Sięgnęliśmy dna i możemy zmierzyć głębokość naszego upadku. To dokładnie 10,898 metrów pod powierzchnią oceanu. Tak symbolicznie można skwitować zagrożenie, które ludzkość – a właściwie jej bogatsza część – sama na siebie ściągnęła.
Kiedy w 1960 r. załoga amerykańskiego batyskafu „Trieste” pierwsza w historii zeszła na dno najgłębszego miejsca na Ziemi, Rowu Mariańskiego, sierżant Jacques Piccard opowiadał, że „[…] dno było czyste i przejrzyste, pokryte mułem z obumarłych okrzemków”. Głębiny morskie stały się celem wypraw najśmielszych podróżników, a ich eksploracja stanowiła akt triumfu ludzkich możliwości i bezgranicznej ciekawości człowieka światem. Siedem dekad później na dno Rowu Mariańskiego dotarła foliówka. Tego smutnego odkrycia dokonał zespół japońskich badaczy w maju tego roku. Obraz plastikowej torebki dryfującej w morskich głębinach mógłby rozpoczynać przypowieść o epoce człowieka, zwanej antropocenem. Chcieliśmy być władcami mórz i lądów, a kończymy jako śmieciarze i truciciele. A morza oraz lądy grożą odwetem.
Ziemia się buntuje. Piaski pustyni zawłaszczają pola i pastwiska, rzeki, morza, oceany zalewają lądy, z mapy znikają wyspy. Cyklony, huragany i monsuny nawiedzają ludzi, zabierając im w jednym niszczycielskim podmuchu dobytek całego życia. Szacuje się, że już między 30 a 60 mln ludzi musiało opuścić domy w wyniku klęsk i nieszczęść spowodowanych zmianami klimatycznymi. Według najnowszego raportu Banku Światowego do połowy wieku ich liczba wzrośnie do ponad 140 mln. W roku 2100 może wynieść 2 mld. W świetle prawa międzynarodowego nie istnieją. Historie uchodźców klimatycznych dzieją się jednak naprawdę.
Drugie wygnanie Indian
„Ta sama woda, która była źródłem życia i dała nam schronienie, teraz nas zalewa i każe uciekać” – mówi w rozmowie z „Przekrojem” Chantel Comardelle z plemienia Biloxi-Chitimacha-Choctaw. Zanim przyszła na świat, wyspa jej przodków była znacznie większa. Niektórzy starsi mieszkańcy pamiętają czasy, kiedy była szeroka na 5 mil, dziś zostało ćwierć mili. Inni pamiętają, jak rosły tu wysokie dęby, wierzby, bananowce i orzeszniki pekanowe, ludzie łowili ryby i ostrygi, uprawiali przydomowe ogródki. Wszystko zaczęło się zmieniać w 1955 r. Od tego czasu Isle de Jean Charles straciła ponad 90% powierzchni. W okolicy pojawiły się firmy naftowe, podniósł się poziom morza, rozpoczął się destrukcyjny proces erozji. Słona woda zaczęła zabijać bujną roślinność. Kolejne nieszczęścia miały różne imiona: Andrew, Katrina, Gustav. Huragany i powodzie dewastowały wyspę, doprowadzając jej mieszkańców do rozpaczy, a niektórych do ucieczki.
Isle de Jean Charles leży w delcie rzeki Missisipi, od Nowego Orleanu dzieli ją 5 mil. Kulturowo była zawsze odrębnym mikroświatem na mapie Luizjany, zamieszkanym niemal wyłącznie przez Indian z plemienia Biloxi-Chitimacha-Choctaw. Chantel Comardelle opowiada, że jej przodkowie przybyli tu, kiedy w połowie XIX w. zaczęło się przymusowe przesiedlanie Indian z południa i wschodu Stanów Zjednoczonych, by zrobić miejsce dla europejskich osadników. Przekroczyli rzekę Missisipi i osiedlili się na jej zachodnim brzegu. „Ta wyspa to miejsce, które pozwoliło nam przetrwać najmroczniejsze momenty w dziejach tego kraju. Tu zapisana jest historia naszych przodków, której nigdy się nie wyrzekniemy” – deklaruje nasza rozmówczyni.
