy miesiące, po których miał się zjawić na lekarską kontrolę. Ruszył więc w drogę. Postanowił poznać tradycyjne sposoby leczenia, jakie stosowano w kulturach jego ukochanej Azji. Instynktownie dostrzegł w temacie zdrowia korytarz umożliwiający mu przedostanie się do trzewi kontynentu, który od lat uważał za duchowo najbogatszy, najmniej spenetrowany przez demony chciwości oraz imperium globalizacji. Pracując, spędził w różnych częściach Azji 30 lat, miał dom w Indiach – czemu więc nie miałby zawierzyć tamtejszym koncepcjom zdrowia? Ruszył tam, gdzie umieranie jest naturalnym elementem egzystencji, życie i śmierć współzamieszkują przestrzeń codzienności i mitów, gdzie kres wydaje się najbardziej pierwotnym doświadczeniem.

Choroba jako zjawisko niefizyczne

Można bez przesady powiedzieć, że w ciągu następnych kilku lat spróbował wszystkiego. Przebywał w centrum ajurwedy na południu Indii, w Tajlandii pościł, by oczyścić jelito grube, na Filipinach poddał się zabiegom uzdrawiania w Piramidzie Azji, spotykał się z chińskim miliarderem i filantropem pracującym nad leczniczym ekstraktem z grzybów, wykonywał stare chińskie ćwiczenia mające gromadzić energię kosmiczną, w Bostonie próbował leków morskich, a w Kalifornii siły grupowego wsparcia chorych na nowotwory. Miesiącami studiował sanskryt i stare hinduskie teksty, by poznać naturę swojego „ja”, testował także homeo­patię. Zrobił jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, doskonale odnajdując się w tym już nie reporterskim, tylko osobistym zadaniu poznania. Opisał wszystkie zgłębione metody leczenia w książce Nic nie zdarza się przypadkiem – robiąc to, zachował równowagę między podejściem pełnym szacunku a dystansem i dowcipem. Był ciekawy, ale nie łatwowierny. Był gotów próbować nowego z otwartością, ale nie wyłączał wewnętrznego barometru prawdziwości i sensu. Zaznawał przygody, ale nie zatracał się w niej. Nie szczędził wysiłku, wnikliwości. Sprawdzał i z każdego doświadczenia zabierał jakiś kamyczek w dalszą drogę. Jedną z najistotniejszych nauk, jaką pojął w kontakcie z wyznawcami różnych terapii, była ta, że zdrowienie jest procesem zachodzącym w osobie chorej i ma przede wszystkim aspekt duchowy. Choroba – jak dowiadywał się Terzani – jest przejawem napięć, niepogodzenia, negatywnych okoliczności, słowem: efektem lub symptomem czegoś nienamacalnego, dokonującego się wewnątrz człowieka lub w sprzężeniu sił od niego większych.

W takim ujęciu leczenie jest więc jedynie procesem wspomagającym – od samego chorego zależą jego losy. To my zdrowiejemy, terapie jedynie wspierają. Tę prawdę przez wiele przypadków odmieniali ci, którzy podawali chorującym zioła, napary, zalecali ćwiczenia czy odpowiednie metody oddychania. Wszyscy oni mieli świadomość, że udzielają tylko pomocy – ludzkiemu duchowi albo układowi odpornościowemu. I że mają do czynienia z tajemnicą.

Terzani kontemplował chorobę właśnie jako zjawisko niefizyczne. Był też przekonany, że jego kłopoty rozpoczęły się w Japonii, jednym z ostatnich azjatyckich krajów, do których zdecydował się wyjechać w długiej karierze. Czuł się tam nieszczęśliwy, zniewolony. Postrzegał rygorystyczne społeczeństwo Japonii jako system spętania uniemożliwiający swobodę i szczerość egzystencji. „Tam zaczęła się moja depresja” – pisał. Zdaje się, że kraj ten był kresem jego wschodnich zachwytów, a jako kultura wysoce przetworzona przez doświadczenie szoku przyszłości, technologizacji i komercjalizacji wydał mu się także czymś martwym.

