Mazurska wieś, w okolicy pełno bocianich gniazd, o tej porze roku już pustych. Tylko w jednym, jeszcze wczoraj zamieszkałym, stoi samotny bocian. Jego nieruchoma sylwetka wyraźnie rysuje się w blasku zachodzącego słońca. Ale nazajutrz jego też nie ma.
Ten nostalgiczny obrazek z wakacji prowokuje do pytań. O czym myślał samotny bocian w opustoszałym gnieździe, czyżby żegnał się z domem? Gdzie właściwie bociany mają dom: tu czy tam? Czy tęsknią za „tam”, gdy są „tu”, i na odwrót? I czy to bocian był, czy bocianica?
Pytania trochę naiwne, jak z wierszyka dla dzieci: „Co pan jadł, panie bocianie, na pierwsze i na drugie śniadanie?” albo „Czy łatwe życie bociana, gdy trzeba latać od rana?”. Bocian z wiersza może odpowie, ten z gniazda na pewno nie, ale scena jest symboliczna i mówi sama za siebie: zachód słońca, czas odlotów, po prostu serce się kraje i rzewne melodie same przychodzą na myśl, zwłaszcza przy kieliszku miejscowego specjału w kuchni u sołtysa. „Góralu, czy ci nie żal?” i „Dla chleba, panie, dla chleba”.
Z Afryki, gdzie zimują, mają nasze (bo przecież nasze!) bociany tysiące kilometrów. Wiele z nich tej drogi nie przeżyje, a jednak lecą – czy to dla chleba, czy to do „stron ojczystych”. Jakkolwiek jest, skoro młode boćki u nas przychodzą na świat, to mają polskie obywatelstwo. Latają potem po niebie z polskim paszportem, z polskim godłem na ogonie i – niczego nie ujmując Polskim Liniom Lotniczym – liczebnie biją flotę powietrzną LOT-u na głowę i rozkładają na łopatki (a raczej na skrzydła). Czemu by ich latania nie wykorzystać do promocji naszego kraju? Niech sławią dobre imię Polski, niesłusznie atakowanej przez nieprzyjaciół.
Pierwszy pomysł, jaki się tu nasuwa, to przemalować bociany na biało-czerwono. Gdyby się nie udało, to pobielić im czarne pióra, bo białe już mają, a czerwony kolor na dziobie i nogach też. Latając w barwach narodowych, byłyby boćki ambasadorami naszej ojczyzny i żywym dowodem na to, jak w Polsce jest dobrze, skoro warto do niej lecieć tylaśny kawał i z powrotem.
Można by też część naszych bocianów nakłonić do pozostawania w kraju. Te coroczne odloty i przyloty pachną koniunkturalizmem, a dumny polski bocian nie powinien się kłaniać porom roku i ulegać kaprysom przyrody. Niechby odpowiednie instytucje pomyślały, jak bocianom ocieplić na zimę gniazda, i jak im zapewnić stołówki. Może z żabami trzeba porozmawiać? Żaby przecież na zimę nie odlatują, może by zechciały podawać bocianom do stołu?
Tak sobie myśląc i myśląc – „przy kieliszku miejscowego specjału w kuchni u sołtysa” – wymyśliłem, że trzeba napisać list do właściwego ministra, by sprawę bocianów ukazać w należytym świetle. Zaczynam zatem:
Szanowny Panie Ministrze! Mając w pamięci Pana głęboką troskę o wizerunek naszego kraju, pozwalam sobie powierzyć uwadze Pana Ministra życie i zwyczaje bocianów. Te umiłowane przez nas stworzenia, głęboko wrosłe w polski pejzaż i utrwalone w polskiej sztuce, podejmują co roku ogromny trud, gdy po wychowaniu potomstwa odlatują całymi rodzinami do dalekiej Afryki zamiast zostać u nas i korzystać z dobrodziejstw naszej życzliwej wszystkim ojczyzny. Niewiele trzeba, aby część z nich zatrzymać u nas, a część ubrać w stroje narodowe, wyposażyć w specjalne pełnomocnictwa i pozwolić im sławić imię naszego kraju pod obcym niebem. W przekonaniu, że losy polskich bocianów nie będą Panu obojętne, pozostaję z szacunkiem. (Imię i nazwisko).
Jak widać, każdy z nas, nawet skromny felietonista „Przekroju”, może się przysłużyć sprawie, byle tylko chciał pomóc, a nie szkodzić. Sabotażystów sypiących piasek w szprychy nam nie trzeba.
Koniecznie trzeba natomiast pogadać z bocianami, żeby nie było tak, że wzgardzą ofertą pana ministra i będzie skandal. Pojechałem zatem na łąki, ubrany w biały płaszcz z czarnymi połami i w czerwone kalosze. Chodzę i chodzę, czekając, aż jakiś bocian się zbliży, ale czas mija i nic. Dzień się kończy, słońce już nisko nad lasem, kładzie się złotym blaskiem na łące. Czuć chłód i robi się nieprzyjemnie, chyba niedaleko do końca lata. Spojrzałem w górę, a tam stado bocianów leci. Pomachały mi skrzydłami, więc im odmachnąłem raz, drugi, trzeci i – proszę! – sam lecę i zaraz do nich dołączę.
To się nazywa odlot! Kle, kle…