Na początku 2016 r. amerykański Departament Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast przyznał Luizjanie 48 mln na relokację mieszkańców Isle de Jean Charles, którzy zostali nazwani pierwszymi uchodźcami klimatycznymi w Stanach Zjednoczonych. „Połowa ludzi wyjechała, połowa chciała zostać. Choć właściwie to źle się wyraziłam, bo tak naprawdę każdy chciałby zostać na wyspie. Niektórzy po prostu pogodzili się ze stratą i byli gotowi opuścić swoje domy. Inni nie mieli wyboru, bo woda dotarła do ich drzwi. Ci, co zostali, mówią, że nigdy nie wyjadą. Dziś na Isle de Jean Charles mieszka około 20 rodzin” – mówi Chantel Comardelle i dodaje, że jedną z takich osób jest jej 92-letnia babcia.
Kiedy władze stanowe ogłosiły projekt relokacji, wódz plemienia Albert Naquin od razu postawił warunek, by proces odbył się z poszanowaniem dla ich kultury. Szybko doszło do konfliktu, który do dziś nie został zażegnany. „Problem w tym, że władze stanowe nie postrzegają nas jako suwerennego narodu. Wycofują się z obietnic, które wcześniej nam złożyły. W nowym miejscu miało powstać nasze plemienne muzeum. Mieliśmy też nadzieję, że będziemy właścicielami ziemi, na której staną nasze nowe domy. Teraz okazuje się, że nic nie będzie do nas należeć” – żali się Chantel.
Teren przeznaczony dla uchodźców z Isle de Jean Charles znajduje się około 40 mil od wyspy. Budowa jeszcze nie ruszyła. Chantel wierzy, że pamięć o przodkach pomoże przetrwać plemieniu i kulturze. Myśl o ich heroicznej walce dodaje jej sił: „Oni też musieli uciekać ze swoich domów i szukać schronienia w nowych miejscach. Teraz przyszła kolej na nas”.
Klimat ucieczki
Bardzo trudno oszacować, ilu jest na świecie uchodźców klimatycznych. Problem z liczeniem wynika z braku jasnej definicji. „Najprościej powiedzieć, że uchodźcą klimatycznym jest człowiek, który musiał opuścić swój dom z powodu katastrofy naturalnej, jednorazowych niszczycielskich kataklizmów, takich jak powódź, huragan czy cyklon. Ale zmiany klimatu wpływają na życie ludzkie w formie długotrwałych procesów, na przykład suszy, która zabiera dorobek życia i zmusza do ucieczki. W tym przypadku zaciera się granica między uchodźcą klimatycznym i ekonomicznym. Zmiany klimatu objawiają się często pod postacią biedy” – mówi profesor Idean Salehyn z University of North Texas, jeden ze współautorów raportu dla Banku Światowego, będącego pierwszą próbą nakreślenia modelu migracji spowodowanej zmianami klimatycznymi.
Wynika z niego, że trzy najbardziej zagrożone tym zjawiskiem regiony świata to Afryka Subsaharyjska, Azja Południowa i Ameryka Łacińska. Najmocniej ucierpi Bangladesz. Szacuje się, że na przestrzeni stulecia wskutek podniesienia wód Zatoki Bengalskiej kraj może stracić nawet 17% terytorium, 8% ludności zostanie zaś pozbawione domu. Do roku 2050 13,3 mln Bengalczyków, przede wszystkim biednych farmerów trudniących się uprawą ryżu, będzie szukało nowego miejsca do życia w przeludnionym już basenie rzeki Ganges. Z kolei jałowa północ i południowe regiony Meksyku będą narażone na mordercze susze, pożary i powodzie. A że żywioły okażą się znacznie łaskawsze dla środkowego płaskowyżu wokół stolicy, to 1,7 mln Meksykanów – pracowników portowych, farmerów z Veracruz i Tabasco – najpewniej ruszy w kierunku pękającego w szwach Mexico City.