Właściwie całe zawodowe życie Terzaniego było świadectwem obumierania ogromnej różnorodności i złożoności duchowej Azjatów. Jako reprezentant świata materializmu i konsumpcji z niesłabnącym bólem obserwował i dokumentował pustoszenie Wschodu przez mechanizmy rynkowe. Wszędzie, gdzie był, poszukiwał kontaktu z wyższymi, głębszymi wymiarami istnienia – chwytał ostatnie nici, urywające ­się tropy. W Wietnamie był świadkiem upadku komunistycznych idea­łów sprawiedliwości, w Kambodży zaś­– stra­szliwego mordu na społeczeństwie i jego kulturze. Szukał pocieszenia w szerszej perspektywie i procesach historycznych. Aby nie ulegać zniechęceniu i rozpaczy, jaką przyniósł upadek ideałów rewolucji społecznych, w których atmosferze dorastał po wojnie, odwoływał się do przeszłości, szukał odniesień do wielkich, uniwersalnych procesów. W jakimś ważnym wymiarze był więc przygotowany do obserwowania własnej, indywidualnej śmierci. Wcześniej bowiem przyglądał się odchodzeniu całych systemów wartości, znikaniu połączeń z przodkami, zapomnieniu rytuałów.

Ta chmura to ja

Wreszcie jednak poczuł zmęczenie poznawaniem kolejnych metod i pomysłów na leczenie. Ten wymiar poszukiwań wyczerpał, ale oznaczało to jedynie, że był gotów do dalszej drogi. Na skutek spotkań i rozmów z hinduskimi swami – mistrzami duchowymi – udał się w Himalaje, by w samotności odbyć kluczowy etap przygotowań do śmierci. Spośród wszystkich systemów filozoficznych i wierzeń, jakie studiował, hinduizm miał mu do zaoferowania najwięcej. W spartańskich warunkach górskiej samotni zajmował się gubieniem związków ze światem materialnym, tą iluzoryczną powłoką istnienia, a umacniał więź z kosmicznym ładem. Rozpoznawał siebie jako cząstkę natury. Układał się z myślą, że jego istnienie samo w sobie nie ma żadnego znaczenia. Nie jest odrębne, przynależy do wielkiej energii i ducha, a więc jego śmierć nie stanowi utraty.

Nie jest także końcem w rozumieniu Zachodu. Terzani przywoływał opowieść o starcu, który zapytany o to, czym było jego życie, w odpowiedzi narysował tylko okrąg. Włoski podróżnik pragnął zbliżyć się do tego ideału, lecz musiał uznać swoje ograniczenia. Nawet w Himalajach, gdzie całymi dniami leżał i wpatrując się w płynące po niebie chmury, stapiał się z nimi, porzucając swe ziemskie kształty i przywiązanie do „tutejszości”, miał świadomość, że pozostaje Europejczykiem. Poczuł, że nie chce zrywać więzów z rodziną i pragnie zakończyć życie u siebie.

Po pięciu latach duchowych praktyk ze spokojem wysłuchał wyroku gburowatego nowojorskiego specjalisty, który nie dawał mu więcej niż pół roku. Autor żył znacznie dłużej, być może dlatego, że nie poddał się proponowanemu leczeniu. Z szacunkiem przyjął decyzję chirurga, który po otwarciu jego ciała na stole operacyjnym wycofał się z ingerencji. Terzani podziękował mu za tę wstrzemięźliwość. Raz jeszcze pojechał w Himalaje, tym bardziej że trudno mu było odnaleźć się w przyziemności włoskiego życia, ale wkrótce powrócił do Orsigni już na dobre. Był tak nawykły do osobności, że zarządził budowę małej gompy, gdzie mógł medytować, milczeć i być sam, gdy tego potrzebował.

Nie był jednak starcem, który na pytania odpowiadał, rysując koło. W jakiejś części pozostał gadatliwym Włochem i tak jak pisał obfite, niewolne od powtórzeń książki, tak pragnął przed odejściem opowiedzieć najważniejsze. Książki nazywał swoimi przyjaciółmi, uważał, że w ich towarzystwie najlepiej odbywa się podróże. Że po świecie warto jeździć z tymi, którzy zrobili to przed nami i dzielą się mądrością. Czymś na kształt dziennika tej ostatniej drogi, a może po prostu sumą ojcowskiej mądrości, jest wydany pośmiertnie zbiór rozmów z Folco.

To wyjątkowe szczęście dla człowieka: móc rozmawiać szczerze z najbliższymi do ostatniej chwili. To także wyjątkowy przywilej dla pisarza wiedzieć, że przekazało się swoją najważniejszą historię do ostatniego słowa.

„Co za radość, synu! Mam sześćdziesiąt sześć lat i ta niezwykła podróż, jaką było moje życie, dobiega końca. To mój koniec, mimo to nawet teraz, będąc u kresu, nie czuję smutku, wręcz przeciwnie, nawet mnie to trochę bawi. […] Nie mam ochoty przeżyć kolejnych dziesięciu lat. Po co? Po to, żeby znów robić to, co już raz zrobiłem? Byłem w Himalajach, przygotowałem się na to, by wyruszyć na ten wielki ocean spokoju, i nie wiem, po co miałbym jeszcze raz wsiadać na łódkę i łowić ryby albo stawiać żagle. To już mnie nie interesuje. Spójrz na tę łąkę i posłuchaj. Tam kukułka kuka”.