Również niedobory wody spowodują, że do połowy wieku 1,3 mln Etiopczyków z północy zacznie szukać nowego miejsca do życia na południu kraju. Uchodźcy klimatyczni zwykle nie odchodzą daleko od swoich domów i zostają w granicach ojczystego kraju. Łączy ich bieda.
Pierwsze wojny klimatyczne
Niekontrolowana migracja wewnętrzna wywołuje konflikty. Jedna z najbardziej krwawych wojen domowych dogasa właśnie w Syrii. Zamieniła miasta w gruzy, pochłonęła życie pół miliona ofiar, pozbawiła domów 12,2 mln ludzi, z czego połowa uciekła poza granice kraju. Niektórzy nazywają syryjską wojnę domową pierwszą współczesną wojną klimatyczną.
W latach 2006–2010, a więc przed wybuchem rewolucji, wschodnią Syrię nawiedziła gigantyczna susza. „Widziałem, jak pasterze i rolnicy tracili cały swój dobytek. Plony usychały, zwierzęta padały. Eufrat, który jest ogromną rzeką, zmienił się w strumyczek” – opowiada Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Półtora miliona ludzi ruszyło wtedy do miast w zachodniej części kraju, w których tliły się już zarzewia opozycji przeciwko rządowi prezydenta Baszara al Asada. „Ten masowy ruch ludności, spowodowany brakiem wody i suszą, był jednym z czynników, który doprowadził do wybuchu rewolucji i wojny domowej w Syrii” – mówi Wilk.
W historii wielu konfliktów, nim w ruch poszły maczety i karabiny, wysychały studnie. Tak było też w Darfurze. Zanim w tej zachodniej części Sudanu polała się krew, piaski Sahary zaczęły pochłaniać pastwiska arabskich plemion pasterskich, które masowo migrowały na południe, zajmując obszary zamieszkane przez plemiona rolnicze. Na to nałożyły się różnice polityczne – pasterze byli wspierani przez rząd, a rolnicy przez opozycję. Konflikt eskalował i doprowadził do pierwszego ludobójstwa XXI w.
Wojciech Wilk uważa, że podobne tragedie będą się powtarzać. Niepewna przyszłość czeka Niger, kraj graniczący od południa z Nigerią, od północy z Libią. Obecnie liczy 30 mln mieszkańców, ale każdego roku liczba ludności wzrasta o 5%, natomiast ziemia nadająca się pod uprawę całkowicie zniknęła. „Coraz więcej mieszkańców Sahelu będzie skazanych na całkowite uzależnienie się od pomocy międzynarodowej lub na ucieczkę. Ich kraje pochłoną bowiem piaski pustyni” – ostrzega Wilk.
Bogaci za murem krzywdy
Moralny paradoks opowieści o zmianach politycznych polega na tym, że choć kryzys wywołali bogaci, to najbardziej ciepią z jego powodu biedni. Dwaj naukowcy ze Stanford University, Noah Diffenbaugh i Marshall Burke, wyliczyli straty gospodarcze, jakie na przestrzeni ostatniego półwiecza poniosły poszczególne kraje w wyniku zmian klimatycznych wywołanych przez człowieka. Według ich szacunków w 2010 r. przychód PKB na mieszkańca w Indiach byłby wyższy o 31%, gdyby nie destrukcyjne zjawiska pogodowe spowodowane przez ludzi.
Najbardziej ucierpiała gospodarka Czadu, bo straciła aż 39% PKB. Gdyby nie chciwość uprzemysłowionego świata, przez ostatnie dekady bez opamiętania emitującego CO2 do atmosfery, PKB per capita w Wenezueli byłby wyższy o 32%, w Nigerii – o 29%, na Kostaryce – o 21%.
Zdaniem naukowców prawdopodobieństwo, że zmiany klimatyczne pogłębią przepaść między światami nędzy i dostatku, wynosi 66%. Bogate kraje, najwięksi emitenci CO2 do atmosfery, które zbudowały swój dobrobyt na szkodliwym dla środowiska przemyśle, znajdują się na północnej półkuli, gdzie panuje niższa średnia temperatura. Dla nich ocieplenie oznacza dłuższy okres wegetacyjny w rolnictwie, mniej zamieci śnieżnych, które utrudniają transport, niższe rachunki za prąd.
Jako przykład naukowcy ze Stanford podają Islandię. Według ich wyliczeń islandzki wynik gospodarczy byłby dwukrotnie niższy, gdyby nie wzrost temperatury wywołany działaniem człowieka. Największym zwycięzcą jest Norwegia. Nie tylko wzbogaciła się dzięki ropie, lecz także skorzystała na zmianach klimatycznych wywołanych eksploatacją tego surowca. Co prawda tezy z raportu dzielą środowisko akademickie, ale nawet zachowując największy stopień sceptycyzmu wobec jego wyliczeń, trudno pozbyć się refleksji, że żyjemy w świecie, w którym wyeliminowanie skrajnej biedy będzie coraz trudniejsze.
Todd Miller mieszka w Tucson w Arizonie. Jest dziennikarzem i opisuje konflikt na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Pół życia spędził w USA, drugą połowę w Ameryce Łacińskiej, ale o „suchym korytarzu”, zwanym przez jego mieszkańców Corredor Seco, usłyszał niedawno. Nic dziwnego, przed 10 laty ta nazwa jeszcze nie istniała. „Na skutek zmian klimatycznych powstają terminy, które opisują rzeczywistość na nowo” – mówi Miller.
Corredor Seco to strefa długości kilkuset kilometrów i szerokości 100–200 km, ciągnąca się z zachodu na wschód – od Gwatemali przez Honduras i Salwador po Nikaraguę. W 2018 r. mordercza susza pozbawiła rolników z tego obszaru 281 tys. hektarów upraw. Bieda, przemoc, wykluczenie to codzienność tej części świata. Susza spotęgowała każde z tych przekleństw. Todd Miller nie ma wątpliwości, że zmiany klimatu przyczyniły się do pogłębienia kryzysu na granicy amerykańsko-meksykańskiej. W swojej książce Storming the Wall: Climate Change, Migration, and Homeland Security oskarża Stany Zjednoczone o militaryzację granicy i eskalację konfliktu, za który ponoszą odpowiedzialność.
„Od początku XX wieku Stany Zjednoczone wyemitowały do atmosfery 700 razy więcej dwutlenku węgla niż Salwador, Gwatemala i Honduras razem wzięte. Teraz zamiast pomóc tym krajom i ich mieszkańcom, budujemy mur i uszczelniamy granice” – mówi Miller. W swojej książce wylicza, że kiedy w 1989 r. burzono mur berliński, na świecie istniało 15 barier granicznych. Dziś jest ich 77. Jak pogodzić wszystkie te procesy? Rosnącą liczbę uchodźców, kurczącą się przestrzeń do życia i stawianie nowych murów?
Nauka swoje, polityka swoje
Powyższe pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi, powstało w wyniku zderzenia świata nauki i polityki. Zdaniem Any Uzelac z holenderskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych Clingendael żyjemy w czasach, kiedy myślenie środowisk akademickich i politycznych potoczyło się w dwóch przeciwnych kierunkach. Spór dotyczy statusu prawnego uchodźcy klimatycznego.