Roześmiał mu się prosto w twarz

Tiziano Terzani pozostaje, obok Oriany Fallaci, najsłynniejszym oraz najpoczytniejszym włoskim dziennikarzem i pisarzem non fiction, a z pewnością najbardziej kochanym. Jego książki to dzienniki intymnych spotkań ze złożonością świata, czytane są w kilkunastu językach przez kolejne pokolenia podróżujących do Azji, znają je już miliony ludzi.

Zanim zachorował, Terzani odbył dwa bliskie spotkania ze śmiercią. Z obu się wyzwolił. Najpierw pewien wróżbita przepowiedział mu, że w 1993 r. zginie w katastrofie lotniczej. Terzani był wówczas gwiazdą gazety „Der Spiegel”, jej dalekowschodnim wysłannikiem, nieustannie się przemieszczał. Jednak postanowił nagłe ograniczenie zmienić w przygodę – powiadomił redaktora naczelnego, że przez najbliższe 12 miesięcy będzie poruszał się łodziami, pociągami, autobusami i rikszami, czymkolwiek trzeba, ale nie poleci. Szef dostrzegł w tej decyzji szansę na serię unikatowych reportaży. Tak też się stało, lecz po drodze Terzani odwiedził każdego ważnego specjalistę do spraw przyszłości i horoskopów, od Malezji po Japonię. Napisał z tych spotkań głoś­ną książkę Powiedział mi wróżbita. I nie wsiadł do wiozącego przedstawicieli mediów śmigłowca ONZ, który rozbił się w Kambodży 20 marca 1993 r. Zamiast niego poleciał kolega – odniósł obrażenia, ale przeżył.

Wcześniej, gdy w 1975 r. upadło Phnom Penh i miasto przejęli Czerwoni Khmerzy, dziennikarska gorączka nie pozwoliła mu zostać na granicy z Wietnamem i czekać na rozwój wypadków. Przedostawał się ku miastu pod prąd, brnął przez tłumy uciekających w panice ludzi, niesiony niewytłumaczalnym dla samego siebie przekonaniem, że nic mu nie będzie. Wreszcie wpadł w ręce Czerwonych Khmerów i gdy przystawili mu broń do głowy przekonani, że jest amerykańskim dziennikarzem, miał wszelkie powody, by żegnać się z życiem. Owszem, przyszła mu do głowy rozdzierająca myśl, że któryś z jego kolegów będzie musiał powiadomić Angelę. I wtedy się roześmiał. Roześmiał się zdumionemu żołnierzowi prosto w twarz i wyciągnął z kieszeni włoski paszport. Powiedział po chińsku, że jest Włochem, nie Amerykaninem. A potem skłamał, że zamierza opisać triumf armii Khmerów. Powitali go w nowym kraju i odesłali zdrowego na wietnamską granicę.

Tamto doświadczenie utkwiło w nim na zawsze. Miał koszmary, nie lubił wracać do Kambodży – jak pisał – przesiąkniętej śmiercią. Ale od tamtej pory wiedział też, że odwaga życia nie polega na nieobecności strachu, tylko na jego przełamywaniu.­

Cytaty zaczerpnęłam z książek Tiziana Terzaniego: Nic nie zdarza się przypadkiem (tłum. Anna Osmólska-Mętrak, Warszawa 2009) oraz Koniec jest moim początkiem (tłum. Iwona Banach, Poznań 2010). Pracując nad tekstem, korzystałam również z książki Powiedział mi wróżbita (tłum. Jerzy Łoziński, Poznań 2008).

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Mowa ciszy Mowa ciszy
i
rysunek z archiwum nr 991/1964 r.
Doznania

Mowa ciszy

Eckhart Tolle

Umieramy codziennie po trochu. Za każdym razem, kiedy coś się kończy, na przykład tekst w „Przekroju”.

Kiedy spacerujesz przez las, którego nie dotknęło jeszcze piętno ludzkiej działalności, zobaczysz nie tylko rozkwitające wszędzie życie, ale również przewrócone drzewa, próchniejące konary, gnijące liście i różne formy materii w fazie rozkładu. Gdziekolwiek popatrzysz, życie splata się ze śmiercią.

Czytaj dalej