W świetle prawa międzynarodowego takie pojęcie nie istnieje. Ludzie, którzy opuszczają domy z powodu kataklizmów wywołanych zmianami klimatycznymi, nie mieszczą się w ramach Konwencji dotyczącej statusu uchodźców z 1951 r.
„Konwencja genewska z ’51 roku była odpowiedzią na doświadczenie drugiej wojny światowej. Miała chronić ofiary konfliktów zbrojnych, przemocy i prześladowań. Na początku obejmowała zresztą tylko Europejczyków, bo tak wyobrażono sobie uchodźcę. Dopiero protokół z 1967 r. rozszerzył pojęcie uchodźcy na ludzi spoza naszego kontynentu” – tłumaczy Ana Uzelac i dodaje, że zmiany klimatu dały początek fascynującej etyczno-filozoficznej dyskusji oraz wywołały fundamentalne pytanie: co jest podstawą statusu uchodźcy? Prześladowanie czy brak wyboru? Bo jak nazwać sytuację mieszkańców wysp na Pacyfiku, które zostały wchłonięte przez ocean? I wielu innych, które niebawem zatoną? Pasterzy, których pastwiska zagarnęły piaski pustyni? Rolników, których uprawy zabrała susza? Milionów ludzi, którzy opuścili lub w niedalekiej przyszłości opuszczą swoje domy, bo morderczy upał, huragan, cyklon, powódź, wzrost poziomu mórz, zasolenie gleby, pustynnienie, susza czy erozja nie zostawią im wyboru i zmuszą do ucieczki?
„Uważam, że należałoby poszerzyć definicję uchodźcy o ludzi, którzy uciekają z powodu kataklizmów naturalnych. W dzisiejszych czasach to jednak mało realne. Jest zbyt wielu polityków, którzy chcieliby zawęzić konwencję z ’51 roku, nadać jej jeszcze bardziej konserwatywne ramy. Próba renegocjacji mogłaby się okazać niebezpieczna. Nic byśmy nie zyskali, a dużo moglibyśmy stracić” – mówi profesor Idean Salehyn i dodaje, że jego zdaniem w roku 2019 bardzo trudno byłoby uzyskać konsensus na miarę porozumienia wypracowanego po drugiej wojnie. „Polityczne decyzje nie wpłyną na liczbę ludzi, którzy będą uciekać. Ale to politycy zdecydują, jaki będzie ich status. Czy będą mieli prawa, czy też będą tworzyć nową kastę »nietykalnych«? Obawiam się, że obecnie idziemy w tym drugim kierunku” – uzupełnia Ana Uzelac.
Stopnie (Celsjusza) do katastrofy
„Przestańcie mówić holocen. Holocen już się skończył – wyrwało się w końcu holenderskiemu chemikowi, laureatowi Nagrody Nobla. Był rok 2000 i Paul Crutzen stracił resztki cierpliwości, kiedy podczas jednej z prezentacji naukowych po raz kolejny usłyszał nazwę ery geologicznej, która według niego minęła. Holocen rozpoczął się prawie 12 tys. lat temu. Był czasem stabilności klimatycznej, dzięki której człowiek mógł się rozwijać. Kiedy Crutzen zdał sobie sprawę, że przerwał wykład, i poczuł na sobie wyczekujące spojrzenia kolegów, po raz pierwszy wypowiedział na głos nazwę nowej epoki, w której to człowiek, co dotychczas nie zdarzyło się w historii Ziemi, stał się siłą sprawczą na skalę geologiczną.
„Nie ma już takiego miejsca na naszej planecie, które nie nosiłoby śladu człowieka. Przekroczyliśmy granice naturalnego cyklu, zmieniliśmy fizyczne, chemiczne i biologiczne procesy Ziemi” – napisała we wstępie do swojej książki Adventures in the Anthropocene brytyjska dziennikarka naukowa Gaia Vince.
Antropocen to czas wielkich zmian klimatycznych, za które odpowiedzialny jest człowiek. Obecnie emisje dwutlenku węgla do atmosfery przyczyniły się do wzrostu średniej temperatury Ziemi o jeden stopień. Trzy lata temu 195 krajów zgodziło się zrobić wszystko, aby zatrzymać globalne ocieplenie znacznie poniżej 2°C. W roku 2017 prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump wycofał się z tego porozumienia.
3 miliony lat wstecz
Zdaniem naukowców jesteśmy na dobrej drodze, żeby przekroczyć granicę 2°. Co będzie, jeśli temperatura Ziemi wzrośnie o 3°? „Naprawdę trudno to sobie wyobrazić, bo jest to sytuacja wykraczająca poza nasze ludzkie doświadczenie. Ostatni raz było tak ciepło na naszej planecie 3 mln lat temu. Człowiek pojawił się na Ziemi dopiero 250 tys. lat temu. Przy takim scenariuszu prawdopodobnie stracilibyśmy wszystkie lodowce, zniknęłaby Wielka Rafa Koralowa. Duża część planety nie nadawałaby się do życia, morza zalałyby większość przybrzeżnych miast” – mówi prof. Sam Fankhauser, dyrektor Instytutu Badań nad Zmianami Klimatu i Środowiska w London School of Economics. Zniszczenia nie ominęłyby Polski. „Jeszcze w tym wieku zagrożone będą Żuławy i Hel, ale też niżej leżąca część Gdańska, czyli wszystko na wschód od Starówki” – tłumaczy w rozmowie z „Przekrojem” profesor Jacek Piskozub z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk.
A dalej? Wzrost temperatury o 4°C oznaczałby – według klimatologów z ONZ – permanentną suszę w Europie. W pustynię zamieniłyby się Chiny i Indie, 1/3 Bangladeszu przestałaby istnieć. Wyspy Polinezji zostałyby zalane przez podnoszące się wody Pacyfiku. Z rzeki Kolorado zostałby strumyk, a południowy zachód USA niemal całkowicie by się wyludnił.
Wzrost średniej temperatury Ziemi o 4° do roku 2100 to nie pesymistyczny, lecz realistyczny scenariusz. Szacuje się, że do końca tego stulecia liczba ludności wzrośnie do 11 mld. Będzie nas zatem o 3,5 mld więcej, a ogromne, dziś zamieszkane obszary Ziemi nie będą nadawały się do życia. Wystarczy przypomnieć, że na wyspach i wybrzeżach mieszka obecnie połowa globalnej populacji. Oznacza to, że 2 mld ludzi mogą stać się uchodźcami.
„Zaczęłam się zastanawiać, co będzie trzeba zrobić, aby ocalić jak największą liczbę ludzi przed głodem i katastrofą. Nadzieję widzę w globalnej migracji na masową skalę i wielkiej społecznej rewolucji – mówi w rozmowie z „Przekrojem” Gaia Vince. Tłumaczy, że ludzie będą musieli się przenieść na wyższą szerokość geograficzną, do takich miejsc, jak Kanada, Syberia, Skandynawia, Grenlandia, Patagonia, Tasmania, Nowa Zelandia i być może na wolne od lodu zachodnie wybrzeża Antarktydy. – Przy założeniu, że jeden człowiek musi mieć do życia 20 m², będziemy potrzebować obszaru wielkości 222 000 km², aby pomieścić 11 mld ludzi. Tylko Kanada liczy 9,9 mln kilometrów kwadratowych. Jeśli dodamy do tego Alaskę, Wielką Brytanię, Rosję, Skandynawię, to okaże się, że mamy wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich”.
Przestrzeń do życia to nie wszystko. Ogromnym wyzwaniem jest zapewnienie ludziom bezpieczeństwa żywnościowego. To będzie wymagało przejścia na dietę wegetariańską, być może produkowania syntetycznego mięsa. Ryż i pszenica zostaną zastąpione odpornymi na suszę maniokiem i kaszą jaglaną. Aby zwiększyć produkcję rolną, uprawy będą musiały być sztucznie oświetlane. Zmieni się także architektura miast – rozwinie się budownictwo na miarę nowych potrzeb, nastąpi inne planowanie przestrzeni, kanalizacji i składowania odpadów, aby zapewnić wszystkim ludziom dostęp do wody i czystego powietrza.
Ale taki racjonalny scenariusz nie musi się spełnić. Konflikt między rosnącą liczbą ludzi a kurczącą się powierzchnią zdatną do życia może mieć zbrojny finał. Niewykluczone też, że ogromna część ludzi zginie z głodu lub na skutek innych nieszczęść. „W świecie cieplejszym o 4° będzie można przetrwać, ale to będzie zupełnie inny świat. Zapewne dużo biedniejszy i pełen konfliktów” – mówi Gaia Vince.
Żegnajcie, duchowe przystanie!
Tymczasem w małym miasteczku na północnym wybrzeżu Walii nikt nie chce myśleć o zmianach. Tutaj ludzie daliby wszystko, by ich życie wciąż mogło płynąć starym rytmem. Fairbourne liczy 850 mieszkańców. W maju dowiedzieli się, że w 2045 r. będą musieli opuścić swoje domy i szukać nowego miejsca do życia, bo ich miasteczko zostanie „zlikwidowane”. Winny jest klimat i podnoszący się poziom morza. Władze samorządowe uznały, że nie są w stanie nadal inwestować w wał morski, bo Fairbourne nie da się uratować.
Mike Thrussell mieszka tu od 40 lat. Jest znanym w Wielkiej Brytanii dziennikarzem zajmującym się wędkarstwem. Morze i ryby to całe jego życie.
„Nie chcę opuszczać tego miejsca. Jeśli woda upomni się o nasze miasteczko, będziemy musieli uciekać. Trzeba przygotować się na najgorsze, ale jednocześnie robić wszystko co w naszej mocy, by Fairbourne tętniło życiem” – mówi w rozmowie z „Przekrojem”.
Smutek to nie jedyne uczucie, które wypełnia serca mieszkańców walijskiego miasteczka. Jest także wściekłość. Władze samorządowe nie przewidują dla nich żadnej rekompensaty. Tymczasem wartość nieruchomości w Fairbourne spadła o 40%. „Kiedy kupowałem swój dom 40 lat temu, nikt nie mówił o rosnącym poziomie mórz” – żali się Mike Thrussell, który w ciągu dwóch lat planował przejść na emeryturę. Teraz nie wie, co robić.
Brytyjska Komisja ds. Zmian Klimatu (Committee on Climate Change – CCC) opublikowała w zeszłym roku raport, z którego wynika, że w podobnej sytuacji może znaleźć się 530 miejscowości na angielskim wybrzeżu. W roku 2080 półtora miliona domów będzie zagrożonych powodzią, kolejnych 100 tys. może się zawalić na skutek erozji brzegów. Na samym walijskim wybrzeżu 104 tys. posiadłości jest narażonych na zatopienie. Autor raportu Jim Hall w rozmowie z „Guardianem” nazwał sytuację na brytyjskim wybrzeżu „tykającą bombą” i przyznał, że jest przerażony niedofinansowaniem wałów morskich.
„Historia Fairbourne to przykład szaleńczego cięcia kosztów. Nasze władze, aby zaoszczędzić kilka groszy, gotowe są poświęcić całe miasteczko. Dla mnie to jest moment, w którym społeczeństwo zaczyna się rozpadać” – mówi Mike Thrussell. I dodaje, że w ciągu długiej dziennikarskiej kariery zdarzało mu się mieszkać w Londynie i kilku innych dużych miastach. Ale to była tylko praca. Wybrzeże zawsze pozostawało jego domem, miejscem, które nazywa „duchową przystanią”.
Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.